Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeszcze żyje, czy może jest już definitywnie martwa, jak chcieliby jej przeciwnicy (także ci polscy, zwłaszcza w osobie nowego ministra edukacji)? A może zawisła gdzieś w wirtualnej "poczekalni" i czeka na reanimację?
Niedługo minie rok od momentu, gdy większość Francuzów i Holendrów powiedziała "nie" projektowi konstytucji europejskiej. Minął szok, który oba te werdykty wywołały wszędzie tam, gdzie z eurokonstytucją wiązano nadzieje na pogłębienie integracji. W europejskich stolicach temat odżywa, bo bez traktatu konstytucyjnego - w takiej czy innej postaci - Unii grozi prędzej czy później kryzys instytucjonalny.
Powiedzmy więc od razu: w przyszłej eurokonstytucji, której projekt zapewne zostanie w jakimś stopniu zmieniony, powinno znaleźć się to, czego dziś w niej zabrakło: jasne odniesienie do wartości, na których wyrosła Europa. Do wartości chrześcijańskich. Bez nich integracja wspólnoty nie będzie stać na trwałych fundamentach.
W poszukiwaniu oparcia
Wkrótce po fiasku referendów we Francji i Holandii politycy zadekretowali "okres ciszy i namysłu". Dyskretna była to cisza, niemy jest ten namysł. Odłożony gdzieś na wysoką półkę traktat konstytucyjny na długie miesiące zniknął nam w ogóle z oczu.
Czy był niepotrzebny? Czy Konwent, który w mozolnym trudzie cyzelował jego paragrafy, był przedsięwzięciem zbędnym? Czy podpisy, złożone pod tekstem przez (ówczesnych) przywódców wszystkich unijnych państw, były nic niewarte? Nie. Praca nad eurokonstytucją nie była pomyłką, a cisza, która nad nią zapadła, dobiega końca. Teraz nadchodzi nasz czas, czas europejskich entuzjastów. A ponieważ w Europie ciągle gdzieś są wybory, zaś ich kontekst paraliżuje polityczną odwagę - czekać na rządy nie ma sensu. To przecież nie sam tekst projektu, mało znany opinii publicznej, doprowadził do fiaska obu referendów, ale polityczny kontekst (zafałszowanej) debaty o jej skutkach. Francuzi obawiali się utraty swego państwa socjalnego i już widzieli się w roli ofiar liberalnej "europejskiej globalizacji"; Holendrzy z kolei straszyli się wzajemnie utratą narodowej tożsamości i "napływem Hunów". Francuzi odrzucili eurokonstytucję, bo nie szła w obronie "starej" Europy dostatecznie daleko, Holendrzy odrzucili ją, bo poszła w swojej wizji właśnie zbyt daleko. Ale ani jedni, ani drudzy, nie odrzucili eurokonstytucji z uwagi na jej - i tak skąpe - odniesienia do religii. To nie Bóg wystraszył Holendrów i Francuzów, ale człowiek.
Właśnie człowiekowi należy przywrócić w projekcie eurokonstytucji to, czym nie chciano go tam obdarzyć: fundament jego tożsamości, identyfikację wyrosłą na wartościach chrześcijańskich. Człowiek - także współczesny Europejczyk konfrontowany nie tylko ze zmianami gospodarczo-socjalnymi, ale także z problemami globalnymi (patrz niedawny spór o karykatury Mahometa) - potrzebuje oparcia, sensu i orientacji. A dokument, który porządkować ma jego przestrzeń, nie może faktu tego lekceważyć.
Właśnie dlatego, że takiego odniesienia do wartości chrześcijańskich w projekcie eurokonstytucji nie ma, nie ma też czego w dokumencie tym bronić. Zasady wspólnej polityki obronnej i zagranicznej, współpraca wymiarów sprawiedliwości, rola parlamentów narodowych i Parlamentu Europejskiego, podział głosów, podział wpływów między rządami a Komisją czy Radą Europejską, zasada jednomyślności czy jej brak - wszystko to jest oczywiście ważne z punktu widzenia unijnej pragmatyki. Ale to "tylko" techniczna konstrukcja, szkielet, który nie udziela odpowiedzi na pytanie o fundament całego przedsięwzięcia oraz w konsekwencji - o jego sens.
Tym sensem może być tylko współżycie i współdziałanie oparte na jasno określonych wartościach. Wartości te muszą być oparte z kolei na tym, co nasz kontynent przez dwa tysiące lat ukształtowało - na chrześcijaństwie. Bez tego Unia będzie tylko polem walki sprzecznych interesów, bo sam wolny rynek ich przecież nie zlikwiduje; bez tej jasnej atrybucji Unia nie będzie prawdziwą wspólnotą. Chrystus albo chaos.
