Changez les dames

Kto zobaczy Cosi fan tutte w reżyserii Grzegorza Jarzyny, nie będzie miał ani przez chwilę wątpliwości, że to Mozart, który zdarza się po powieściach Houellebecqua, w czasach kiedy seks sprowadza się do mniej lub bardziej skomplikowanych gier, które nie mają jednak nic wspólnego z miłością. Traktowany konsumpcyjnie, prowadzi do kolejnego miękkiego rozczarowania, tak charakterystycznego dla cywilizacji hipermarketu.

24.07.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Jarzyna potraktował operę Mozarta jak teatralny tekst. Skoncentrował się na interpretacji historii zakładu o wierność i niezłomność dwóch sióstr, podporządkowując swojemu postępowaniu także warstwę muzyczną dzieła. Takie podejście daje rozmaite zyski, ale przynosi też straty, naruszając integralność opery, świętą integralność opery, jeśli takowa istnieje.

Ostateczny krach niewinności

Na scenie cały sex shop. Od portowej dzielnicy czerwonych latarni po wyrafinowany klub erotycznych uciech, w którym można na trochę zamienić się partnerami. Takie kluby, zwane z francuska klubami dla eszanżystów, opisał właśnie Houellebecq, każąc swoim bohaterom szukać w nich odtrutki na nudę codziennego, stałego układu. Klub zajmuje miejsce neapolitańskiej kawiarni, gdzie oryginalnie akcję umieścił da Ponte. Wszystkie miejsca, nawet sklep, w którym po raz pierwszy spotkamy Fiordiligi (Roma Jakubowska-Handke) i Dorabellę (Galina Kuklina), naznaczone są tanim blichtrem erotycznych rozkoszy. A więc po kolei. Najpierw Ferrando (Adam Zdunikowski) i Guglielmo (Adam Szerszeń) paradują przed witrynami, za którymi prawie nagie kobiety prezentują swoje wdzięki, po ulicy chodzą emanujący specyficznym glamour alfonsi (wśród nich Don Alfonso - Dariusz Machej). Jest także jeden dyżurny transwestyta. W tych ironicznych okolicznościach właśnie dwaj marynarze wyśpiewują peany na cześć niespotykanej wierności swoich kobiet, zaklinając ich cnotliwość trwałą niczym Twin Towers. Potem Fiordiligi i Dorabella przychodzą do sklepu, w którym subiekci pracują bez spodni, przystrojeni w czarne podkolanówki upięte na podwiązkach, a sprzedawane tu stroje przypominają żywcem kolekcję z międzynarodowej sieci sklepów Beate Uhse. Nic więc dziwnego, że w domu obu sióstr kwitnie monstrualne anthurium z lubieżnym żółtym słupkiem, a pokojówka Despina (Barbara Gutaj), wyglądająca jak męskie wyobrażenie pokojówki doskonałej, bawi się dubeltowym wibratorem. Szybko wpadamy w pułapkę, jaką zastawia na widzów reżyser. Błyskawicznie wszystko nam się zaczyna kojarzyć z jednym.

Na początku wiele wskazuje na to, że Fiordiligi i Dorabella rzeczywiście nie mają pojęcia, jak wygląda świat, w którym przyszło im ochraniać własne uczucie. Sprawiają wrażenie, jakby tylko one jedyne zachowały świętą naiwność i czystość. No, może nie powinny ubierać się w frywolnych sklepach, ale z dużą dozą dobrej woli możemy założyć, że innych sklepów już nie ma, podobnie jak za dobrą monetę możemy nawet wziąć nieco koczkodaniczny wygląd obu niewiniątek. Ale Jarzyna nie każe nam długo męczyć się i tonąć w domysłach. Wykorzystuje do tego jeden z najbardziej wątpliwych momentów libretta da Ponte, w którym siostry nie poznają swoich narzeczonych przebranych za Albańczyków. Taka niedorzeczność nie mieści się w teatrze Jarzyny, dlatego każe siostrom rozpoznać oblubieńców i podjąć z nimi dalszą grę już w pełni świadomie. Scena zalotów jest zresztą wspaniale zrobiona. Ferrando i Guglielmo zjawiają się w domu sióstr nie w strojach Albańczyków, ale w przebraniach wielkich chrząszczy. Nie tylko mają czułki na głowie i czarne trykoty opięte jakimś nibynóżkami, ale wloką na plecach wielkie pancerze, które zdecydowanie utrudniają im poruszanie się, kiedy zaś upadną na grzbiet, rozpaleni chrząszczowym pożądaniem, nie mogą podnieść się bez pomocy ukochanych.

