Było dobre

Po Kryzysie podziały oparte na tym, co się je, straciły sens. Najpierw pytanie brzmiało: czy się je. Teraz: po co się je. | Gdy reszta świata cierpiała suszę, Rosji globalne ocieplenie sprzyjało. Odsłaniały się olbrzymie, przemarznięte dotąd połacie żyznej ziemi na północy. Sędziwy Putin mógł dyktować warunki.

14.05.2020

Czyta się kilka minut

Na terenie portu we Władysławowie. Pozostawiony w polu kiosk rybny, w którym niegdyś handlowano rybami – także dorszem bałtyckim (więcej informacji o zdjęciach na końcu tekstu) /  / fot. Mirosław Pieślak
Na terenie portu we Władysławowie. Pozostawiony w polu kiosk rybny, w którym niegdyś handlowano rybami – także dorszem bałtyckim (więcej informacji o zdjęciach na końcu tekstu) / / fot. Mirosław Pieślak

Skończyła się kawa. Filip oparł się kłykciami o kuchenny blat, na którym mieniły się poblaski porannego słońca. Ziewnął przeciągle. Błękitny płomień z biomaszyny lizał dno czajnika. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić. Kawa skończyła się półtora roku temu, a jemu nadal jej brakowało.

Od dawna kawa była już tak nieznośnie droga, że pozwalali sobie na nią tylko w weekendy. Ceny rosły bezlitośnie, w miarę jak kolejne plantacje pasa kawowego od Gwatemali, przez Kolumbię, Kenię i Etiopię, po Jawę i Nową Gwineę, od jednego zwrotnika do drugiego, zmieniały się w strawiony słońcem chrust, i jak koncerny desperacko inwestowały majątek w hydroponikę czy zapylanie mikrodronami. Starbucks i Costa obiecywały w kolejnych raportach, że do połowy stulecia przynajmniej 18 do 20 procent plantacji powinno jeszcze istnieć. Nawet kilka lat po Kryzysie, gdy kraje pasa kawowego z powrotem pozwoliły koncernom działać na swoich terytoriach, wydawało się, że sytuację uratują nowe kultywary kawowca, krzyżówki wyposażone w geny uodparniające je na ekstremalne temperatury i suszę.

Ale półtora roku temu uderzyła La Roya. Rdza kawowa. Pandemia grzybicy, która świetnie się rozwija w wysokich temperaturach. Nowe krzyżówki okazały się na nią szczególnie podatne. Nazwę La Roya kawosze zapamiętają po wsze czasy, tak jak winiarze ongiś zapamiętali na zawsze słowo filoksera.

Czajnik zagwizdał. Filip poprawił bokserki i zalał wrzątkiem erzac. „Dusza kawy wskrzeszona z 40 specjalnie dobranych olejków i protein, wspomaga antyoksydację i oszczędza serce”, reklamował się producent. Ważne, że mieli atest i że wśród substancji rekonstruujących skład kawy uwzględnili solidną dawkę kofeiny.

– Wstałeś? Zrobiłam ci indżerę – Dorota stanęła w drzwiach balkonowych, pod pergolą pomidorów. Była w kordurowych ogrodniczkach, rękawicą z pinateksu otarła pot z czoła i wskazała mu łopatką na blat.

– Taką jak zwykle?

– Taką jak zwykle.

– Cholera. MED mi wczoraj przysłał nowe wytyczne. Białka plus dziesięć procent. Nie zdążyłem ci powiedzieć. Zamówię sobie później pudełko.

– Nie wychodź bez śniadania – skrzywiła się. – To niezdrowo, znowu nam podniosą składkę. Może sobie coś wydrukuj?

– Spieszę się – odparł Filip, otwierając przed oczami panel ubezpieczeń. Pasek postępu był w żółtej strefie i migał. Filip zaklął. Odwinął indżerowego wrapa i sypnął do środka suchego substratu wodorotrofowego do drukarek. Nachylony nad wąskim blatem pochłonął zbożowego naleśnika i zgarnął resztki z blatu do kompostownika biomaszyny. Przy tych cenach prądu i gazu każdy okruch przeliczało się w głowie na kilowatogodziny metanu i elektryczności.

