Skażona ziemia

A Polacy to nie uciekali, nie jeździli za robotą? Oni też chcą na Zachód – mówi mi miejscowy kierowca. I dlatego początkowo nawet faceci pijący piwo na ławeczce w Krynkach kryli uchodźców.

27.09.2021

Czyta się kilka minut

Wojsko rozkłada drut kolczasty wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Okolice Usnarza Górnego, 21 sierpnia 2021 r. / MAREK MALISZEWSKI / REPORTER
Wojsko rozkłada drut kolczasty wzdłuż granicy polsko-białoruskiej. Okolice Usnarza Górnego, 21 sierpnia 2021 r. / MAREK MALISZEWSKI / REPORTER

Dwa tygodnie po wprowadzeniu stanu wyjątkowego jadę na Podlasie pytać mieszkańców o to, co zmieniło się w ich życiu. Rozmawiam we wsiach na obrzeżach strefy, u znajomych, a także na drogach, skrzyżowaniach i przed tablicami, które informują o zakazie wjazdu.

Byli, tędy szli, tam poszli

Tankuję w Waliłach, obok zajazdu, blisko strefy objętej zakazem dla osób spoza regionu. Do przejścia granicznego w Bobrownikach jedzie się stąd ok. 20 minut.

– Stan wyjątkowy? – śmieje się kierowca z Wiejek. – Panie, a co to za stan? Owszem, wojskowi jeździli po wsiach, pytali, czy widziałem uchodźców. Powiedziałem, że jak zobaczę, to zadzwonię.

Wiejki to wieś położona dziesięć kilometrów od granicy, więc stanu wyjątkowego tam nie ma. Ale uchodźcy przychodzą.

– W weekend byli u sąsiadki. Kurdy. Wzięli coś do jedzenia, podładowali telefony i poszli. No i czego tu się bać? A Polacy to nie uciekali, nie jeździli za robotą? Oni też chcą na Zachód. „Germania”, mówią. Do nas to ich Łukaszenka pcha. Panie, to sprawa polityczna.

Wielu Podlasian powie mi coś podobnego. I tylko raz ludzie nie będą chcieli rozmawiać: gdy pogotowie na naszych oczach zabierze z pola wycieńczonego mężczyznę.

Z Walił jadę w kierunku Kundzicz, żwirówką przez las. Od wprowadzenia stanu wyjątkowego to jedyna droga do wielu wsi, więc po kilku dniach zamieniła się w „tarkę”. Jestem umówiony z człowiekiem, który wprowadził stan wyjątkowy. Spotykamy się u znajomych, na granicy strefy zamkniętej.

– No tak, podobno ode mnie wszystko się zaczęło – Mirosław Miniszewski mówi z lekkim uśmiechem, którym zdaje się maskować wątpliwości, czy na pewno postąpił właściwie.

To Miniszewski – pisarz mieszkający w strefie – powiadomił media o obozie w Usnarzu Górnym. Kilka dni wcześniej współpracował z fotoreporterami dokumentującymi sytuację na pograniczu. Podkreśla, że gdy sytuacja wyglądała naprawdę poważnie, krajowe media sprawą się w ogóle nie zajmowały.

– To było surrealistyczne, jakby cyrk przyjechał. Ludzie opowiadali: tędy szli, tam ich zatrzymali, a tam leżeli skuci na chodniku. Faceci pijący piwo na ławeczce w Krynkach kryli uchodźców, sadzając ich między sobą i dając butelkę do ręki. Dopiero zdjęcia prowadzonej przez Krynki, pod długą bronią, grupy z dziećmi wywołały oburzenie. A potem odkryliśmy Usnarz.

Miniszewskiego i przybyłych później dziennikarzy funkcjonariusze Straży Granicznej przywitali dość przyjaźnie, jakby im ulżyło, że ktoś wreszcie coś z tym zrobi. Wtedy jeszcze kupowali uchodźcom wodę i jedzenie, a gdy dojechały media, rozstawili auta tak, by reflektorami oświetlić obóz i ułatwić pracę kamerzystom.

