Co się dzieje na granicy

MARYSIA ZŁONKIEWICZ, aktywistka Grupy Granica: Niektórzy migranci i uchodźcy są wyrzucani przez Straż Graniczną jeszcze po stronie polskiej, w jakimś trudno dostępnym miejscu. Po to, żeby ich zniechęcić.

04.10.2021

Czyta się kilka minut

Wolontariusze z Grupy Granica podczas działań w okolicy wsi Łosośna, 21 września 2021 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA
Wolontariusze z Grupy Granica podczas działań w okolicy wsi Łosośna, 21 września 2021 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA

MARCIN ŻYŁA: Kim jesteście?

MARYSIA ZŁONKIEWICZ: Grupą organizacji i aktywistów pracujących na rzecz uchodźców i migrantów. Kiedy okazało się, że na granicy z Białorusią są ludzie potrzebujący pomocy, szybko tu przyjechaliśmy. Potem dołączyli inni. Działamy pod szyldem „Grupa Granica”.

Co dokładnie robicie?

Codziennie otrzymujemy kilkanaście próśb o pomoc od ludzi, którzy utknęli w lesie. Jeździmy do nich z jedzeniem i ciepłą odzieżą. Pytamy, czy chcą się starać o ochronę w Polsce, proponujemy prawnika.

Obserwujemy też działania Straży Granicznej, w tym nielegalne zawracanie ludzi do granicy. Rozmawiamy z mieszkańcami. Jest również grupa, która wspiera nas w działaniach medialnych, zbiórkach na rzecz uchodźców, pomaga osobom znajdującym się w ośrodkach dla cudzoziemców.

Jak dowiadują się o Was ludzie, którzy przekraczają granicę?

Część uchodźców lub ich rodzin pisze do nas za pośrednictwem mediów społecznościowych. Uruchomiliśmy numer alarmowy, który przekazują między sobą. Po wyrzuceniu do Białorusi spotykają się kilkaset metrów od granicy, na obrzeżach dawnej sowieckiej „systiemy”, gdzie również dzielą się kontaktem do nas. Tam nocują i czekają na kolejną próbę przekroczenia granicy. Ale jest to też miejsce, w którym są przetrzymywani, bo ogrodzonego z dwóch stron terenu pilnuje białoruskie wojsko.

O co proszą?

Najpierw często piszą tylko: „please, help”. Bywa, że trudno się zorientować, czego potrzebują, bo są tak wycieńczeni, że nie potrafią wymienić potrzebnych rzeczy. Proszą oczywiście o jedzenie. Po stronie białoruskiej dostają od służb po dwie kromki chleba na dobę. Polska Straż Graniczna dotychczas przerzucała ich z powrotem, najczęściej nie dając ani jedzenia, ani picia. Lepiej traktowała tylko rodziny z dziećmi.

Teraz się to zmienia?

Odnoszę wrażenie, że Straż Graniczna stara się już działać według procedur, które za kilka dni zalegalizuje nowelizacja ustawy o cudzoziemcach – zatrzymanych przywozi się do jednostki, wydaje posiłek, sprawdza stan zdrowia, po czym wywozi. Sytuacja zmienia się szybko. Jeszcze do niedawna uchodźcy i migranci mówili nam, że na samej granicy Białorusini traktują ich lepiej niż służby polskie.

W jakim sensie lepiej?

Mówili, że tak jak Polacy bili ich, szczuli psami i grozili bronią, ale przynajmniej dawali jeść. W każdym razie – dopóki nie mówiło się im, że chce się wrócić do Mińska.

Byliście świadkami bicia ludzi przez polskich funkcjonariuszy?

Nie. Mamy jednak świadectwa wielu uchodźców, pochodzących z różnych krajów, filmy z ich telefonów komórkowych, zdjęcia siniaków na ich ciałach. Gdy mówią o przemocy, zawsze dopytujemy, czy sprawcami były polskie, czy białoruskie służby.

Są tego świadomi?

Tak. Wiedzą, po której stronie granicznego drutu żyletkowego się znajdują.

A są świadomi tego, jak wykorzystuje ich Alaksandr Łukaszenka?

Niektórzy tak, niektórzy nie. Na pewno wszyscy wiedzą o tym już na miejscu – gdy okazuje się, że nie wolno im wrócić do Mińska, a w strefie nadgranicznej są uwięzieni. Te koczowiska to straszne miejsca. Niemal nie ma jedzenia, wody. Niektórzy ludzie leżą na ziemi w deszczu i nie mają siły się ruszać. Ci, którzy nie chcą już przekraczać granicy, są brutalnie bici. Znajdują się w potrzasku. Jeden z uchodźców powiedział nam, że to obozy jak z filmów o zombi.

Zanim dotrą do Białorusi, nie wiedzą tego wszystkiego?

