Coatesville wciąż się waha

Tak zaciętego wyścigu do Białego Domu Ameryka nie przeżywała od lat. O wygranej 6 listopada zdecyduje zapewne wynik głosowania w kilku wahających się stanach. Jednym z nich jest Pensylwania – dlatego reporterka „Tygodnika” pojechała właśnie tam.

29.10.2012

Czyta się kilka minut

Bill i Ginnette Nitzenberger mają nadzieję, że Ameryka już wkrótce pozbędzie się Obamy. W swoim ogródku obok wyborczych plakatów ustawili dla niego puste krzesło. Październik 2012 r. / Fot. Magdalena Rittenhouse
Bill i Ginnette Nitzenberger mają nadzieję, że Ameryka już wkrótce pozbędzie się Obamy. W swoim ogródku obok wyborczych plakatów ustawili dla niego puste krzesło. Październik 2012 r. / Fot. Magdalena Rittenhouse

Obaj kandydaci, Barack Obama i Mitt Romney, jeżdżą w tych dniach z wiecu na wiec i wydają miliony na telewizyjne reklamy. A tymczasem wśród wyborców – brak entuzjazmu. W miasteczkach i wsiach Pensylwanii rzadko ktoś mówi o nadziei i zmianie. Przed domami, zamiast umieszczanych na trawnikach minitransparentów z nazwiskami kandydatów, widzę tylko niezliczone „Sprzedam” lub „Do wynajęcia”. Jest tajemnicą poliszynela, że znakomitą większość z tych domów zajęły banki, które teraz próbują odzyskać choć ułamek zapisanej w hipotece wartości.

Pensylwania należy do tzw. „zardzewiałego pasa” Ameryki: regionu, który niegdyś swą pomyślność zawdzięczał przemysłowi ciężkiemu i wytwórczości, a dziś pełen jest opuszczonych fabryk. Produkcja uciekła do Chin, dawni robotnicy – najczęściej biali i słabo wykształceni – zostali. Od kilkudziesięciu lat przy okazji niemal każdych wyborów stają się języczkiem u wagi. Są nieufni. Mają poczucie, że ani Demokraci, ani Republikanie nie reprezentują ich interesów.

Cztery lata później

Podczas kończącej się kampanii Romney i Obama nieustannie mówili o pobudzaniu gospodarki USA i tworzeniu miejsc pracy. Dla ogromnej większości amerykańskich wyborców to dziś priorytet. Prezydent wierzy, że wprowadzając odpowiednie przepisy i podatki, państwo może zachęcać przedsiębiorców do ponownego inwestowania w Stanach, a nie w krajach Trzeciego Świata. Jego przeciwnik, który w przeszłości sam był inwestorem, przekonuje, iż przedsiębiorców lepiej zostawić w spokoju, a gospodarka rozwija się najlepiej, gdy państwo nie zakłóca swymi działania cudownej ręki wolnego rynku. Komu zaufają nieufni?

Odpowiedzi jadę szukać do Coatesville i Christiany: dwóch miejscowości położonych sto kilometrów na zachód od Filadelfii, które odwiedziłam tuż przed poprzednimi wyborami. Wtedy, jesienią 2008 r., Ameryka znalazła się na skraju przepaści. Bankructwo ogłosił bank Lehman Brothers, o przetrwanie walczyły największe instytucje finansowe.

Ale postindustrialne Coatesville od dawna pogrążone było w głębokim kryzysie. Istniejąca tu od dwustu lat huta Lukens, w czasach świetności zatrudniająca 10 tys. ludzi, w latach 90. znalazła się u progu bankructwa. Międzynarodowy koncern Arcelor Mittal, od 2006 r. właściciel zakładów, większość produkcji przeniósł m.in. do Indii. W 2008 r. w hucie pracowało tylko 861 osób.