Algorytm przyjrzał się posiłkowi i pasek postępu Filipa przybrał pogodniejszą, limonkową barwę.

– Dziękujemy ci, że znowu jemy wspólnie! – minę Doroty zasłoniły mu na chwilę twarze roześmianych Polinezyjczyków. – Twój posiłek oszczędził 0,7 kg CO2 i dostarczył ci 34 procent dziennej dawki niezbędnych składników.

Filip się uśmiechnął. Było dobre.

– Musisz dziś wychodzić? – zapytała.

– Tak, robota w terenie. Późno wrócę. A ty?

– Ja wzięłam dziś balkonowe, okrę trzeba zebrać. A ty znowu piszesz o jedzeniu, co?

Zrobił nieokreślony gest, nie chciał jej mówić, nad czym pracuje. Ale widać wzięła to za przytaknięcie, bo wydęła wargi i pocałowała go w policzek.

– Już nie masz się czym zajmować? To nie lata dwudzieste!

II

Na Plantach przed redakcją wśród chlebowców dojrzewały melony. Zielony dron Uber Eats zawisł na wysokości jego oczu. Filip się autoryzował i urządzenie miękko posadziło mu u stóp barwne pudełko, podjęło drugie takie samo, puste, na wymianę (pasek postępu podskoczył radośnie i zazieleniał), i odleciało, bzycząc energicznie. Dziennikarz z lunchem w dłoniach wrócił do biurka i, nie odrywając wzroku od ekranu, nieśpiesznie nabrał na widelec kęs lokalnej tilapii w orzechach, z ziemniakiem i brokułami. Raz w tygodniu pozwalał sobie na rybę.

Tradycyjne lunche pudełkowe miały tę przewagę, że można było jeść przy pracy. Za to Młody naprzeciwko był na neurodiecie i właśnie z rozmarzoną miną, częściowo ukrytą pod kaskiem TMS, wcinał małe pastylki, które w soczewkach kontaktowych do rzeczywistości rozszerzonej wizualizowały mu się w smakołyki, a przezczaszkowa stymulacja magnetyczna dbała o resztę doznań: fakturę, aromat, smak. Technologia była stara, wymyślili ją z końcem lat 20. w NASA, na potrzeby misji marsjańskiej: astronauta miał dostawać precyzyjną dawkę składników odżywczych, małe pastylki oszczędzałyby przestrzeń i masę ładunku, a symulacja zapewniałaby psychologiczny aspekt posiłku. Ale kiedy po Kryzysie misję na Marsa znowu odłożyli o dekadę, ktoś opatentował to jako metodę żywienia. Tylko dodali jeszcze jedną warstwę: cały ten gratyfikujący ambient, obrazy ocalonych ekosystemów, zrównoważonych upraw i bezpiecznych społeczności, dźwięki morza, lasu i festynu, podziękowania i komunikaty. Bo psychologiczny aspekt posiłku dla ówczesnych astronautów i dzisiejszych grubasków oznaczał trochę co innego.

Trzeba przyznać, że Młody wyglądał teraz świetnie. A skłonności do nadwagi były powszechnym problemem w pokoleniu stażysty, rocznikach 20., w dzieciństwie chowanych na daniach gotowych z tamtych czasów. Jeszcze dekadę przed Kryzysem żyło na Ziemi dwa razy więcej ludzi z nadwagą i otyłych niż głodujących. Wtedy nawet dania wegańskie były przepakowane węglowodanami, solą, olejem kokosowym, i diabli wiedzą czym jeszcze, byle przypominało w smaku mięso.

Filip dobrze pamiętał te czasy z całym ich cholernym lifestylem. Ważne było nie to, jak się je, tylko to, co się je. I sybarytom, i ortorektykom z tamtych czasów chodziło o to samo: o siebie.

Zresztą sam się właśnie przyłapał, że ciekawi go, co też Młody miał na symulację. Jego pokolenie interesował jeszcze składnik, nie ambient. A dziś jedzenie nie miało być smaczne. Miało być dobre.