Ci, którzy przybywają w ostatnich dniach, coraz częściej wiedzą. Raz znaleźliśmy w lesie porzucone rzeczy, których właściciel musiał się dobrze przygotować do podróży – były tam np. kupione w Turcji lekarstwa przeciwgorączkowe i ciepłe ubrania. Ludzie piszą na Face­booku, jak wygląda sytuacja i że trzeba się przygotować na spędzenie wielu dni w lesie.


Reportaż Bartosza Rumieńczyka: A Polacy to nie uciekali, nie jeździli za robotą? Oni też chcą na Zachód – mówi mi miejscowy kierowca. I dlatego początkowo nawet faceci pijący piwo na ławeczce w Krynkach kryli uchodźców.


Natomiast zdecydowana większość tych, których spotykamy na granicy, utknęła na niej kilka tygodni temu, i moim zdaniem tej wiedzy nie posiadała. Oni myśleli, że po przekroczeniu granicy poproszą w Polsce o ochronę. Nie byli przygotowani na warunki, w jakich się znaleźli.

Staracie się zniechęcić do podróży kolejne osoby?

Opisujemy sytuację na grupach na Face­booku. Ale nie czuję, żeby moją rolą było zniechęcanie do wyjazdu. Nie mogę wysyłać ludziom takiego SMS-a, jak polski rząd – „go back to Minsk” – ponieważ uważam, że człowiek musi sam ocenić, w jakiej jest sytuacji życiowej. Część z tych ludzi była bardzo zagrożona w miejscach swojego zamieszkania.

No dobrze, ale tutaj, na granicy, skoro już wiedzą, jak źle wygląda sytuacja…

Wiedzą, ale wciąż niewiele. Na przykład czytają, że trzeba się przygotować na spędzenie dwóch tygodni w lesie, ale często nie zdają sobie sprawy z tego, co to w Polsce oznacza.

Tym bardziej wydaje mi się, że informowanie o warunkach przekłada się na odpowiedzialność za zdrowie i życie tych, którzy wyjazd dopiero planują. Czy rolą organizacji pozarządowych nie powinno być aktywne zniechęcanie ludzi do podróży?

Nie chcę nikogo zniechęcać, bo nie wiem, w jakiej ktoś jest sytuacji oraz przed jakim zagrożeniem ucieka. Mogę natomiast przedstawić te warunki – nie tylko pisząc o tym, że u nas w lesie jest zimno, ale też tłumacząc, co to właściwie znaczy.

Część z tych osób przyjeżdża z miejsc, w których nic im nie grozi.

Część z tych osób została totalnie oszukana. Niektórym mówiono, że mogą tu przyjechać i odwiedzić rodzinę w Niemczech. Rozmawialiśmy z bratem pewnego chłopaka, Kurda, który przyleciał tu w celach turystycznych. Po prostu chciał zobaczyć państwo europejskie, myślał, że pojeździ sobie po Białorusi i wróci. Ale służby zapakowały go do autokaru, przewiozły na granicę i próbowały go przerzucić do Polski. Oni zostali oszukani.

I dali się oszukać. Gdyby rząd Korei Północnej skusił mnie ofertą turystyczną, a potem uwięził, mógłbym mieć pretensje tylko do siebie.

Myślę, że ten człowiek mógł o tym nie wiedzieć. Oficjalnie loty z Bliskiego Wschodu do Białorusi były przedstawiane jako turystyczne. Mógł też nie dotrzeć do informacji od ludzi, którzy piszą o tym, co się dzieje na granicy z Polską. Dużo częściej reklamują się oszuści piszący: „wpłać mi pieniądze teraz w Iraku, ja wszystko zorganizuję i znajdziesz się w Szwecji”. I niektórzy wpłacają.

Nawet jeśli nie mają kontaktu z nikim, kto w ten sposób do Szwecji dotarł?

W mediach społecznościowych można takie świadectwo sfałszować. Sama czytam arabskojęzyczne posty: „Alhamdulillah, dzisiaj przewiozłem trzy osoby do Niemiec”. Kto to sprawdzi?

Może jednak ktoś powinien? Polski rząd obrzydliwie dehumanizuje uchodźców i migrantów, tak jak np. na słynnej konferencji prasowej, ale z drugiej strony całkowite przerzucenie odpowiedzialności na mechanizm i mówienie, że to oni są oszukiwani, też pachnie odbieraniem ludziom podmiotowości.

Powtórzę: jestem za tym, żeby ludzie mogli świadomie podejmować decyzje i ponosić za to odpowiedzialność, ale część z nich nie ma pełnej informacji. Dochodzą jeszcze kwestie zrozumienia międzykulturowego, rozmów przez translator itd.

Film, na którym widzę, jak służby szczują psami, skutecznie by mnie zniechęcił.