Wszyscy, z którymi rozmawiałam wtedy w Coatesville – choć pełni obaw – zamierzali głosować na Obamę: kandydata, który obiecywał nadzieję i zmianę. W pobliskiej Christianie, zasobniejszej, strach był większy – jej mieszkańcy czuli chyba, że więcej mają do stracenia. Wielu chciało głosować na Republikanina ¬McCaina, wydawał im się mniejszym złem.

A jak będzie teraz? Jak w ciągu czterech lat zmieniło się życie w tych miasteczkach? Czy kryzys dał się we znaki? Czy ci, którzy głosowali na Obamę, czują się rozczarowani?

Spodziewane rozczarowania

Jedną z pierwszych osób, którym zadaję te pytania w Coatesville, jest Abdul Elkhouly, właściciel „Doubled Diner”. Tę położoną przy głównej ulicy restaurację, która od stu lat serwuje tanie i niewyszukane jedzenie, Elkhouly kupił w 2000 r. Już wtedy Coatesville przędło cienko, ale on, emigrant, który w ojczystym Egipcie skończył inżynierię lądową, a w Stanach zaczynał od zmywania naczyń, pomyślał, że to niepowtarzalna szansa.

Nigdy nie żałował. Pracuje ciężko, bo chciałby sprowadzić do USA pozostawione w Egipcie dzieci. – Ostatnie cztery lata były trudne. Zamiast 25, mam teraz 15 pracowników – mówi. Korzystając jednak z niskich stóp procentowych, Abdul wziął właśnie kredyt i rozbudowuje restaurację. Nadal wierzy, że Ameryka to kraj, w którym ludzie gotowi do ciężkiej pracy mają większe szanse niż gdziekolwiek indziej.

Elkhouly zarejestrowany jest jako wyborca republikański (w USA taka rejestracja jest konieczna, by wziąć udział w prawyborach), ale nie zagłosuje na Romneya. Cztery lata temu poparł Obamę. Dziś jeszcze się waha. – Nie wiem, czy w ogóle zagłosuję. Romney zupełnie nie budzi mojego zaufania. Obama potrzebuje więcej czasu. Bush zostawił mu w spadku niewyobrażalny bałagan. To nie fair oceniać go po czterech latach – tłumaczy.

Pytam, czy jako właściciel małego biznesu, nie czuje się dyskryminowany? Jednym z największych zarzutów, jakie w obecnej kampanii wysuwa przeciw urzędującemu prezydentowi kandydat Republikanów, jest utrudnianie życia przedsiębiorców, m.in. przez niepotrzebne przepisy czy zbyt wysokie podatki. Elkhouly bez namysłu odpowiada, że to bzdury. Popiera proponowane przez Obamę zwiększenie podatków dla korporacji i najbogatszych (zarabiających powyżej 250 tys. dolarów rocznie).

Podobnie myśli mieszkająca w Christianie Shirley Hirst – energiczna emerytka, która kiedyś pracowała w administracji Lukensa. Gdy rozmawiałyśmy cztery lata temu, chciała głosować na Obamę, choć zdawała sobie sprawę, że składa on wiele obietnic bez pokrycia. Może dlatego dziś nie odczuwa wielkiego rozczarowania. Ona też powtarza, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł oczekiwać cudów, tym bardziej że wiele inicjatyw Obamy było torpedowanych przez Republikanów.

– Nazywamy się Stanami Zjednoczonymi Ameryki, ale zupełnie nie jesteśmy zjednoczeni – mówi Hirst. – Martwię się o przyszłość moich wnuków. O to, co im pozostawimy.

Hirst uważa, że politycy nie robią tego, co do nich należy: – Ich zadaniem jest budowanie kompromisów, szukanie rozwiązań. Dobrym prezydentem był Clinton. Owszem, miał to i owo za uszami, ale dla kraju był to pomyślny czas. Potrafił współpracować ze wszystkimi. Dziś mam wrażenie, że za mało jest kompromisów, a za dużo ideologii. Takie kwestie jak małżeństwa homoseksualne i aborcja nie powinny przesądzać o wyniku wyborów. Ważniejsze są kwestie gospodarcze. Niepokoje na Bliskim Wschodzie też w dużej mierze biorą się z tego, że miesza się religię z polityką. Jak najprędzej powinniśmy się z tego regionu wycofać. Zamiast budować tam demokrację, trzeba zająć się budową dróg i mostów w kraju.