Dokończył swoje pudełko. Przed oczami pojawił mu się wąsaty farmer z akwakultury, i pokazał mu kciuk. – Dziękujemy, że znowu jemy wspólnie i lokalnie! Ryby to znakomite źródło białka, mają niezrównany stopień konwersji paszy do masy, a ich hodowla wymaga niewiele energii i oszczędza morską biosferę!

Młody rzucił mu spojrzenie przez ekran.

– Nasz kontakt właśnie potwierdził spotkanie – stażysta wykastował dziennikarzowi wiadomość na AR. – Zobacz, coś ci przysłał.

Filip długo patrzył na nagranie wideo, odtwarzając je kilkakrotnie od początku.

– Ale rzeźnia – szepnął.

Mural na stacji transformatorowej w porcie, przedstawiający kuter rybacki z rejestracją Władysławowo / fot. Mirosław Pieślak

III

Szefa spotkał w hallu, przy drukarce vendingowej. Filip przyglądał się chwilę, jak tańczące za szybą dysze rzeźbią coś, co miało być chyba muffinem, ale różowym i inkrustowanym turkusowymi granulkami, a jego powstające właśnie zwieńczenie przypominało cztery koniki morskie. Naczelny był o dekadę starszy od niego, z pokolenia chronicznie cierpiącego na żywieniową nostalgię. I nie mogąc jeść jak w młodości, spełniał się, wymyślając sobie jedzenie niestworzone. Ściągał z sieci projekty, które drukarki 3D urzeczywistniały z takich substratów jak algi, mączka z larw czy proszek białkowy uzyskiwany z dwutlenku węgla za sprawą bakterii wodorotrofowych – prastary był to patent, wpadło na to NASA jeszcze w latach 60. XX wieku, zrobiło się o nim na chwilę głośno w latach 20., gdy wrócił pod błyskotliwą marketingowo nazwą „mięso z powietrza”. Ale boom nań przyszedł dopiero po Kryzysie.

– Chcesz? – szef podsunął mu skrobiową torebkę. Był maniakiem przekąsek, na jego żywieniową nerwicę nie pomagała żadna terapia, ignorował zalecenia algorytmów MED i płacił przez to horrendalne składki na ubezpieczenie zdrowotne. W redakcji udawali, że tego nie widzą. Filip poczęstował się świerszczem w chili.

Każdy trend rodzi przeciwtrend. Żywieniowi nostalgicy nieobdarzeni taką fantazją jak szef, szukając rozwiązania konfliktu wewnętrznego między dawnymi namiętnościami a nowymi powinnościami, spełniali się w lokalianizmie – bo jedzenie miejscowych produktów służyło społeczności, a pozwalało sobie poużywać w smakach. Wśród młodszych rozwijał się za to agustarianizm: pogląd, że smak jest niemoralny, bo koncentruje na doznaniu osobistym, a nie dobru wspólnym.

Filip przypominał sobie, jaki był z siebie dumny, gdy w liceum został fleksitarianinem. Po Kryzysie podziały oparte na tym, co się je, straciły sens. Najpierw pytanie brzmiało: czy się je. Teraz: po co się je.

– Jadę tam wieczorem – zgłosił szefowi Filip. Będę cały czas w zapisie. I wezmę Młodego, co?

Naczelny popatrzył wodnistymi oczami smutnego człowieka. A może człowieka, przed którego oczami pasek postępu zsuwa się na czerwone.

– Weź go, nauczy się czegoś – powiedział, sięgając do drukarki po muffina, który pachniał rozgotowanymi bulwami i morzem. Przyjrzał się mu i westchnął. – Powiedz mi, Filip, jak myśmy do tego doszli?

IV

– Jak to było wtedy, przed Kryzysem? – Młody przerwał research i przeciągnął się.

– Najgorsze było czekanie – odparł Filip. – To tak, jakbyś się nieprzytomnie obżerał czekając, aż zwymiotujesz.

– Bez sensu – prychnął stażysta, ściągając gestem kolejny link do folderu. – I co w tym przyjemnego, że wszystko jest dostępne? Co wtedy człowiekowi zostaje atrakcyjnego? Wołowina... – przerwał, wpatrując się w historyczne dane cen zbytu. – Za ile?! Matko.

