Marzenia drżą w posadach

Globalizacja, wolny handel: te słowa nie budzą entuzjazmu mieszkańców takich stanów jak Pensylwania, Ohio czy Michigan, kiedyś prosperujących dzięki przemysłowi. Entuzjazmu nie budzą w nich też John McCain i Barack Obama. Tymczasem to ci sceptycy mogą przesądzić o wyniku amerykańskich wyborów.

28.10.2008

Czyta się kilka minut

Marishka London (20) i Brittany Clifford (19); wyrzucone ze szkoły, obie szukają pracy, obie w ciąży... Coatesville, Pensylwania, październik 2008 r. / fot. Magdalena Rittenhouse /
Marishka London (20) i Brittany Clifford (19); wyrzucone ze szkoły, obie szukają pracy, obie w ciąży... Coatesville, Pensylwania, październik 2008 r. / fot. Magdalena Rittenhouse /

O takich miejscowościach mówi się w Stanach, że należą do "zardzewiałego pasa".

Położone 50 mil na zachód od Filadelfii, Coatesville sprawia wrażenie sennego miasteczka, do którego nie bardzo jest po co zaglądać. Miejscowa huta Lukens, założona w 1810 r. przez lokalnego farmera, w czasach świetności zatrudniała 10 tys. ludzi. Produkowała stal dla rozwijających się na przełomie wieków linii kolejowych, potem dla przemysłu zbrojeniowego i budowlanego - stąd pochodziły fragmenty szkieletu wieżowców World Trade Center. Dzięki specjalistycznej produkcji, Lukens prosperował lepiej niż większość hut w USA.

Zardzewiałe miasto

Ale w latach 90. także huta Lukens znalazła się na skraju bankructwa. W 2006 r. zakłady przejął Arcelor Mittal, jeden z największych koncernów metalurgicznych świata. Ograniczył i zautomatyzował produkcję. W hucie pracuje dziś zaledwie kilkaset osób.

Dziś, w roboczy dzień, główna ulica jest w porze lunchu niemal pusta. Mijam zabite sklejką witryny sklepów i restauracji.

Przy skrzyżowaniu 46-letnia Harriet Dunlap sprzedaje lokalną gazetę. - Niech Bóg cię błogosławi - uśmiecha się życzliwie, przyjmując 75 centów. Na pierwszej stronie zdjęcie Johna McCaina, który wczoraj odwiedził pobliskie miasteczko. Dziś gazeta sprzedaje się trochę lepiej. - Coraz częściej na coś, co nie jest niezbędne, ludzie nie chcą wydać nawet kilku centów - narzeka Harriet. Woli nie myśleć, co by się stało, gdyby dziennik splajtował: - Sprzedaję te gazety od 13 lat. Ludzie pytają, czy nie mogłabym znaleźć lepszego zajęcia. A jaki ja mam wybór? I tak mam szczęście. Tylu ludzi w Coatesville jest bez pracy.

Harriet opiekuje się niepełnosprawnym bratem. Nie mają ubezpieczenia zdrowotnego. - Trzy lata temu nasze składki poszły w górę. Musiałabym płacić około 500 dolarów miesięcznie, zostalibyśmy bez dachu nad głową - mówi. Kilka razy w tygodniu brat, wraz ze zbliżającą się do 70 lat matką, wyruszają na poszukiwania puszek po piwie. W punkcie skupu dostają pięć centów za sztukę. - Matka przez całe życie głosowała na Republikanów. Jest zbyt dumna, by pobierać zasiłek. Nie wierzy w opiekę społeczną - tłumaczy Harriet.

Podobnie jak matka, w poprzednich wyborach Harriet głosowała na Busha. Tym razem odda głos na Obamę: - Z roku na rok żyje mi się gorzej. Jedzenie, benzyna, energia, wszystko drożeje. A ja coraz mniej zarabiam. Mam już dość. Nie ja jedna zresztą.

Demokraci Reagana

Harriet jest typową przedstawicielką grupy, którą amerykańscy socjolodzy określają mianem "Demokratów Reagana". To biała klasa robotnicza - słabo wykształceni i ubodzy mieszkańcy silnie niegdyś uprzemysłowionych stanów środkowej i północnej Ameryki. W 1980 r. ubiegającemu się o reelekcję prezydentowi Jimmiemu Carterowi tych wyborców ukradł Ronald Reagan.