– Myśleliśmy, że ktoś się uchodźcami po prostu zajmie, ale rano sytuacja zaczęła się zmieniać. Pierwszego dnia udawało nam się podejść na jakieś dziesięć metrów pod obóz, ale z każdym dniem granica się przesuwała – wspomina Miniszewski.

Dziś to przynajmniej trzy kilometry, choć są miejsca, gdzie strefa zakazana sięga dalej w głąb kraju.

Tych dzieci szkoda

– I czego pan tu łazi, jak deszcz pada? – burczy żołnierz przed wejściem do tymczasowej bazy w Szudziałowie. Wojskowi zjechali tu w pierwszych dniach stanu wyjątkowego, rozbili namioty i ogrodzili je płotem, na którym porozlepiali kartki z zakazem fotografowania. Ulice zatarasowali wozami, obok porozrzucali zwoje drutu żyletkowego. Później wozy pojechały na granicę, a drutu zostało kilka zwojów. Leżą za szkołą, niezabezpieczone. Ludzie się oswoili.

Napotkane przed szkołą nauczycielki mówią: – U nas było spokojnie i jest spokojnie.

Między szkołą a orlikiem na końcu ulicy, gdzie dzieciaki grają w piłkę, jest budynek Straży Granicznej. Tu, jak mówią nauczycielki, już od początku sierpnia zwożono uchodźców. Wszyscy ich widzieli, bo czasem stali na balkonie.

– Sami tu nie przychodzili i nie przychodzą, ale jeden uczeń, który mieszka w pasie granicznym, opowiadał wczoraj, że widział wojsko wyprowadzające z lasu grupę ludzi. Mówił, że była z nimi pani w ciąży i małe dzieci – mówi pierwsza nauczycielka. – Tych dzieci to mi szkoda – dodaje druga.

Chcę spytać proboszcza, czy rozmawiał o stanie wyjątkowym z wiernymi. Słyszałem, że na mszy w Usnarzu Górnym apelowano o postawę chrześcijańską. Plebania zamknięta, a przez telefon słyszę, że bez zgody kurii żadnych informacji nie uzyskam.

Ulice Szudziałowa powoli pustoszeją. Ubrani na sportowo żołnierze wracają z zakupami do bazy, schronić się przed coraz silniejszym deszczem, dzieci kończą mecz na orliku, a ekipa telewizyjna, którą mijałem wjeżdżając do wsi, już się zwinęła. Ludzie zamykają się w domach.

Traktowali jak śmiecia

Macieja Sidorowicza poznałem podczas pracy nad reportażem o kurnikach w Kruszynianach. Mieszka w strefie stanu wyjątkowego, choć – jak przekonuje – przez błąd urzędników.

– Strefa miała być do trzech km od granicy, a ja mieszkam sześć km od Białorusi. Mało tego: na liście nie ma wsi Kundzicze, są Kundzicze-Trejgle, a to nazwa sołectwa i obrębu geodezyjnego. Faktycznie to dwie oddzielne wsie, a posterunek jest na skrzyżowaniu tuż przed wjazdem do mnie – opowiada.


Marysia Złonkiewicz, aktywistka Grupy Granica: Niektórzy migranci i uchodźcy są wyrzucani przez Straż Graniczną jeszcze po stronie polskiej, w jakimś trudno dostępnym miejscu. Po to, żeby ich zniechęcić.


 

Sidorowicz pomstuje na policję, rząd, rodaków, a w zasadzie to na cały świat.

– Wczoraj nie dojechali do mnie goście, bo policja nastraszyła ich aresztem. Wsiadłem więc w auto i pojechałem opierdolić tych gliniarzy. Tłumaczyli, że muszą pilnować, bo ponoć uchodźcy samochody kradną, przychodzą do domów z nożami albo uciekają w bagażnikach. Bzdury takie – macha ręką.