Druga szansa Obamy

W Coatesville nie powstają jak na razie drogi ani mosty. Ale przy głównej ulicy kilka zabitych poprzednio dyktą sklepowych witryn odremontowano. Wiosną, po miesiącach starań, na rzeką Brandywine – kiedyś był to teren pełen śmieci i przemysłowych odpadów, który należało omijać – otwarto trasę spacerową. Nieopodal stanął nowiutki Mariott Hotel.

Powodem do ostrożnego optymizmu mogą też być wskaźniki dotyczące gospodarki USA. W październiku bezrobocie po raz pierwszy od początku kryzysu spadło poniżej 8 proc. Była to tym bardziej dobra wiadomość dla Obamy, gdyż taki właśnie spadek zakładali autorzy przyjętego w 2009 r. pakietu stymulującego gospodarkę.

Romney twierdzi, że ów spadek jest zbyt powolny, i że jeśli wygra wybory, stworzy 12 mln miejsc pracy. Wielu ekonomistów uważa tymczasem, że nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach – a one zależą przecież od rozwoju wypadków na świecie, choćby tego, jak z kryzysem poradzi sobie Europa – na większy spadek bezrobocia, do 4-5 proc., trzeba czekać co najmniej kilka lat.

Na razie huta w Coatesville w ciągu minionego roku zatrudniła tylko 26 osób. – To kropla w morzu potrzeb – mówi David Foulk, fryzjer, z którym rozmawiam w miejscowym salonie. – Poprzednio głosowałem na Obamę i czuję się trochę zawiedziony. Dużo mówiło się o rewitalizacji Coatesville. Coś może ruszyło, odremontowano parę budynków. Cóż z tego, gdy tylu ludzi nadal jest bez pracy. Wiem, co to znaczy, bo sam przez trzy lata byłem na bruku.

Foulk wspomina, jak na początku lat 80., po kilkunastu latach pracy w hucie Lukens, został zwolniony. Teraz wyrzucać Obamy na bruk na razie nie ma zamiaru. – Dużo obiecywał, mało zrobił, ale to nie do końca jego wina. Tak naprawdę, prezydent nie może dokonać wszystkiego, co sobie wymarzył – zaznacza.

Foulk ma więc zamiar dać Obamie „jeszcze jedną szansę”.

– Jaki mam zresztą wybór? – mówi były robotnik, dziś fryzjer. – Romney nie czuje, jakie są problemy zwykłych ludzi. Jest kompletnie oderwany od rzeczywistości.

Kwestia (braku) zaufania

Zarzut „oderwania od rzeczywistości” chodzi za kandydatem Republikanów od początku tej kampanii. Jeszcze przed zdobyciem nominacji Romney żartował, że jest „bezrobotny” (lwią część swych dochodów, które w 2011 r. przekroczyły 14 mln dolarów, czerpie z dywidend i obrotu akcjami). Deklarował też, że korzysta tylko z krajowych aut – owszem, mają z żoną pięć cadillaców... We wrześniu gwoździem do trumny Romneya okazało się (choć tylko chwilowo) nagranie z kameralnego spotkania ze sponsorami jego kampanii. Romney skarżył się tam, że 47 proc. amerykańskiego społeczeństwa to ludzie, którzy nie mają ochoty pracować, liczą na rządowe zasiłki i dlatego głosują na Demokratów, i dlatego on, który chce pobudzać gospodarkę, obniżając podatki przedsiębiorczym, nie ma szans na ich poparcie.

Urażeni tymi słowami byli nawet zwolennicy Partii Republikańskiej – wśród nich Dillon, „nowo narodzona” chrześcijanka z Christiany, która w 2008 r. poparła McCaina.