Ale mógłbyś też pomyśleć: „W moim kraju służby też szczują psami, a przy głupim zatrzymaniu za przekroczenie prędkości mierzyli do mnie ostatnio z karabinu”. Wczoraj rozmawiałam z mężczyzną z Gwinei, który mówił, że polscy funkcjonariusze celowali do niego z broni. Zapytałam, czy strzelali. Kongijka, która mu towarzyszyła, zaśmiała się: „Nie, oni tylko tak grożą”. Myślę, że człowiek, do którego po raz pierwszy mierzy się z karabinu, odpowiada inaczej niż oni.

Co się dzieje z zatrzymanymi przez Straż Graniczną?

Najpierw trafiają do tzw. punktów rejestracji cudzoziemców – te instytucje nie są w ogóle ujęte w polskim prawie. Są przetrzymywani w jednostkach wojskowych, na świetlicach i w jadalniach. Ale nie tylko. Wysyłają nam np. pinezkę w Google Maps z lokalizacją komendy policji, zaraz potem zdjęcie z widokiem z okna, a kiedy przyjeżdża tam nasz prawnik, dowiaduje się, że „nie ma ich tu, bo uchodźcami zajmuje się tylko Straż Graniczna”.


STAN ŚMIERTELNY

MARCIN ŻYŁA: Spośród ludzi pod jej jurysdykcją władza wydzieliła grupę – migrantów na granicy – o której życiu w praktyce decyduje sama. To najgroźniejszy taki precedens w historii demokratycznej Polski.


Większość z nich jest następnie wyrzucana za granicę białoruską, ale niektórzy jeszcze po stronie polskiej, w jakimś trudno dostępnym miejscu. Tak było z grupą, która została pozostawiona w rezerwacie bagien w Puszczy Białowieskiej.

Uważasz, że celowo zostawia się ich w trudniejszym terenie?

Tak, żeby zniechęcić. Choć większość z zatrzymanych jest odwożona na granicę i w obecności funkcjonariuszy musi przejść na drugą stronę. Najmniej liczna część jest przewożona do ośrodków. Niektórzy trafiają do szpitala, a stamtąd zwykle do ośrodka.

To straszne, że te osoby muszą być w stanie takiego zagrożenia życia, żeby ich zabrała karetka – dopiero wtedy mogą przystąpić do procedury azylowej w Polsce. A wcześniej, kiedy są w lepszym stanie zdrowia, działania państwa świadomie to zdrowie pogarszają przez wielokrotne przerzucanie ich przez granicę.

Jak wyglądają rozmowy z dyspozytorami numeru 112?

Najczęściej dyspozytor niezbyt nam wierzy w to, co mówimy. I przerzuca odpowiedzialność na Straż Graniczną. 28 września się udało – karetka pojechała po tych ludzi pod Włodawą. Z bagien wyłowiono cztery osoby.

Działacie w strefie stanu wyjątkowego?

Staramy się nie działać. Jesteśmy w kontakcie z mieszkańcami, którzy mieszkają na tym obszarze.

Ile osób może przechodzić przez ten kordon i podróżować dalej?

Codziennie otrzymujemy informacje od kilkunastu-kilkudziesięciu osób, które są już poza strefą stanu wyjątkowego i proszą o pomoc.

Przyjeżdżacie do nich. A potem co się dzieje?

To zależy, w jakim są zdrowiu i czy na miejscu jest Straż Graniczna. Na początku informowaliśmy Straż Graniczną. Wydawało się nam, że gdy będziemy mieć podpisane przez tych ludzi pełnomocnictwa, spisane i nagrane ich historie, kiedy obok będą dziennikarze, nie zostaną oni wyrzuceni na granicę. Byliśmy naiwni, wierzyliśmy, że w Polsce przestrzega się prawa.

Potem jednak stwierdziliśmy, że skoro Straż Graniczna odwozi ludzi na granicę, uniemożliwiając im złożenie wniosków o azyl, to nie możemy jej informować i narażać tym samym uchodźców i migrantów na pogorszenie stanu ich zdrowia, a może nawet na utratę życia. Prawnie nie mamy takiego obowiązku.

Teraz, jeśli jest zagrożenie życia, dzwonimy po karetkę, która informuje Straż Graniczną. Ale kiedy dojdą do siebie, Straż wyrejestrowuje te osoby ze szpitala i wiemy, że wywozi na granicę.

Ludzi cofa się o jakiejś określonej porze?

Dotychczas najczęściej wieczorem lub w nocy. Teraz w strefie stanu wyjątkowego świadków już nie ma, więc coraz częściej dzieje się to w dzień. Wielu strażników granicznych poszło ostatnio na L4, żeby nie brać w tym wszystkim udziału. ©℗

MARYSIA ZŁONKIEWICZ jest aktywistką Grupy Granica od wielu tygodni działającej na pograniczu białoruskim. Bałkanistka i kulturoznawczyni, współtwórczyni strony uchodzcy.info.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2021