Granica polsko-białoruska: Nielegalnie wrażliwi

Marta martwiła się bardzo, czy zdoła wejść do ciemnego lasu. A potem się okazało, że las nie jest straszny, migranci nie są straszni, choć są w strasznym stanie. Lęk wzbudziła dopiero broń strażników.

25.04.2022

Czyta się kilka minut

Wolontariusze podczas akcji interwencyjnej na pograniczu polsko-białoruskim. 29 października 2021 r. / WOJTEK RADWAŃSKI
Wolontariusze podczas akcji interwencyjnej na pograniczu polsko-białoruskim. 29 października 2021 r. / WOJTEK RADWAŃSKI

Jej pierwsza interwencja? Jesień, wezwanie w nocy do sześciu osób z Jemenu. Dali im wodę, jedzenie, ogrzali i opatrzyli rany. W marcu pojechała po raz drugi na granicę polsko-białoruską jako wolontariuszka. Na wszystkieąć interwencje wyjeżdżała w nocy, poza tą ostatnią.

25 marca, w środku dnia, do Punktu Interwencji Kryzysowej prowadzonego na Podlasiu przez warszawski Klub Inteligencji Katolickiej przyszła informacja, że w lesie jest grupa ludzi potrzebujących szybkiej pomocy – nie mają wody ani jedzenia. Wolontariusze zapakowali plecaki (woda, ciepła zupa, suche ubrania i buty, koce NRC, apteczka) i wsiedli do samochodu użyczonego KIK-owi na potrzeby akcji humanitarnej. Zlokalizowali potrzebujących poza strefą zakazaną, ale auto znajdowało się na otwartej przestrzeni, dookoła były domy.

– Jeśli ktoś zobaczy, że idziesz z pomocą, to jest tak 50 na 50, że doniesie albo nie. Uzgodniliśmy więc tak, że moi koledzy wchodzą do lasu z plecakami, a ja odjeżdżam i do nich potem dochodzę. Planu nie udało mi się zrealizować, bo zatrzymała mnie policja. Powiedzieli, że dostali zgłoszenie o podejrzanym samochodzie – mówi Weronika Klemba, studentka filozofii i kognitywistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

Kolejnych 46 godzin spędziła w pokoju zatrzymań na komendzie.

Zaostrzony kurs

„Policjanci z sokólskiej patrolówki w pobliżu miejscowości Poniatowicze zatrzymali do kontroli mitsubishi na warszawskich numerach rejestracyjnych. Za jego kierownicą siedziała 20-letnia mieszkanka województwa mazowieckiego. Kobieta twierdziła, że wiezie leki imigrantom, a okazało się, że jedzie po czterech obywateli Kuby. Usłyszała zarzut usiłowania pomocy w nielegalnym przekraczaniu granicy, za co grozi kara do 8 lat pozbawienia wolności” – informuje Komenda Powiatowa Policji w Sokółce na swojej stronie internetowej. Na rozmowę o sprawie nie ma jednak szans, przejęła ją prokuratura.

Po zatrzymaniu Weroniki odbyło się wstępne przesłuchanie – jak twierdzi ona sama – w kajdankach. Dziewczyna dowiedziała się, że jest podejrzana o przemycanie ludzi. Poprosiła o prawnika. „Takie teksty to w amerykańskich filmach, a tu jest Podlasie” – miała usłyszeć, pomimo że na otrzymanej kartce z przysługującymi jej prawami przeczytała m.in.: „bezpośredni kontakt z adwokatem”.

– Było tam też napisane, że mam prawo do powiadomienia osoby najbliższej. Miałam nadzieję, że zadzwonią do mojego ojca, bo podałam jego numer. I faktycznie go powiadomili. Dzień później policja przyjechała do naszego mieszkania w Warszawie i je przeszukała – opowiada Weronika. Potem były dwa kolejne przesłuchania. – Pierwsze na policji, znowu w kajdankach, drugie w prokuraturze, czekałam na nie 24 godziny. Mówiłam to samo: że się nie przyznaję do udzielania pomocy przy nielegalnym przekraczaniu granicy, że przyjechałam tu udzielać pomocy humanitarnej – zapewnia.