Amerykańską gospodarkę sparaliżował wówczas kryzys paliwowy. Ubrany w siermiężny sweter Carter wystąpił z telewizyjnym orędziem, prosząc rodaków, by przykręcili termostaty. "Czy powodzi wam się lepiej niż cztery lata temu?" - pytał tymczasem jego rywal. Socjologowie i politolodzy są zgodni, że to proste pytanie zadecydowało wówczas o sukcesie Reagana. W 1992 i 1996 r. podobna strategia ("Gospodarka, głupcze!") oraz lepsza koniunktura zapewniły zwycięstwo Billowi Clintonowi. Ale w kolejnych wyborach biała klasa robotnicza znów zdecydowanie poparła Republikanów - czyli Busha (przewaga 17 proc. w 2000 r. i 23 proc. w 2004 r. w tej grupie społecznej nad kandydatami Demokratów).

Od czasu porażki Cartera grupa, do której na dobre przylgnęła nazwa "Demokraci Reagana", przy okazji niemal każdych wyborów staje się języczkiem u wagi. Tak jest i tym razem. Czy żyje im się lepiej niż osiem lat temu? Niemal wszystkie wskaźniki ekonomiczne - od płac realnych i minimalnych, przez bezrobocie i inflację, a na deficycie budżetowym kończąc - są gorsze. Spadł procent osób posiadających ubezpieczenia medyczne, wzrosła liczba żyjących poniżej granicy ubóstwa.

Ale mimo to nie jest pewne, na kogo "Demokraci Reagana" zagłosują.

Nieufność

W zróżnicowanym rasowo Coatesville, które w 2004 r. minimalną większością głosów poparło Busha, nie spotkałam nikogo, kto zamierza głosować na McCaina. Ale w położonej 20 mil na zachód Christianie nastroje były już inne. Miejscowość ma tylko tysiąc mieszkańców, niemal wyłącznie białych i w większości głęboko religijnych.

W piątkowy wieczór w położonej przy autostradzie gospodzie panuje tłok. Przeważają rodziny z dziećmi, które zadowalają się niewyszukanym, acz niedrogim jedzeniem: pizza, hamburgery, pieczone ziemniaki z folii.­ W pobliskim supermarkecie spotykam Cynthię i Boba Mallalieu, którzy robią zakupy na sobotni obiad z przyjaciółmi: kurczak, żurawiny, butelka cydru. Do tego kilka opakowań z gotowymi potrawami na resztę tygodnia. - Nie przelewa nam się, ale na szczęście nie mamy wielkich potrzeb - mówi Bob, który pracował w hucie Lukens. Oboje z Cynthią żyją ze skromnych emerytur. Chcą głosować na McCaina, który ich zdaniem "jest mniejszym złem".

Są przekonani, że żaden kandydat nie troszczy się o takich jak oni. - Ostatnim prezydentem, któremu leżała na sercu klasa średnia, był John Kennedy - mówi Cynthia. Czy nie skorzystaliby na cięciach podatkowych, które nisko zarabiającym obiecuje Obama? - Być może - mówi. - Nie wahałabym się, gdyby to była Hillary. Ale nie mogę głosować na kogoś, kto zadaje się z terrorystami i jako prezydent składałby przysięgę na Koran.

Gdy zauważam, że krążące po internecie pogłoski na temat Koranu nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, Cynthia szybko przerywa: - Po prostu nie ufam Obamie.

I zaraz dodaje: - Nie ma to nic wspólnego z kolorem skóry.

Choć rozmawiamy o ekonomii i ani razu nie pytałam ją o kwestie rasowe, o braku swych uprzedzeń Cynthia i Bob zapewniają mnie jeszcze kilkakrotnie.

Spośród kilkunastu osób, z którymi rozmawiałam w Pensylwanii, nikt nie przyznał się, że nie chce głosować na czarnego kandydata. Ale w odróżnieniu od rozentuzjazmowanych nowojorczyków, którzy chętnie podkreślają, że kandydatura "postrasowego" Obamy to dowód, iż Stany zamykają bolesny rozdział swej historii, w Pensylwanii często nawet czarni rozmówcy unikają tematu.

Harriet, sprzedawczyni gazet, wspomniała wcześniej, że jedyna znana jej osoba, która chce głosować na McCaina, "nie kieruje się szlachetnymi pobudkami". Zapytana, jakie to pobudki, nie chciała powiedzieć. Czy chodzi o to, że Obama jest Mulatem? Niechętnie przyznała. - Ale takich ludzi jest naprawdę niewielu - zapewniła natychmiast.