Gdy odwiedziłam ją wówczas, dużo mówiła o obawach, jakie budził w niej światopogląd Obamy: jego stosunek do aborcji i szeroko pojętej moralności. Dziś nadal budzi to jej niepokój, tym bardziej że Obama otwarcie popiera prawo homoseksualistów do małżeństw. Dillon jest też oburzona planami udostępniania pigułek wczesnoporonnych nastoletnim dziewczynom, bez konieczności informowania ich rodziców (program taki uruchomiono ostatnio m.in. w szkołach publicznych w stanie Nowy Jork).

Jednak Dillon nie zagłosuje na Romneya, bo również on nie budzi jej zaufania. Czyżby dlatego, że jest mormonem? – Nie. Po prostu, nie ufam ani jemu, ani Obamie. Obaj snują wzruszające opowieści o marzeniach i planach, opowiadają nam o swoich rodzinach – mówi Dillon, która ma czworo dzieci, dziewięcioro wnuków i kilkanaścioro prawnucząt. – Ale cóż mnie to obchodzi? – dodaje. – Przecież od tego nic się nie zmienia. Rozglądam się i widzę, ilu ludzi traci pracę, ilu zostaje bez dachu nad głową.

Wybory? Strata czasu!

Bez dachu nad głową kilka lat temu znalazła się Rachel Linebauga McHale.

Najpierw zachorowała na boreliozę, potem straciła pracę asystentki medycznej – a wraz z nią ubezpieczenie zdrowotne, i to w momencie, gdy najbardziej było jej potrzebne. Nie była w stanie spłacać kredytu, bank wszedł więc na hipotekę jej domu. Została eksmitowana. Dziś wynajmują niewielkie mieszkanie wspólnie z Tomem; pobierają się za kilka tygodni.

W 2008 r. Rachel głosowała na Obamę. Tym razem w ogóle nie ma zamiaru fatygować się do urn. – To strata czasu. Politycy w Waszyngtonie nie mają najbledszego pojęcia o naszym życiu – mówi z goryczą.

Rachel, która otrzymuje w tej chwili zasiłek i rządowe ubezpieczenie medyczne dla niepełnosprawnych, opowiada, że załatwienie formalności związanych z jego uzyskaniem ciągnęło się prawie cztery lata.

Teraz, choć choroba mocno dała jej w kość, chciałaby wrócić do pracy. Ale tu, w „zardzewiałym pasie”, w Pensylwanii, zdaje się to być marzeniem ściętej głowy. – 10 lat temu w naszej okolicy pracę można było znaleźć w ciągu kilku dni – wspomina Rachel. – Dziś, o ile jakakolwiek firma chce kogoś zatrudnić, robi to tylko przez pośredników. A i tak dostaje się krótkoterminowe zlecenie. Bez ubezpieczenia, bez jakichkolwiek świadczeń.

Tom i Rachel zbliżają się do czterdziestki. Nie wyobrażają sobie, że mogliby sobie pozwolić na dzieci. – Całe szczęście, że musimy się martwić tylko o psa, bo i tak ledwie dajemy radę.

Pragmatyczna metamorfoza

Takich właśnie wyborców – sfrustrowanych stanem gospodarki i zaniepokojonych o przyszłość – za wszelką cenę chce zdobyć Romney. Dlatego podczas pierwszej debaty telewizyjnej z Obamą, na początku października, diametralnie zmienił swe przesłanie. Wbrew wcześniejszym deklaracjom zapowiedział, że zmniejszy podatki nie tylko przedsiębiorcom, ale także klasie średniej i najbiedniejszym. Zaprzeczył też, jakoby chciał wprowadzać obniżki dla najbogatszych i zmniejszyć nakłady na państwowe ubezpieczenia medyczne. Obiecał za to, że będzie inwestował w edukację, naukę i ocali niektóre elementy znienawidzonej przez Republikanów, a przeforsowanej przez Obamę reformy zdrowia.