Dwudziestolatka spędziła w pokoju zatrzymań dwie doby: dostała coś do picia, do toalety wychodziła w kajdankach. – Niektórzy policjanci mówili mi, że nie jestem przestępczynią i że to jest wielkie nieporozumienie, ale inni – że sobie nagrabiłam i czekają mnie trzy miesiące w areszcie – wspomina aktywistka.

I rzeczywiście, prokurator wystąpił o trzymiesięczny areszt. Co prawda Sąd Rejonowy w Sokółce oddalił ten wniosek, ale prokurator się odwołał. Na decyzję sądu w Białymstoku dziewczyna czekała niemal trzy tygodnie. Wniosek prokuratury ponownie oddalono, jednak aktywistce nadal grozi 8 lat więzienia.

22 marca, trzy dni przed wpadką Weroniki, zatrzymano cztery inne osoby, które udzielały pomocy humanitarnej w ramach Grupy Granica. Scenariusz postępowania policji i prokuratury w obu wypadkach był podobny. – Widać, że kurs wobec naszych działań został w połowie marca zaostrzony, chociaż już wcześniej mieliśmy wrażenie, że służby działają wobec nas dość agresywnie – mówi Wojtek Radwański, który wspólnie z żoną Marią od października koordynuje działania Punktu Interwencji Kryzysowej (PIK). – Nasi wolontariusze od początku byli zatrzymywani na checkpointach, przeszukiwano ich samochody. Nie dochodziło wtedy do formalnych zatrzymań, ale przeprowadzano długotrwałe czynności. Mnie Straż Graniczna kontrolowała kiedyś dwie godziny, trzymając na poboczu.

Głodni, spragnieni, nadzy

Koordynowany przez Radwańskich PIK powstał z inicjatywy Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. – Ściśle współpracujemy z Grupą Granica i niesiemy pomoc humanitarną ludziom w lesie, którzy przedostali się przez polsko-białoruską granicę: zostali przez nią przepchnięci albo sami przeszli – tłumaczy Maria Radwańska. Do tej pory w PIK-u pracowało około 100 wolontariuszy. Niektórzy przyjeżdżają tylko raz, inni regularnie wracają (mniej więcej 20 aktywistów). Zanim każdy z nich wyjechał w teren, uczył się od medyków najpotrzebniejszych rzeczy, na przykład jak rozpoznać kolejne fazy hipotermii i jak z nimi walczyć albo jak opatrywać przemarzniętą tzw. stopę ­okopową, żeby nie doszło do amputacji. Pomogli około 600 osobom.

– Proszą głównie o picie, potem o jedzenie. Piją i pili wodę z bagien, z kałuż, skąd się da, więc mieli i mają problemy żołądkowe. W naszej apteczce mamy na to odpowiednie leki. Dajemy im też wodę, no i ciepłe jedzenie – mówi Radwańska.

– Woda jest kluczowa, bo ludzie są odwodnieni. Jadąc na interwencję, trzeba mieć przy sobie półtora litra na osobę – opowiada Marta Kindler, socjolożka, badaczka procesów migracyjnych i wolontariuszka PIK-u. – Kiedy docieramy do tych przerażonych ludzi, to oni najpierw muszą się przekonać, że chcemy im pomóc. Przede wszystkim trzeba doprowadzić do tego, żeby im nie było zimno, więc okrywa się ich folią NRC. Jak się przestaną trząść, dajemy im herbatę. Potem proponujemy ubranie, pokazujemy, że jest, że mogą się przebrać w suche.

Marta była na Podlasiu kilka tygodni temu. W ciągu pięciu dni uczestniczyła w pięciu akcjach. Jedna z osób, której pomagała, miała rany na rękach i nogach od drutów żyletkowych, była w pierwszej fazie hipotermii, trzęsła się cała. Inna była w gorszym stanie, w hipotermii drugiego stopnia. Skarżyła się na ból w piersi. Okazało się, że została skopana przez białoruskiego strażnika.