W rzeczywistości nikt nie wie, ilu ich jest. W lipcowym sondażu dziennika "New York Times" zaledwie 5 proc. białych respondentów otwarcie zadeklarowało, że nie zagłosuje na czarnoskórego kandydata. Ale pięciokrotnie więcej twierdziło, że "Ameryka nie jest jeszcze gotowa". Socjologowie zwracają uwagę na tzw. efekt Bradleya (w latach 60. ten czarny kandydat na burmistrza Los Angeles miał w sondażach sporą przewagę, ale przegrał): wielu ludzi nie ma odwagi przyznać się do rasowych uprzedzeń. Na szczerość zdobędą się dopiero, gdy znajdą się bez świadków przy wyborczej urnie.

Choć w ostatnich tygodniach kryzys ekonomiczny przysporzył Obamie zwolenników - niektóre sondaże dają mu nawet 10-procentową przewagę - jego stratedzy nadal są zestresowani.

W Christianie odwiedziłam "nowo narodzoną chrześcijankę" Dillone.

Przyjęła mnie w pełnym rodzinnych zdjęć salonie (ma czworo dzieci, dziewięcioro wnuków, a prawnuków nie była się w stanie doliczyć) i prosiła, by nie ujawniać jej nazwiska. - Życie trzeba brać po kawałku, dzień po dniu. Staram się być zadowolona z tego, co mam - powiedziała.

Co jest nie tak z Kansas?

Dillone jest zaniepokojona stanem gospodarki. Uważa jednak, że wszystko jest w rękach Boga i dlatego chce głosować na McCaina i Sarę Palin. - Jako chrześcijanka nie mogę poprzeć kogoś, kto sprzeciwia się przykazaniom - mówi, tłumacząc, że stosunek Obamy do aborcji, małżeństw homoseksualnych i szeroko pojętej moralności ma dla niej większe znaczenie niż propozycje podatkowe.

Tacy wyborcy jak Dillone od kilkudziesięciu lat spędzają sen z oczu socjologom. "Co jest nie tak z Kansas?" - pytał kilka lat temu Thomas Frank, autor książki pod takim tytułem, która przez wiele miesięcy okupowała listy bestsellerów. Dla Franka, który sam pochodzi z Kansas, ów stan ze Środkowego Zachodu to symbol amerykańskiej zaściankowości. Jego zdaniem "Demokraci Reagana" głosują wbrew własnym interesom, bo padli ofiarą republikańskiej propagandy, opartej na prymitywnej religijności. W Stanach wyrażenie "Co jest nie tak z Kansas?" stało się poręcznym skrótem myślowym: że niby miliony wyborców to idioci, którzy nie potrafią samodzielnie myśleć. I jak to bywa ze skrótami myślowymi, wyjaśnienie to nie do końca oddaje istotę problemu.

Prof. Lane Kenworthy, socjolog z Uniwersytetu Arizony, który od kilkunastu lat zajmuje się białą klasą robotniczą, uważa, że "zdrada", jakiej mieli dopuścić się "Demokraci Reagana", niewiele miała wspólnego z religią czy moralnością. Większe znaczenie ma fakt, że pod koniec lat 70. Stany zaczęły przestawiać swą gospodarkę z przemysłowej na usługową. Fabryki zaczęły "uciekać" do krajów Trzeciego Świata. A mieszkańcy "zardzewiałego pasa" nie zawsze za tymi zmianami nadążali.

Nastąpiła stagnacja płac, a jednocześnie tracić na znaczeniu zaczęły związki zawodowe. Tymczasem Partia Demokratyczna nie tylko nie była w stanie tej luki wypełnić, ale w ogóle przestała się o tę grupę troszczyć. "Demokraci Reagana" nie głosują więc na Demokratów, bo mają poczucie, że partia ta nie reprezentuje ich interesów.

Pistolety i religia

"Od dawna już mieszkańcy wielkich przemysłowych stanów, jak Ohio czy Pensylwania, dostają ostro w kość. Mają poczucie, że zostali zdradzeni przez klasę polityczną. Gdy słyszą kogoś, kto do polityki podchodzi w sposób pozbawiony cynizmu, są nieufni. Tym bardziej jeśli tym kimś jest 46-letni czarny mężczyzna, który nazywa się Barack Obama" - takie refleksje, którymi ów 46-letni czarny mężczyzna podzielił się wiosną tego roku z uczestnikami uroczystej kolacji w San Francisco (zbierano fundusze na jego kampanię), naraziły go na oskarżenia o cynizm i elitaryzm.