– Przecież próbowaliśmy wtedy ograniczać mięso – bąknął dziennikarz.

Został fleksi. Doprawdy, miał gest. „Kto za młodu nie był weganinem, ten na starość będzie skurwysynem”, komentował dobrotliwie jego wychowawca, a potem tłumaczył, że przecież mięso jest pełnowartościowym źródłem białka. Ale nauczyciele byli w porządku, poszli z nimi na strajk klimatyczny wtedy, w 2019 r., gdy Filip miał czternaście lat. Byli w porządku, tylko wyobraźni im zabrakło. Wszystkim zabrakło.

Miał czternaście lat i na egzaminie ósmoklasisty, odpowiadając na pytanie, czy w życiu lepiej kierować się sercem, czy rozumem, na podstawie „Opowieści wigilijnej” i „Małego Księcia” rozpisywał się o potrzebie solidarności bogatych krajów z biednymi, żeby Ziemi starczyło dla wszystkich. Powtarzali wtedy, że żeby zbilansować swój styl życia, będą w 2050 r. potrzebować trzech Ziem. Że bogate kraje muszą się zgodzić na ograniczenie apetytów, że według prognoz FAO w owym 2050 r. skończy się żywność.

Tylko że Kryzys nadszedł wcześniej.

Demograficzny boom i ekonomiczny wzrost w Afryce i na Dalekim Wschodzie trwał w najlepsze. A wraz z rozwojem miast, infrastruktury i konsumpcji rosły tam też emisje CO2. W drugiej połowie lat 20. Indie zaczęły importować żywność. W Chinach wprawdzie zwolnił przyrost ludności, ale nie konsumpcja. Obu gigantom rósł apetyt na mięso. Do historii przeszedł dialog między apelującymi o umiar aktywistami a ambasadorem Indii przy ONZ podczas szczytu klimatycznego w 2025 r. „Jak to? – zapytał dyplomata z rozbrajającą miną. – Zachód zajadał się mięsem przez sto lat, a teraz chce nam tego zabraniać?”.

Z kolei zachodnim producentom żywności w to było graj: wygłodniałe rynki przyjmowały każdą ilość mięsa. Z Unii i obu Ameryk płynęła wołowina, wieprzowina i drób, z powrotem płynął rwący nurt gotówki.

Prognozy FAO dotyczące 2050 roku dotyczyły zapotrzebowania na żywność liczoną w masie. Rzecz w tym, że masa to nie to samo, co wartość odżywcza. A mięso jest kaloryczne. Chiny i Indie z eksporterów stały się importerami kalorii już w 2027 r. W tym samym roku łączna ludność Chin, Indii i importującej żywność już od dawna Afryki stała się połową ludności globu. Równocześnie rozrost miast, degradacja gruntów i galopujące ocieplenie klimatu sprawiły, że ziemi pod uprawę było coraz mniej.

Punkt krytyczny nastąpił tego samego, 2027 r., trzy lata przed przewidywaniami z najgorszego scenariusza FAO.

W Polsce prognozy jeszcze z 2018 r. spełniały się punkt po punkcie: całe połacie kraju, na czele z Kujawami, Łódzkiem czy Dolnym Śląskiem, zamieniały się w suchy step
pustoszony przez krótkie nawałnice, po których woda nie była się w stanie utrzymać w zerodowanej ziemi. Spadał poziom wód gruntowych, rosło zasolenie gleb, a rosnące temperatury dręczyły zwierzęta hodowlane, za to sprzyjały szkodnikom i chorobom roślin. Huraganowy popyt na polskie mięso błyskawicznie wydrenował hodowle. Duma ze statusu europejskiego lidera w produkcji drobiu więzła hodowcom i politykom w gardle. Drożała pasza, bo nie było jej gdzie uprawiać ani nie dało się jej importować z Chin. Z końcem lat 20. opłacało się nawet dorżnąć klatkowe nioski, przerobić na MOM i eksportować na Wschód.