Jerzy Sternicki do tej pory wyjeżdżał na Podlasie pięć razy jako wolontariusz PIK-u. Za kilka dni jedzie kolejny raz, chociaż w jego domu pod Warszawą mieszka teraz czwórka rodzeństwa z Ukrainy, a najstarsza siostra wymaga dializ. Sternicki dobrze pamięta swoją pierwszą interwencję: – Był grudzień. Rano jakaś grupa prosiła o pomoc, ale się rozproszyli przestraszeni interwencją służb mundurowych i porzucili wszystkie rzeczy, które dostali. Ktoś z tej grupy ponownie dał znać, że potrzebuje wsparcia. Jeszcze dobrze nie zaparkowaliśmy, a on już był przy naszym samochodzie. Kompletnie przemoczony. I na nasz widok – wiedział, że przyszliśmy z pomocą – nagle stanął nagi. To był Syryjczyk, mógł mieć z 19 lat. Jakbym Pana Jezusa zobaczył. Nie miał kompletnie nic. Ubraliśmy go, napoiliśmy, nakarmiliśmy. Rzucił się nam na szyję.

– Oceniamy, że w lasach przy granicy jest nadal około 200 osób. Tygodniowo jako Grupa Granica odbieramy prośby o pomoc od około 150 osób – mówi Marysia Złonkiewicz, szefowa organizacji Chlebem i Solą, zarazem wolontariuszka PIK-u. Od sierpnia zeszłego roku więcej czasu niż w domu spędziła na Podlasiu, pomagając przy granicy. – Ostatnio uchodźców w lasach jest jednak więcej, bo zlikwidowano halę w Bruzgach na Białorusi, w której ich przetrzymywano. Były tam osoby wcześniej wiele razy wyrzucane na Białoruś, osłabione fizycznie, kobiety i dzieci, niepełnosprawni.

W efekcie Straż Graniczna niemal codziennie informuje o kolejnych próbach przekraczania granicy. Raz jest to 39 osób, innym razem 59, 52 lub 16.

To nie las jest straszny

Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3 – głosi art. 162 paragraf 1 kodeksu karnego.

– Ale pomocy można udzielać w różny sposób – tłumaczy prof. Witold Klaus, prawnik, kryminolog i badacz migracji z Instytutu Nauk Prawnych PAN oraz Ośrodka Badań nad Migracjami UW. – Straż Graniczna może mówić: udzieleniem pomocy jest wezwanie pogotowia albo Straży Granicznej. I w normalnych warunkach to byłaby właściwa i adekwatna pomoc. Tylko że nie mamy do czynienia z sytuacją normalną, ale z taką, w której prawo jest wyłączone na terenie strefy zamkniętej, ponieważ Straż Graniczna go nie przestrzega. A to znaczy, że w konsekwencji zadzwonienia po karetkę czy straż osoba potrzebująca pomocy zostanie wyrzucona na teren Białorusi, czyli jej życie nie będzie uratowane, nikt się nie przejmie jej stanem fizycznym, a dodatkowo może paść ofiarą tortur. Mamy dziesiątki potwierdzeń, że ani Straż Graniczna, ani inne polskie służby się tym nie przejmują – mówi Klaus.

Straż Graniczna, dokonując push- ­-backów, czyli nielegalnie wyrzucając migrantów na Białoruś bez dania im możliwości ubiegania się o ochronę międzynarodową i bez uwzględnienia ich indywidualnej historii, powołuje się na rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych i administracji z 20 sierpnia 2021 r. oraz na tzw. ustawę wywózkową przyjętą w październiku 2021 r. Zdaniem wielu prawników te akty są sprzeczne z prawem międzynarodowym, m.in. z Konwencją Genewską oraz z Konstytucją RP. Tę opinię podzielił niedawno sąd w Hajnówce, który 28 marca wydał bezprecedensowy wyrok w sprawie trzech Afgańczyków zatrzymanych i wywiezionych na granicę przez Straż Graniczną w sierpniu zeszłego roku. W opublikowanym przez sąd uzasadnieniu wyroku czytamy: „wywiezienie grupy osób w środku nocy, w głąb ścisłego rezerwatu przyrody, bez odpowiedniego ekwipunku było wysoce niehumanitarne, a także niezgodne z prawem i niezasadne”.