Media i większość komentatorów zwracały uwagę na jedno zdanie: że pozbawieni perspektyw mieszkańcy takich postindustrialnych stanów "rozpaczliwie chwytają się pistoletów i religii". Hillary Clinton, z którą Obama prowadził wówczas zażartą walkę o nominację z ramienia Partii Demokratycznej, a która w tej grupie demograficznej radziła sobie lepiej, oskarżyła go o pogardliwy stosunek do prostych ludzi.

Gdy pytam stojącą z naręczem gazet

w Coatesville Harriet Dunlap, czy była tą wypowiedzią Obamy urażona, przez chwilę się zastanawia. - Nie. To, co powiedział, jest może smutne, ale właściwie to prawda - mówi. - Nie mamy wielkiego wyboru. Ci, którzy stoją na bakier z prawem, a którym nie chce się pracować, chwytają za pistolety. Ci, którzy są uczciwi i ciężko pracują, chwytają się religii.

W Coatesville są i tacy, i tacy. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy przy wjeździe do miasteczka, to nieprawdopodobna liczba kościołów różnych wyznań. Przy wielu funkcjonują ośrodki opieki społecznej. Ich wolontariusze mają pełne ręce roboty. Wskaźniki dotyczące przestępczości są w Coatesville wyższe niż w reszcie kraju. Co piąty mieszkaniec żyje poniżej oficjalnej granicy ubóstwa (10 400 dolarów rocznie), co dziesiąty jest bezrobotny. W obu przypadkach to dwukrotnie więcej niż średnia krajowa.

Przed jednym z ośrodków pomocy siedzi Lysa, która czeka na 29-letniego syna. Rok temu, odsiedziawszy 9-letni wyrok "za wykroczenie", wyszedł z więzienia. - Wiem, że bardzo się stara - mówi Lysa. - Ale jakie są szanse, że wyjdzie na prostą, jeśli nie ma żadnej pracy? W Coatesville nie ma co robić. Jedyne, co się tu buduje, to banki i więzienia. To co się dziwić, że ci młodzi ludzie wchodzą na złą drogę?

Wybite szyby

- Coatesville było kiedyś pięknym miasteczkiem - wspomina Shirley Hirst, która z mężem Johnem mieszka w pobliskiej Christianie. Oboje pracowali w hucie Lukensa: on jako inżynier-elektryk, ona w administracji. Dziś są na emeryturze. - Przy głównej ulicy były wspaniałe sklepy z męskimi ubraniami, z pięknymi meblami - wspomina Shirley. Choć zbliża się do siedemdziesiątki, w starannym makijażu, wykrochmalonej białej koszuli i dżinsowej kurtce wygląda młodo i energicznie. - Uwielbiałam chodzić po pracy do sklepu z perłami.

John wspomina, gdy jako mały chłopiec obserwował z kolegami wjeżdżające do miasta ciężarówki; miewały kłopoty z hamowaniem na stromym wzgórzu: - Zdarzało się, że zatrzymywały się dopiero w oknach domu towarowego Lipkin.

Choć do miasteczka nie wjeżdża już zbyt dużo ciężarówek, wspaniały niegdyś dom towarowy Lipkin i dziś ma wybite szyby. Obok wejścia chwasty, a w środku, choć jest piątkowe popołudnie, klientów jak na lekarstwo.

- Kto może, wynosi się z Coatesville - tłumaczą mi John i Shirley. - Nie ma tam czego szukać.

Oni dzięki oszczędnościom i emeryturze żyją dość wygodnie: - Nie korzystamy z kart kredytowych i nie podróżujemy po Europie. Ale co roku jeździmy na Florydę, mamy też dom letniskowy w górach, tu w Pensylwanii.

Oboje są jednak zaniepokojeni kryzysem finansowym. Shirley przestała ostatnio otwierać koperty z wyciągami z rachunku emerytalnego: oszczędności jej życia topnieją z tygodnia na tydzień. Nie chce się denerwować.