– Ludzie oglądają za dużo telewizji, nieważne zresztą jakiej, i to im robi wodę z mózgu – dodaje. – Trzydzieści lat po upadku komuny, a nadal nie nauczyli się żyć wolnością. Uwierzyli w stan wyjątkowy, bo ktoś im tak powiedział.

Pytam Sidorowicza, co się mówi o uchodźcach w okolicy. – A co się może mówić? To co w całym kraju: albo że to terroryści, albo żeby wracali do siebie lub zostali na Białorusi. Tylko że u nas w każdym domu jest ktoś, kto wyjechał na Zachód, także po socjal, a innym zabraniamy szukać lepszego życia. Sam byłem nielegalnym imigrantem i traktowali mnie jak śmiecia ze wschodniej Europy. Dziwili się, że nie kradnę.

Większość nie chce się wyrażać

Od czasu, gdy przegnano dziennikarzy, zdarzenia z pogranicza relacjonują w internecie jedynie cztery osoby. Mirosław Miniszewski w emocjonalnych wpisach krytykuje państwo polskie i działania służb. Exen, fotograf podlaskiej przyrody i autor pierwszych zdjęć z Krynek, podchodzi do tematu na zimno. Katarzyna Mazurkiewicz apeluje o humanitarne traktowanie uchodźców.

Jest jeszcze Jacek Słoma, wpływowy miejscowy rolnik o prawicowych poglądach. Twierdzi, że dziennikarze rozmawiają jedynie z przyjezdnymi, którzy na Podlasie sprowadzili się z Warszawy. Ale gdy proszę go o rozmowę, odpisuje: „Niestety, ale nie znajdę w sobie tyle motywacji i czasu. Życzę dobrych rozmówców i sprawdzonych historii. Kłaniam się”.

Słoma chwali wprowadzenie stanu wyjątkowego i uważa, że wszelkie niedogodności z nim związane są do przeżycia, jeśli tylko pamięta się o wyższym celu. – To granica Schengen, Unii Europejskiej, NATO i Rzeczypospolitej Polskiej. Jeśli będziemy wpuszczać do kraju wszystkich, to nie pomożemy nikomu. Potrzebujący zginą w tłumie młodych, wysportowanych chłopaków – mówił w Polskim Radiu – Będzie nam potrzebny solidny płot, bo trwa wojna hybrydowa, a migranci są wykorzystywani jako broń demograficzna, broń „D”.

Argumenty Słomy, zdaniem jego oponentów (również mieszkańców Krynek) są odczłowieczaniem uchodźców.

– Widzimy rodziny z dziećmi, a potem słyszymy, że to sami młodzi mężczyźni. Widzimy ludzi uciekających ze strachu na widok samochodu, a TVP mówi, że oni nam zagrażają – czytam w wiadomości od mieszkańca Krynek, który nie chce się zgodzić na dłuższą rozmowę. Zrezygnowany tłumaczy: – Dla reszty kraju temat nie istnieje, jest tylko jakaś „wojna hybrydowa”. Media odhumanizowały uchodźców. Jakby to były jakieś kukły przerzucane przez granicę.

Do Krynek wjechać nie mogę, miasto znajduje się w strefie, ale od jednej z osób słyszę, że tego, o czym w internecie wre (ludzie wypominają sobie, kto i kiedy emigrował za pracą, a kto ma duży dom po rodzicach, gdzie może sobie tych uchodźców trzymać), na ulicach nie słychać. Kłótnie prowadzi nieduża grupa, większość nie chce wyrażać opinii, bo to temat, który dzieli. A przecież z sąsiadami jakoś żyć trzeba.

Uchodźcy

W wielu wsiach na Podlasiu temat wcale nie budzi wielkich emocji. W Bachurach (zaginęła tu grupa Kongijczyków koczujących pod lasem) słyszę, że stan wyjątkowy to przesada. – Nie ma aż takiego zagrożenia. Przecież ci uchodźcy i tak nie chcą tu zostać – mówią napotkani robotnicy z Hajnówki.