Marta Kindler myślała o tym mrocznym miejscu jeszcze przed wyjazdem. Zastanawiała się, czy odważy się wejść do ciemnego lasu, w którym w dodatku ma spotkać nieznajomych ludzi. Bała się. – A potem się okazało, że ten las w ogóle nie jest straszny, ci ludzie w ogóle nie są straszni, choć są w strasznym stanie. To, co jest przerażające, to niestety te osoby, które mają siłę, broń, podjeżdżają dużym samochodem, świecą latarką w oczy.

Nic na nas nie znajdą

Nieprzyjemnych spotkań z policją, Strażą Graniczną i wojskiem aktywiści nie są w stanie policzyć. Niektóre historie szczególnie zapadają w pamięć.

W grudniu policja zatrzymała kilku wolontariuszy KIK-u (formalnie nie byli zatrzymani, ale przez pięć godzin pozostawali do dyspozycji funkcjonariuszy, nie mogli wyjść z samochodu, początkowo nawet za potrzebą). W telefonie jednego z nich znaleziono namiary na siedzibę PIK-u. – Policjanci wdarli się do środka, dużo krzyczeli i biegali po domu, szukając ukrytych osób. Nie mogli nikogo znaleźć, bo nie udzielamy schronienia w naszym domu. Weszli na tak zwaną blachę, czyli bez nakazu, który dostarczyli potem – opowiada Wojtek Radwański. Zarekwirowano sprzęt elektroniczny, podejrzenia wzbudziły też umowy wolontariackie i brudne rzeczy, które aktywiści zebrali w opuszczonych obozowiskach w lesie. Śledztwo trwa, toczy się w sprawie, nikt nie dostał zarzutów.

11 marca zdarzyła się jeszcze jedna próba wejścia do budynku PIK-u, ale nie została nigdzie odnotowana. Przyjechały cztery radiowozy, policjanci próbowali wkroczyć do budynku, ale wolontariusze ich nie wpuścili, a oni w końcu odjechali.

Maria Radwańska nie kryje obaw: – Kiedy zakładaliśmy ten punkt, wiedziałam, że będziemy w jakiś sposób nękani przez różne służby. Myślałam, że z czasem się do tego przyzwyczaję, ale im dłużej to trwa, tym bardziej rośnie we mnie poczucie frustracji, niezrozumienia, ale i lęku o aktywistów, którzy tam jeżdżą. Myślałam: w najgorszym wypadku mogą ich maglować, ale przecież nie robimy nic złego. To poczucie pozwalało mi dalej wysyłać ludzi. Czuję się jednak odpowiedzialna za tych, którzy tam jadą. Większość z nich to młode dziewczyny. Teraz – choć nadal nie robimy nic, co byłoby przestępstwem – myślę, że na którymś etapie ktoś będzie chciał nam udowodnić, że jest inaczej. I że mu się to uda wbrew wszelkim faktom. Że staniemy się czarownicami, które trzeba spalić na stosie, by komuś coś udowodnić. Przeraża mnie to.

– Służby działają celowo w taki sposób, żeby nas zniechęcić do pomagania. Ale o ile my jesteśmy przeszkoleni, przygotowani i sami dokonujemy wyboru, o tyle lokalni mieszkańcy go nie mają. Ich życie po prostu tam jest – mówi Marysia Złonkiewicz. Zna sprawy dwóch mieszkańców Podlasia, którym postawiono zarzuty w związku z tym, że udzielali uchodźcom schronienia lub ich podwieźli do lekarza. Jedna z tych osób została oczyszczona z zarzutów, sprawa drugiej wciąż trwa. Wielu ludzi po prostu nie wie, czy pomaganie jest legalne.