Shirley i John głosują pragmatycznie: na tego, kto ich zdaniem w danym momencie przedstawia rozsądniejszy program. Tym razem poprą Obamę, choć nie mają złudzeń, że składa wiele obietnic bez pokrycia. - Politycy, zwłaszcza podczas kampanii, mówią to, co ich wyborcy chcą usłyszeć - zauważa John. - Jedno w tym wszystkim jest pocieszające - uśmiecha się optymistka Shirley. - Gospodarka jest w tak kiepskim stanie, że gorzej już być nie może.

Ale prawdopodobnie Shirley jest w błędzie. Choć dotąd kryzys finansowy daje się we znaki przede wszystkim maklerom i bankierom, w ciągu najbliższych miesięcy także amerykańscy Kowalscy odczują go na własnej skórze.

Obietnice i realia

Pozbawione dostępu do tanich kredytów firmy zaczną upadać lub w najlepszym wypadku ograniczać płace, tymczasem rząd będzie ściągać coraz mniej podatków. - Będzie gorzej, zanim zacznie być lepiej - mówi mi prof. Alan Krueger, ekonomista z Uniwersytetu Princeton. - Myślę, że w skali od zera do dziesięciu: gdzieś koło siedmiu lub ośmiu.

Krueger podkreśla, że przyczyną kryzysu było nie tylko nadmierne poluzowanie przepisów nadzoru bankowego, ale też zamiłowanie do życia na kredyt: zarówno zwykłych zjadaczy chleba, jak i państwa. - Amerykanie żyli ponad stan - ubolewa profesor. - Podczas kampanii politycy muszą epatować optymizmem. Nie jest to dobry moment, by mówić o ograniczeniach. Ale na pewno będą one konieczne.

Czy będzie możliwe obniżenie podatków? Krueger, który chwali propozycje Obamy (niższe podatki dla zarabiających mniej niż 200 tys. dolarów rocznie, kosztem większych obciążeń dla korporacji i dla 5 proc. najbogatszych Amerykanów), zauważa, że gdyby nie kryzys, dochody budżetowe powinny się dzięki takim zmianom nieznacznie zwiększyć. Ale dziś liczyć na to nie można: - Ktokolwiek obejmie prezydenturę na początku 2009 r., znajdzie się w trudnej sytuacji. Konieczne będą cięcia w wydatkach, ale trzeba będzie pobudzać gospodarkę. Deficyt budżetowy jest ogromny. Ale są sytuacje, gdy powiększanie deficytu może być mniejszym złem niż jego ograniczanie. Jesteśmy chyba w takim momencie.

***

- Ta gospoda bardzo się zmieniła - mówi mi 71-letni Emery Miller, który dzieciństwo i młodość spędził w Coatesville, a po latach wrócił tu na emeryturę. - Hutnicy, którzy tu kiedyś przychodzili, chcieli zjeść coś solidnego.

Czarnoskóry Emery nieufnie podchodzi do współczesnych gyros i cafe latte. Siedzimy w niedrogiej restauracji, urządzonej w pomieszczeniu stylizowanym na pociąg. Choć jest pora lunchu, nie ma wielkiego tłoku. - Gospodarka? Bez względu na to, kto wygra, będzie beznadziejnie - martwi się. - Cały nasz system jest skorumpowany i właśnie drży w posadach.

Emery opowiada o hucie, której Coatesville zawdzięczało dawną pomyślność. To, co na przestrzeni XX w. wydarzyło się w tym miasteczku, jest jego zdaniem symptomatyczne: - Byliśmy przemysłową potęgą, pożyczaliśmy pieniądze innym. Dziś niczego nie produkujemy i toniemy w długach. Nasi wierzyciele mogą do nas przyjść i powiedzieć: oddajcie, co jesteście winni. Może moglibyśmy w zamian zażądać, by oddali nam fabryki, które tam przenieśliśmy. Ale niewiele to da.

Emery skończył szkołę średnią na początku lat 50. Studia, o których marzył, były wówczas poza zasięgiem możliwości czarnego chłopaka z robotniczej rodziny. Zaciągnął się do marynarki, walczył w Korei i Wietnamie - i dzięki rządowemu programowi dla weteranów skończył studia. Był inżynierem. - Wszystko, do czego doszedłem, osiągnąłem ciężką pracą - mówi z dumą. - Dziś w ciężką pracę mało kto w Ameryce wierzy. Przyzwyczailiśmy się do kart kredytowych. Nasze amerykańskie marzenia bardzo się zmieniły. Obama może mówić o nadziei. Ale marzenia każdy musi sobie wykuć sam.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2008