Zniesmaczony historyk Simon Schama pisał nazajutrz, że Romney ma nos niczym Pinokio. Zdumienie tak dramatyczną metamorfozą było powszechne. Ale tak naprawdę nie powinna ona dziwić: Romney często w przeszłości – i jako polityk, i jako biznesmen – dawał się poznać jako pragmatyk, dostosowujący poglądy do sytuacji.

W każdym razie zaskoczony był sam Obama, który w tej pierwszej debacie z „nowym” przeciwnikiem wypadł kiepsko. Obamie zarzucano, że nie kwestionował często wątpliwych danych i statystyk Romneya, i że obchodził się z nim zbyt łagodnie. Odpierając zarzuty, Obama tłumaczył, że jego przeciwnik cierpi na „romnezję”: chorobę, która sprawia, iż nie pamięta, co mówił kilka dni wcześniej.

Obama stracił jednak kilkupunktową przewagę, którą dawały mu sondaże – od tamtej pory badania opinii pokazują mniej więcej równowagę między nim i Romneyem.

Czy telewizyjne debaty odmieniły zapatrywania moich rozmówców? – Nie ma to dla mnie znaczenia – zapewnia Abdul Elkhouly. Podobnie Dillon: – Słowa, słowa, słowa. Nic nowego. Nie zwracam na to uwagi.

Słaby występ Obamy zasiał jednak wątpliwości u Shirley Hirst: – Bardzo mnie rozczarował i nie jestem już pewna, czy chcę, aby wygrał. Choć wiem przecież, że jeden wieczór nie powinien przesądzać o takiej decyzji. Będę się jeszcze zastanawiać...

Wspólnota uprawia ogródek

Rozterek nie ma natomiast Jeremy Peterson, rapper i hip-hopowiec, który po głównej ulicy Coatesville przechadza się z cyfrowym nikonem. On nie będzie głosować. Urodził się w nowojorskim Bronxie, wychowywał w Coatesville oraz w Kalifornii, gdzie skończył szkołę średnią i kilka wieczorowych kursów. – Chyba żartujesz, przecież to farsa! Cały ten system to oszustwo – rzuca Peterson. – Głosowałem raz w życiu, na Clintona, bo prosiła mnie matka. Jest inteligentną kobietą, ale nadal ma jeszcze złudzenia.

On, już pozbawiony złudzeń, nie ufa politykom. Za to leżą mu na sercu sprawy lokalnej wspólnoty: – Pracuję jako wolontariusz w jadłodajniach dla bezdomnych – mówi Jeremy i z przejęciem opowiada mi, że w ostatnich kilku latach w Coatesville wiele zmieniło się na lepsze. – Bezpieczniej jest na ulicach. Mamy nowego sędziego, tu się urodził i z wieloma problemami radzi sobie lepiej niż poprzednik.

Jeremy opowiada o usunięciu z lokalnej policji kilku skorumpowanych funkcjonariuszy: – To podniosło morale w miasteczku. Ktoś taki jak ja nie jest już nieustannie zatrzymywany na ulicy tylko dlatego, że jest czarny i młodo wygląda. Ludzie czują się bezpieczniej, policjanci przestali być bezkarni. Nowy sędzia to dla Coatesville dar niebios.

Darem niebios wydaje się też ogródek, pełen kwitnących słoneczników i późnojesiennych pomidorów. Pojawił się na miejscu ruin, dzięki staraniom Sherry Deets, pastorki położonego obok kościoła episkopalnego. Skłoniła właściciela porzuconej od dwóch lat działki (firmę deweloperską, która w kryzysie nie kwapiła się budować), by wypożyczył teren i pomógł w uprzątnięciu gruzów. Parafianie i kilka organizacji charytatywnych zorganizowały zbiórkę na zakup ziemi, drewna i nasion.