W pewnym sensie zaaplikowana nam przerwa w debacie nad eurokonstytucją okazuje się nawet potrzebna. Opadły emocje. Zamilkli demagodzy. Rycerze biurokracji stracili impet. Czarno na białym widać, że samo przekładanie papierów z jednej kupki na drugą nie ma większego sensu, że Unia nie może sprowadzać się tylko do kłótni o kwoty cukru, VAT, konsolidacje firm, delokalizację zakładów.
Rozpaczliwe odwołanie się do solidarności podczas szczytu w Brukseli w grudniu 2005 r., gdy określano unijny budżet na najbliższe lata, przyniosło kompromis, który zapewnia Polsce wieloletnie wsparcie. Biedny nie ma czym zachwycić bogatego, ale może odwołać się do wspólnych wartości, jeśli są jeszcze wyznawane. A skoro tak, nie ma potrzeby ukrywać, skąd się biorą, jakie jest ich źródło.
Tolerancja i tradycja
Kiedy 1 maja 2004 r. do Unii dołączyły kolejne narody, zniesiony został sztuczny podział ideologiczny oparty na sile, a nie na wartościach. Europa jest kulturową jednością wyrosłą z jednego korzenia tradycji, z chrześcijaństwa. Tak, kulturowo Europa jest "chrześcijańskim klubem". Dlaczego mamy się tego określenia wstydzić? Dlaczego symbol chrześcijańskiej Europy - krzyż - ma kłuć w oczy, przeszkadzać, podczas gdy chusta na głowie muzułmanki jest nie tylko okryciem, ale demonstracją religijnej przynależności?
Tolerancja nie wyklucza wyznania wiary, nie ogranicza jednej religii kosztem drugiej. Odnosi się ona nie do wiedzy, ale do sumienia i kumuluje się w godności człowieka. Pozwala szanować innych bez obowiązku podzielania ich poglądów.
Ale tolerancja nie może działać tylko w jedną stronę. Chrześcijanie w Europie mają prawo do publicznego używania własnych symboli wiary bez obawy o zarzut nietolerancji.
W Europie tradycją rządzi krzyż. Można to pomijać, zakłamać nie sposób. Właśnie we wspólnocie, w szacunku dla odmienności kulturowych, w przestrzeni różnie artykułowanych doświadczeń i interesów - potrzebujemy etycznego fundamentu, bo z niego wyrasta zobowiązanie do działania odpowiedzialnego, pełnego szacunku, moralnej suwerenności i pozbawionego etycznej inflacji. Bez tego zaplecza niemożliwe jest współdziałanie i wysiłek na rzecz innych.
Autorzy obecnego projektu eurokonstytucji schowali głowę w piasek. Chcieli respektować poglądy, przekonania lub wyznania innych - w konsekwencji pozbawili się własnych. Chcieli wykazać się dogmatyczną wręcz tolerancją wobec wszystkich, a w konsekwencji okazali się nietolerancyjni wobec tych najliczniejszych - chrześcijan.
Europa: co to jest
Spór o przyjęcie Turcji do Unii Europejskiej - bynajmniej nie zakończony w 2005 r. decyzją o podjęciu rokowań z Ankarą - pokazuje, że Europa ani nie jest tylko kontynentem, ani też nie opiera się na (kulawej, przyznajmy) gospodarczej wspólnocie. Integryzm, który dociera do Europy znad Bosforu, uwidacznia, jak wielkim absurdem było pominięcie w tekście eurokonstytucji odniesienia do Boga. Ci, którzy tego nie chcieli, zapomnieli, że Bóg i tak się pojawi - jako Allach, bo z niego nasi muzułmańscy współmieszkańcy nie zrezygnują. Jako chrześcijanin chcę mieć jednak tego Boga, o którym mówiła mi moja matka. I mam do tego prawo.
Pytania o naszą tożsamość i kulturową suwerenność - to kluczowe kwestie odnoszące się do naszej przyszłości. Ona zależy nie tylko od rozkładu głosów w Radzie Europejskiej i kwot mlecznych. Potrzebujemy przyznania się do naszego pochodzenia, także w europejskiej konstytucji. Ktoś zapyta, czy to coś zmieni w postawie ludzi albo urzędów. A czy moralność, etyka, cnoty, przeszkodziły zbudować komputer?
MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem telewizji publicznej w Brukseli, stale współpracuje z "TP".