– I co z tego, że idą, przecież nic mi nie zrobią. Chcą tylko bezpiecznie dostać się dalej. To jak z wilkiem, on nas widzi, a my jego nie – mówi inny mieszkaniec i ­dodaje, że w sobotę nad lasem latał helikopter. – Polowanie z nagonką – kwituje.

W Budach spotykam małżeństwo, które widziało dwóch Afgańczyków przy szosie na Białystok. – Zadzwoniłam na Straż Graniczną, bo uznałam, że trzeba jakoś zareagować – mówi kobieta. Budy to letnisko, na końcu wsi w otwartej altanie stoi auto i dwa rowery, a gospodarzy nie ma. Inni na wszelki wypadek zaczęli zamykać drzwi.

Grzybiarz na skrzyżowaniu z szosą na Białystok: – Trochę strach. A jak ktoś wejdzie do stodoły i podpali? Pod sklepem w Szymkach byli, przyjechała Straż Graniczna i ich zabrali, pewnie do jakiegoś ośrodka w Białymstoku. Na granicę byłoby nielogiczne, przecież zaraz by wrócili.

Sklep w Szymkach: – Ja nikogo nie widziałam, siedzę po dwanaście godzin w pracy, ale słyszę, że się kręcą. W Jałówce płacili kartą, a sąsiad znalazł na polu ubrania, markowe. W biedne ciuchy się przebierają. Ale niech pan jedzie do Cisówki, tam panu więcej powiedzą.

Cisówka jest w strefie, parkuję więc auto przed tablicą i czekam cierpliwie, aż ktoś się pojawi. Pierwszy nadjeżdża starszy pan na skuterku. – W weekend to ze trzydzieści osób przeszło. Widziałem przez okno. Mówię żonie: „Patrz, chłopy zdrowe idą, a kobiety muszą dzieci dźwigać”. Przyjechali po nich takim wielkim autem.

Pani z kijkami do nordic walking i psem: – Stan wyjątkowy? Wiele hałasu o nic, ale jak każą nosić dowód, ogłaszają komunikaty przez megafony i przysyłają esemesy, to się rodzi atmosfera zagrożenia.

Sam dostałem esemesa z Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. „Uwaga! Jeżeli potrzebujesz pomocy na terenach objętych stanem wyjątkowym, zadzwoń na bezpłatną infolinię Wojsk Obrony Terytorialnej…”.

– Ale jakby wieczorową porą ktoś kołatał, tobym się nie czuła komfortowo. Nie wiem, czybym otworzyła. Bałabym się, ale nie terrorystów czy muzułmanów, tylko że bym się nie dogadała. Mnie angielskiego w szkole nie uczyli.

W innych miejscach słyszę, że ludzie czują się bezpieczniej, gdy widzą wojsko, ale są i tacy, co mówią, że wojsko to chyba wódkę pije na służbie, skoro ludzie cały czas przechodzą. O zamykaniu granic na cztery spusty ludzie nie mówią, ale przeskakiwanie przez płot, albo nie daj Bóg przecinanie drutów, już im się nie podoba.

Wielu zna kogoś, kto ludziom pomógł, większość mówi, że sama by pomogła.

Pomaganie jest legalne

Pracownicy organizacji skupionych w Grupie Granica – m.in. Chlebem i Solą, Stowarzyszenia Interwencji Prawnej czy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – wspólnie z niektórymi mieszkańcami Podlasia zaczęli budować sieć pomocy i prowadzić akcje edukacyjne.

W okolicy zawisło ponad 200 plakatów przypominających, że pomaganie uchodźcom jest legalne. Ludzie nie mają wątpliwości, że stan wyjątkowy jest po to, by pozbyć się dziennikarzy i aktywistów. – Policjanci powiedzieli mi o tym na jednej z pierwszych kontroli – słyszę od osoby zaangażowanej w lokalne działania.


Marcin Żyła: Na naszej wschodniej granicy rozgrywa się dramat konkretnych osób i coś, co poza ten dramat wykracza.