Dziś warzywa uprawia tu 35 rodzin (za wynajęcie sporej grządki wnoszą roczną opłatę: 20 dolarów). Część plonów przekazują dla jadłodajni, serwujących posiłki najbiedniejszym. Raz w tygodniu z wyhodowanych tu warzyw i owoców kolację w kościele przygotowują kucharze z okolicznych restauracji. Przyjść może każdy, nie tylko na posiłek, ale też, aby nauczyć się, jak zdrowo gotować. I poczuć, że są wspólnotą. – Projekt przeszedł moje oczekiwania – mówi Deets. – Tak wielu ludzi zakasało rękawy, podjęło wspólny wysiłek. Na przekór rzeczywistości, na przekór ruinom, w miejsce których stworzyli coś pięknego.

Odbierając tegoroczną nominację swej partii, Obama mówił, że zmiany, o jakich marzył cztery lata temu, nie będą dziełem polityków w Waszyngtonie. Mogą do nich doprowadzić tylko zaangażowani obywatele, poczuwający się do odpowiedzialności za swe wspólnoty i kraj. Pytam pastorkę Deets, jak odebrała te słowa. – To było piękne przesłanie. Ale nie chciałabym, aby ktokolwiek potraktował je jako usprawiedliwienie dla nieudolności czy bezczynności państwa. Pewne działania polityków są niezbędne – zaznacza.

Wybawmy kraj od Obamy

Innego zdania są Bill i Ginnette Nitzenberger, którzy rządu – jak mówią, panoszącego się i ograniczającego wolność przyzwoitych ludzi – mają po dziurki w nosie.

„Wybawmy kraj od Obamy” – głosi transparent, który umieścili w swym ogródku obok flagi USA. Pukam do ich drzwi, bo to jeden z nielicznych domów, przed którymi widzę jakikolwiek wyborczy akcent.

Bill przez wiele lat pracował w zakładach mięsnych, dziś jest emerytem, Ginnette nadal pracuje w supermarkecie. Wróciła właśnie z pracy, szykuje kolację. Bill siedzi przed plazmowym telewizorem, ogląda prawicowy kanał FoxNews. – Zbyt mało ludzi ogląda w tym kraju wiadomości, dlatego jest tak kiepsko – mówi na przywitanie. Gdy tylko wyjaśniam, że jestem polską reporterką, zalewają mnie potokiem słów: – Obama doprowadził ten kraj na skraj przepaści. Toniemy w długach. Biliony dolarów! Nasze dzieci walczyły na wojennych frontach, w Iraku i Kuwejcie. A my co? Zostawiamy im bilionowy deficyt. Kraj porzuca wszystkie swoje wartości – wylicza wzburzony Bill.

– Nie mam ochoty płacić za czyjąś komórkę, za czyjąś aborcję, za czyjeś pigułki, za czyjeś bezrobocie – dodaje gniewnie Ginnette. – Spędzam w pracy osiem godzin dziennie, plus dwie godziny na dojazd. Ktoś mi pomaga? Ludzie w tym kraju doszli do czegoś, bo ciężko pracowali, a teraz Obama chce im podnosić podatki, odebrać to, czego się dorobili, harując jak woły?

Próbuję zauważyć, że Obama chce podnosić podatki milionerom, a nie właścicielom małych biznesów, z którymi, jak się domyślam, styka się na co dzień Ginnette. Ona jednak zdaje się nie słyszeć moich słów. – Dlaczego ktoś ma mnie zmuszać, żebym kupowała sobie ubezpieczenie zdrowotne? Mówi się nam, jak dużą coca-colę możemy zamówić w restauracji, jakie rośliny uprawiać na polu i co dzieci mogą jeść w szkole na lunch! – wylicza.

Bill jest też zaniepokojony spadkiem prestiżu USA w świecie: – Coraz mniej się z nami liczą, Iran lada chwila zdobędzie broń nuklearną, zagraża Izraelowi. Obama puszcza im wszystko płazem. Chce obniżać wydatki na zbrojenia. Obiecywał, że zmieni kraj. To prawda, o nic innego mu nie chodzi: ani o miejsca pracy, ani o los takich jak my. Ma swoją misję: chce powiększyć rząd. Zafundować nam wszystkim socjalizm. Macie socjalizm w Europie, prawda? Raczej nie wygląda to tam dziś dobrze. Nie mówiąc już, że ktoś musiałby za to płacić. Obama obiecuje, że nie zwiększy nam podatków, ale mu nie wierzę. Jeśli wygra i przyjedziesz tu za cztery lata pisać reportaż, nie będzie wesoło. Nas może tu już nie być.