– Właśnie dostałam telefon z informacją o osobie, która schowała u siebie w stodole uchodźców i jest przerażona. Przyniosła im jedzenie i kołdry, ale teraz bardzo się boi, że zostanie aresztowana. Ja wiem, że taki rodzaj pomocy jest legalny, ale ludzie się boją jej udzielać. Oczywiście niektórzy mieszkańcy Podlasia, którzy od miesięcy angażują się w pomoc humanitarną, znają prawo. Wiedzą, jak mogą pomagać – dodaje Złonkiewicz.

Uważajcie, w co się angażujecie

Już w zeszłym roku zdarzało się, że aktywistom stawiano zarzuty, ale dopiero od niedawna prokuratura występuje o tymczasowe areszty. Policja i Straż Graniczna powołują się zwykle na dwa przepisy, zarzucając wolontariuszom pomoc w ułatwianiu nielegalnego pobytu w Polsce (art. 264a § 1 k.k.) lub pomoc w organizowaniu nielegalnego przekroczenia granicy (art. 264 § 3 k.k.).

Zdaniem prof. Klausa wnioskowanie o areszt tymczasowy ma na celu próbę zastępczego ukarania ludzi (podobnie jak przetrzymywanie ich przez 48 albo 72 godziny czy przesłuchiwanie w kajdankach). Chodzi też o efekt mrożący, o pokazanie innym: nie róbcie tego, nie pomagajcie, bo mogą was spotkać przykre konsekwencje. – Ale ta groźba nie jest realna, bo żaden rozsądny sąd nie zgodzi się na areszt – dodaje Klaus. Dęte są również stawiane aktywistom zarzuty. – Udzielanie pomocy nie jest łamaniem prawa. Przepisy, na które powołuje się prokuratura, zakładają jedną ważną rzecz: zamiar. Żeby się dopuścić czy to organizacji nielegalnego przekroczenia granicy, czy pomocy w nielegalnym pobycie, trzeba działać z tym zamiarem. Jeśli ma się jakikolwiek inny zamiar, a w przypadku wolontariuszy zamiarem jest pomoc humanitarna, to w ogóle nie dochodzi do popełnienia przestępstwa. Zamiar jest kluczowy i trzeba go udowodnić – tłumaczy profesor.

Pomimo szykan wolontariusze nie dają się zastraszyć i nadal jeżdżą na granicę z Białorusią. Marta Kindler: – Mam poczucie, że to mój obowiązek, ponieważ moje państwo nie wywiązuje się ze swoich powinności. Naraża ludzi na śmierć. Nawet jeśli nie przysługuje im ochrona międzynarodowa, to trzeba to najpierw sprawdzić i dopiero wtedy odesłać samolotem do ich kraju. Wyrzucając tych ludzi do lasu, uczestniczymy w procederze, który został nakręcony przez Łukaszenkę. Część badaczy mówi o zjawisku weaponization of migration, gdy migranci stają się bronią. Jednak kraje, do których przybywają, wykorzystują to również jako usprawiedliwienie, by nie traktować ich jak ludzi.

Motywacja Wojtka Radwańskiego jest podobna: – Robimy to, co powinniśmy: idziemy z pomocą osobom zagrożonym. Nie przychodzi mi do głowy żaden paragraf, który moglibyśmy złamać. Pomagamy ludziom, którzy są już po polskiej stronie, i zastępujemy państwo polskie, ponieważ osoby, które znajdą się na polskim terytorium, legalnie czy nie, podlegają opiece państwa polskiego. Powinno im ono zapewnić pomoc, bezpieczeństwo i zgodne z prawem rozpoczęcie procedury azylowej albo ich deportować do kraju pochodzenia, jeśli tam nie zagraża im niebezpieczeństwo.

Zdaniem Witolda Klausa największym problemem jest to, że państwo prawa zostało na terenie przygranicznym wyłączone. Spod ochrony prawnej wyjęto najpierw uchodźców, a teraz przenosi się to również na aktywistów.

I dlatego tak ważne są niezawisłe sądy. To w nich odbywa się dziś ostateczny test demokracji, praworządności i zwykłego człowieczeństwa Polski. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Nielegalnie wrażliwi