 

Z pierwszymi dziennikarzami do Usnarza pojechały pieluchy, bo w obozie były dzieci. Mieszkańcom okolicznych wsi udawało się czasem przemycić uchodźcom obiad, jeśli Straż Graniczna akurat przymykała oko. Ale wraz z pierwszymi informacjami o incydentach push-backu [sprzecznego z prawem wypychania migrantów z powrotem za granicę; w tym przypadku z Polski – red.] gasło w nich zaufanie do służb mundurowych i – szerzej – do państwa.

Z drugiej strony są ci, którzy w żadne push-backi nie wierzą. Dlatego po udzieleniu pierwszej pomocy, podaniu wody, jedzenia czy naładowaniu telefonu dzwonią po Straż Graniczną w nadziei, że ta uchodźcami odpowiednio się zajmie. No bo przecież nie może tak być, żeby ludzie się błąkali po polach, koczowali w lasach albo chowali się po rowach.

Będzie żył?

W Podozieranach stanu wyjątkowego nie ma, ale uchodźców jest dużo – tak mówią ludzie. Mówią też, że do pilnowania dróg naściągali policjantów z Warszawy, Radomia, Poznania. Tylko co z tego, jak patrol stoi na krzyżówce, a uchodźca po polu biegnie?

W drodze trzykrotnie zmieniam trasę, zawracając spod tablic informujących o strefie objętej stanem wyjątkowym. Patroli na wiejskich drogach nie ma, ale nie ryzykuję. Gdy wreszcie dojeżdżam, zaczyna padać.

– Kopę lat – macha do mnie mężczyzna, który myli mnie ze swoim znajomym. Przedstawiam się i pytam o uchodźców. – A dziś byli, kolega ich widział. Później we wsi mówili, że ktoś dał im wody i poszli dalej.

Wspólnie idziemy do kolegi – pana Bolesława – który potwierdza: – Sześciu dorosłych i troje dzieci, takich małych, szli między czwartą a piątą rano.

Rozmawiamy chwilę, pan Bolesław wspomina, że tuż po wojnie mieszkał bliżej granicy i też widywał uchodźców, a gdy wychodzę, dobiega mnie dźwięk zbliżającego się auta na sygnale.

Przez wieś jedzie mężczyzna na motocyklu, a za nim pogotowie. Ruszam za nimi, na końcu wsi wjeżdżam na Straż Graniczną, która potwierdza moje przypuszczenia: – Tam jest obcokrajowiec.

– Nie będziemy rozmawiać, do polityki się nie mieszamy, a to sprawa polityczna – mówią ludzie, gdy ratownicy prowadzą chwiejącego się mężczyznę. Gospodarz przegania mnie z pola: „Nie trzeba mi tu mediów, to teren prywatny”. Udaje mi się podsłuchać tylko strzępki rozmów.

– Ma temperaturę, zostanie nawodniony – mówi ratownik. Miejscowi wspominają coś o grochówce. Do karetki wkładają dwie butelki z mineralną. – Będzie żył? – dopytują. – To najważniejsze. Co z nim zrobicie?

Straż Graniczna odpowiada zbyt cicho, bym usłyszał.

– I Łukaszenka go z powrotem przerzuci!

– No tak – zdaje się mówić funkcjonariusz, który kiwaniem głowy pokazuje, że to takie ganianie się: wte i wewte.

Przyjdzie zima i problem się rozwiąże

– Zimą będzie jeszcze gorzej – mówią ludzie w Podozieranach, gdy karetka odjeżdża. Deszcz pada coraz mocniej, pogoda się załamuje. – W internecie piszą, że jak przyjdzie zima, to problem sam się rozwiąże i wszystko wróci do normy, ale tu już nigdy nie będzie tak samo, bo ziemia jest skażona tym, co się stało – słyszę. Czym skażona? Porzucaniem ludzi w lasach, znajdowanymi przy drodze butami, łapankami, wywózkami…

Za kilka dni pojawi się wiadomość o pierwszych ofiarach śmiertelnych na granicy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2021