Modlitwy i stal

Zapada jesienny zmierzch. Postanawiam wracać do domu bocznymi drogami. Jadę wśród rozległych pól, z których farmerzy sprzątnęli już plony, choć tu i ówdzie widać jeszcze dorodną kukurydzę. Drzewa przyoblekają się w złoto, rdzę i głęboką czerwień. Mijam białe silosy i stodoły, zadbane domy z kwiatami w ogródkach.

Przed jednym z gospodarstw zauważam stoisko z dyniami. „Nie sprzedajemy w niedzielę”. Zaintrygowana, parkuję samochód. Obok dyń skarbonka i kartka z zachętą: „Jeśli dynia jest zbyt ciężka, zadzwoń, załadujemy ci ją do bagażnika”. Dzwonię. Wychodzi właściciel, Sylvan Lapp – z brodą, w ogromnym kapeluszu. Zaprasza do środka. Obok domu jego żona, w białym czepku, zdejmuje ze sznurka pranie. Nie mogę uwierzyć: przecież w Ameryce wszyscy używają elektrycznych suszarek?!

Okazuje się, że Lappowie są amiszami: to protestancka wspólnota, która do Pensylwanii przybyła pod koniec XVII wieku ze Szwajcarii i do dziś rygorystycznie przestrzega surowych przepisów religijnych. Większość nie korzysta z prądu, aut i innych zdobyczy cywilizacji. Nie pozwalają się fotografować. Nie uznają ubezpieczeń społecznych (od tego jest lokalna wspólnota), nie posyłają dzieci do publicznych szkół. Są pacyfistami.

Podobnie jak Sylvan, zajmują się głównie rolnictwem. On po 30 latach przekazał właśnie 40-hektarowe gospodarstwo dwóm synom (ma 10 dzieci i 28 wnucząt). Opowiada, że mleczna hodowla (miał 50 krów, uprawiał też kukurydzę, żyto i lucernę) to ciężki kawałek chleba. – Ceny mleka w Ameryce są niestabilne, bo zależą od kontrolowanych w dużej mierze przez agrobiznes cen soi – opowiada Sylvan. – Zdarzały się więc lata lepsze i gorsze. Ale miałem dobre życie. Nie, nie mamy telewizora ani radia. Czytamy gazety. Z nich wiem, że Ameryka jest coraz mniej chrześcijańskim krajem. Atakowane są tradycyjne wartości. Małżeństwo, rodzina.

Sylvan stara się cieszyć i dziękować Bogu za to, co ma: zdrowie, rodzinę, lokalną wspólnotę. Wyborami nie jest zainteresowany: – My, amisze, nie bierzemy w nich udziału. Wierzymy, że większy pożytek niż oddanie głosu może przynieść modlitwa.

Zanim ruszę w dalszą drogę, kupuję jeszcze ogromną dynię. Parę minut później jestem już w „normalnym świecie”, na sześciopasmowej autostradzie. Mijam benzynowe stacje i oświetlone jaskrawo centra handlowe.

Przypominam sobie wizytę w salonie fryzjerskim w Coatesville i pastora baptystów, którego podczas rozmowy ze mną strzygł David Foulk. Duchowny Lawrence F. Wilson nie odzywał się długo, ale pod sam koniec powiedział, że nie będzie głosować, bo żaden z kandydatów nie wydaje mu się wystarczająco uczciwy. Po chwili dodał: – Ale to niedobrze. My, Amerykanie, jesteśmy zbyt apatyczni. Może dlatego nie głosujemy, że historia nas rozpieściła, że nie dostaliśmy nigdy w kość?

Foulk pomyślał chwilę: – Coatesville to miasto ze stali. Jesteśmy biedni, ale silni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2012