Scena rozpoznania narzeczonych jest kluczowa dla interpretacji Jarzyny. W swoim synopsisie reżyser opisuje ją tak: “Chcąc przechytrzyć Don Alfonsa, mężczyźni demaskują się przed siostrami. Świadome intrygi Don Alfonsa nadal odgrywają swoje role, zasłaniając się konwenansami i po raz drugi odcinają się od patetycznych deklaracji miłości lub śmierci. Przerażone śmiałością kochanków wzywają na pomoc Despinę, która przebrana za lekarza daje instrukcje, jak przywrócić do życia martwych zalotników". Pomińmy skrótowość synopsisu, która w efekcie daje brak logiki w ciągu przyczynowo-skutkowym zdarzeń. Najważniejsze jest bowiem to, że mężczyźni ujawniają swą tożsamość, kobiety to zauważają i dalej ciągną grę. Oznacza to właśnie tyle, że cały drugi akt opery jest wyłącznie grą pozorów, zabawą z podtekstem erotycznym. W rezultacie, kiedy obie siostry zdradzają krzyżowo swych wybranków i dochodzi do ślubów i wesela, okazuje się, że tak naprawdę to, kto z kim układa sobie życie i kto z kim sypia, nie ma najmniejszego znaczenia. Taka jest konsekwencja naszego egzystowania w wielkim seks-klubie, pełnym prostytutek, chippendalesów i znudzonych kochanków. W klubie, do którego “podekscytowane siostry" udały się, żeby “pozbyć się zahamowań i poddać ostatecznej próbie swoje tłumione namiętności". Jarzyna dodatkowo puszcza tu muzykę Boney M., emblemat muzycznej popkultury, która skaziła i zatruła wszystko. Na chwilę musi zazgrzytać w Mozarcie, żeby pokazać ostateczny krach świata niewinności.

Śpiewaczek męka i rozkosz

W przedstawieniu Jarzyny mnóstwo jest pięknych obrazów. Zarażających melancholią i zarażających śmiechem. Niezwykła równowaga między śmiesznym i serio, zapisana w “Cosi fan tutte", została zachowana. Używając wielkoformatowych projekcji reżyser tworzy feeryczne światy wielkiego miasta, które ulatuje na naszych oczach jak rozmontowana dekoracja, wyjścia w morze statku, na którym rzekomo odpływają dwaj narzeczeni. Statek jest ostentacyjnie sztuczny, podobnie jak morze, po którym płynie, i słońce, które nad nim zachodzi. Wypływający okręt żegna, machając na pożegnanie, portowy transwestyta. W drugim akcie, niestety, projekcje trzymające czystość scenografii ustępują miejsca sprzętom. Pojawiają się sofy i fotele, zasłony z błyszczących paciorków, ogrodowe klomby, a nawet niewielka fontanna. To przeładowanie będące symbolem złego smaku tego miejsca, psuje efekt malarski wypracowany w akcie pierwszym, ale spektakl ratują świetni aktorsko śpiewacy. Końcowa pieśń pochwalająca tych, którzy “w zmiennych kolejach życia kierują się rozumem", brzmi niebywale ironicznie. Komentarzem do niej jest wijący się po klubie wąż splątanych, obnażonych ciał, zapamiętale oddających się erotycznym rozkoszom. Kochankowie podjęli grę i ponieśli jej konsekwencje. Niby wszystko było na żarty, ale nie do końca. Teraz nadszedł moment poznania kosztów gry i żartu. Na pozór nie są one zbyt wysokie, da się przecież żyć w świecie, który utracił niewinność. Będzie nieprzyjemnie, ale od tego się nie umiera.

“Cosi fan tutte" to debiut operowy Grzegorza Jarzyny. W przedstawieniu świetnie widać, do czego Jarzyna potrzebny był operze - do naruszenia z odwagą i nonszalancją rzeczy nienaruszalnych: wyrzucenia chóru i wszystkich jego partii, koniecznych z powodu zmiany przebiegu fabularnego opery, i może także do dodania Mozartowi muzyki spoza dzieła (Boney M.). Potrzebny był też do tego, żeby wlać w operę ducha teatru i zachwycić pomysłowością i żywością działań i gry śpiewaków. Do odkrycia konwencjonalnej sztuczności tego gatunku i zdystansowania się od rzekomej naturalności operowego śpiewu, który uczynił czasem przedmiotem zabawnego pastiszu, pokazując mękę śpiewaczek graniczącą z erotyczną rozkoszą. Ale nie wiem jeszcze, do czego opera była potrzebna Jarzynie. W “Cosi fan tutte" nie dokonał żadnych odkryć dla swojego teatru, nie poszerzył języka ani środków wyrazu. To spektakl, który można wpisać w linię “Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich" i “Magnetyzmu serca". Nie do końca też wszedł w operową materię muzyczną, konstruując swój spektakl często ponad muzyką, co można usprawiedliwić, bo za aktorską ofiarnością solistów nie poszedł niestety dyrygent, który poprowadził orkiestrę mało dynamicznie, tak że nie dostarczyła ona spektaklowi siły zapisanej w muzyce Mozarta. Rozbrajając operową bombę, Jarzyna nie dał też widzom muzycznego pocieszenia, które oferuje Mozart. Zrobił to świadomie, żeby uczynić ową wdzięczną komedię bardziej serio i opowiedzieć o niewiernych kochankach w sposób istotniejszy. I tu pojawia się najważniejsze pytanie, na które nie zna odpowiedzi debiutujący reżyser operowy ani debiutujący operowy recenzent: na czym nam w operze bardziej zależy? Na mądrości i prawdzie czy na pięknie muzyki zespolonym z pięknymi obrazami?

W.A. Mozart, “Cosi fan tutte", libretto: Lorenzo da Ponte, kierownictwo muzyczne: Andrzej Straszyński, reżyseria: Grzegorz Jarzyna, scenografia: Stephanie Nelson, ruch sceniczny: Paweł Mikołajczyk, reżyseria świateł: Felice Ross, premiera w Teatrze Wielkim w Poznaniu 6 lipca 2005.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2005