Żywności potrzeba było coraz więcej, możliwości produkcji było coraz mniej. Już na początku 2028 r. cała nadwyżka żywności z Europy i obu Ameryk nie była w stanie zaspokoić głodu Chin, Indii i Afryki. Ta ostatnia wyciągnęła ważną lekcję z historii: że kto liczy na solidarność bogatych względem biednych, ten się przeliczy. Kraje afrykańskie zaczęły inwestować w precyzyjne rolnictwo wspomagane przez big data, hydroponikę, biotechnologie przerabiające europejskie śmieci na żyzny kompost. Stało się to, co kiedyś w afrykańskiej telekomunikacji: kto nie ma żadnej infrastruktury, buduje od razu najnowocześniejszą i przeskakuje kilka etapów w rozwoju. Kilka krajów znacjonalizowało fabryki wielkich koncernów żywnościowych. I ograniczyły eksport: skończyły się egipskie ziemniaki czy owoce z Maroka.

I wtedy właśnie swoją kartę rozegrał jeszcze jeden, przyczajony od dawna gracz: Rosja.

Na znak protestu rybacy swoimi jednostkami zablokowali wejście do portu. Na kutrach transparenty z hasłami „zakaz połowu – zakaz życia” / fot. Mirosław Pieślak

V

Gdy jeszcze w 2015 r. Władimir Putin zapowiadał, że Rosja stanie się największym światowym dostawcą żywności, potraktowano to tak, jak niewiele wcześniejsze zapowiedzi, że stanie się supermocarstwem ekonomicznym. A Rosja rzuciła armię nowoczesnych maszyn sterowanych danymi z dronów i satelit na 10 milionów hektarów nieużytków porzuconych po upadku ZSRR.

Ale było jeszcze coś: gdy reszta świata cierpiała suszę, Rosji globalne ocieplenie sprzyjało. Odsłaniały się olbrzymie, przemarznięte dotąd połacie żyznej ziemi na północy. Sędziwy Putin, widywany regularnie, jak pozdrawia defilady z muru Kremla, mógł dyktować warunki. Chiny, Indie i Afryka kupowały każdą ilość jego zboża. Stać go było, żeby robić z nim to, co kiedyś z gazem: przykręcać kurek. Na przykład Polsce.

Od Kryzysu pszenica i żyto były w Polsce tak drogie, że Filip nie pamiętał właściwie, kiedy ostatnio jadł chleb. Na szczęście była indżera. Przywieźli ją lata temu imigranci z Etiopii, uciekający przed głodem wywołanym suszami w dorzeczu ­Auaszu i eksplozją demograficzną. Polska zgodziła się ich ostatecznie przyjmować, bo to w końcu chrześcijanie, choć inni. Wraz z nimi przybyła miłka abisyńska, czyli teff. Nieźle przyjmowała się na suchych porolniczych nieużytkach, w miarę jak polski klimat stawał się dla niej gościnny: rosła średnia temperatur, zanikły przymrozki, wydłużał się okres wegetacji. Indżera, czyli naleśniki z fermentowanego ciasta z nasion miłki świetnie się nadawały na wrapy i dziś były tak tradycyjnie polskie, jak w Filipowej młodości kebab.

Ale jeszcze bardziej zdrożało mięso. Po trzech latach głodu, chaosu, pustych półek, kartek i politycznych przewrotów stało się jasne, że przeznaczanie 100 kilogramów jadalnych roślin na wyprodukowanie 4 kilo wołowiny czy nawet 20 kilo drobiu, to szaleństwo. Urealniono ceny mięsa, dopisując do nich środowiskowy koszt produkcji. Unia, a za nią większość krajów, nałożyła na nie akcyzę. Opornych przekonały sankcje.

Od 2030 r. do dziś, ściśle atestowane, dostępne tylko w monopolowych butikach, pochodzące z kulturowych hodowli i małych, pasjonackich farm, mięso było ekstremalnie kosztownym delikatesem.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odezwał się Młody. Zapadał zmierzch, szumiał elektryczny silnik, za oknem samochodu ciągnęły się przedmieścia. – Skoro mięso było wtedy dla was takie ważne, to jak to możliwe, że nagle przestało?

Filip nie odpowiedział od razu.

