Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po dwóch kadencjach George’a W. Busha oczekiwanie na zmianę wydaje się jednoczyć wszystkich ze wszystkimi. Bo to, że polityka amerykańska - zarówno wewnętrzna, jak i zagraniczna - będzie musiała się zmienić, jest bezsporne.
W ciągu dwóch kadencji Busha Ameryka zmarnowała niewyobrażalny kapitał zaufania i wpływów. Choć nadal jest potęgą polityczną, gospodarczą i wojskową oraz punktem odniesienia dla milionów ludzi - widzących w niej spełnienie marzeń o wolności i demokracji - to Pax Americana należy dziś do przeszłości. Od Ameryki Łacińskiej, po Europę, Bliski Wschód i Azję - Ameryka znajduje się w defensywie. Na osąd historii i zrozumienie przyczyn takiego stanu przyjdzie jeszcze poczekać. Z pewnością nie jest to jedynie wynik błędów odchodzącego prezydenta ani też rezultat porwania sterów amerykańskiej polityki przez ludzi mających mocne poglądy na naturę świata i rolę USA.
Przyczyny zdają się leżeć znacznie głębiej i dotykać pytania o to, czym w istocie była i jest amerykańska potęga: świadomym projektem politycznym czy też wynikiem historycznych zbiegów okoliczności i geografii, którą zakwestionowało kilkunastu samobójców, uderzając w World Trade Center i Pentagon? Być może więc podstawowy grzech Busha nie polegał na jednostronnym działaniu i ideologicznym uporze, lecz na narzuceniu USA roli mocarstwa inicjującego przebudowę światowego ładu; roli, do której Ameryka i Amerykanie nie byli przygotowani i której nigdy nie chcieli pełnić.
Przyszły prezydent będzie więc musiał zacząć od naprawy imperium: od reform gospodarczych i odbudowy zaufania do polityków. Zarówno Barack Obama, jak i John McCain nie pokazali na razie, co i jak chcą zmienić, aby przywrócić Ameryce utracony blask. Może jest na to jeszcze za wcześnie, a może obaj wiedzą, że ich swoboda działania jest mocno ograniczona. Wysokie ceny benzyny i koszty nieprzemyślanych posunięć w polityce zagranicznej nie znikną z dnia na dzień. OPEC nie zrezygnuje z gigantycznych zarobków, z Iraku nie można się wycofać nawet w ciągu kilkunastu miesięcy, a opcja militarna w Iranie jest pomysłem z piekła rodem. Kolejne lata w polityce USA nie będą zatem okresem gigantycznej zmiany, lecz próbą odzyskania kontroli nad biegiem wydarzeń. Dla świata oznacza to zapewne bardziej stabilną i przewidywalną, ale wciąż relatywnie słabą Amerykę.
Warto o tym pamiętać, patrząc na Waszyngton z polskiej perspektywy. W Polsce tradycyjnie już - choć z nieznanych do końca powodów - uważa się, że Republikanie są twardsi, a Demokraci naiwni, i że stąd McCain będzie lepszym prezydentem. Probierzem jest głównie stosunek do Rosji. Myślenie takie jest nie tylko nierozsądne, ale i niepoważne. Amerykanie kierują się swymi narodowymi interesami bez względu na partyjne barwy. O nich zaś decyduje się dziś nie w Europie i nie w Rosji, ale w Azji i na Bliskim Wschodzie.
Jedyną rzeczą, której powinniśmy oczekiwać od przyszłego prezydenta USA, jest zatem robienie porządku na własnym podwórku. Inaczej świat nie stanie się bardziej bezpieczny.