– Kreowanie postaw – odparł wreszcie. – Za moich czasów udało się rynkowi w rok zrobić z weganizmu mainstream. Jednego roku statusowe jest mięso, rok później już niemięso. Budujesz świadomość, podbijasz reklamą, tworzysz ofertę. A głodnego łatwo przekonać, że larwy to całkiem przyzwoite białko. No i minęło 15 lat. Dość, żeby się przyzwyczaić. A poza wszystkim – dodał po chwili, jakby sobie o czymś przypomniał – to w końcu żywe stworzenia, nie?

– Larwy i ryby też.

– Ale świnie i krowy jakby bardziej – odchrząknął.

Oparł się czołem o szybę. Im dalej jechali, tym mniej był pewien siebie.

VI

Na horyzoncie czerwone światła migały na szczytach agrowież, gdy mijali hektary nieużytków. Pomyślał o lękach swoich czasów – przed żywnością przetworzoną, przed chemią w jedzeniu. Tymczasem po Kryzysie to właśnie technologia uratowała ich wszystkich.

Agrowieże były – a jakże – pomysłem NASA, ale technologię rozwinęła Afryka. To stamtąd na początku lat 30. kupowała ją Europa. W Polsce na początku adaptowano opustoszałe silosy zbożowe, później zaczęto stawiać wieże w miastach. Technologia, wymyślona na potrzeby uprawy warzyw w kosmosie, przydała się w świecie, w którym rozrastały się miasta, coraz mniej było ziemi, a wiejskie pola przestawały się nadawać pod uprawę. Pionowe, hydroponiczne, czyli niewymagające gleby systemy upraw w ledowym oświetleniu oszczędzały energię i przestrzeń, odzyskiwały wodę, a plony o trzy długości biły rekordy świata upraw w glebie. A hydroponika przydawała się też w uprawach przydomowych: każdy taras i parapet, nie mówiąc o miejskich parkach, dostarczał żywności. Pracownikom przysługiwało kilka dni urlopu na urban farming, czyli „balkonowe”, które dziś wzięła Dorota.

To była rewolucja: miasta z odbiorców stały się producentami żywności.

Technologia pomogła też mięsożercom przestawić się na dietę roślinną. Roślinne burgery i kiełbaski z lat 20., bądź co bądź wysoko przetworzona żywność, o 90 proc. zmniejszały emisję gazów cieplarnianych, wymagały 46 proc. mniej energii, 99 proc. mniej wody i 93 proc. mniej ziemi niż burgery mięsne. Przez pewien czas był też popyt na mięso hodowane w laboratorium z komórek macierzystych na roślinnych podkładkach: pierwszy taki burger wywołał sensację w 2013 r. – kosztował 300 tysięcy dolarów. W latach 20. laboratoryjna mielonka była już w cenie prosciutto. Ale odkąd zaczęły dorastać pokolenia wychowane bez mięsa, popyt zanikł. Ważniejsze były technologie skutkujące naturalnością: agroekologia, botanika, genetyka.

I jeszcze jedno: sztuczna inteligencja, wirtualna rzeczywistość, neuronauka. Cała ta społeczna maszyneria, inżynieria wartości, która miała pomóc się ludziom przeorientować. Żeby przyjemność z jedzenia była przyjemnością z odżywienia, a wspólnota posiłku – sprawą ogólnoludzką, a nie rozkoszą jednego stołu.

Zresztą, kto dziś miałby czas siedzieć przy stole?

VII

W ciemnościach między magazynami pojawiła się sylwetka. Ich informator. Dał sygnał, że droga wolna. Filip przekradł się ku niemu, włożył podany mu roboczy chałat magazyniera. Uruchomił zapis i transmisję. Podążył za informatorem w głąb zabudowań. Młody został w aucie. W oddali światła parkujących samochodów lizały ściany. Dziennikarz dostrzegł kilka z nich. Drogie limuzyny. I sylwetki ludzi.

Informator wprowadził go tyłem. Z antresoli starej hali magazynowej widział wszystko dokładnie. Pośrodku kręgu światła stało coś jakby skrzynia. Wokół niej, sprawdzani przez ochroniarzy, gromadzili się przybyli. Głównie mężczyźni. Szeleściły szepty, w kręgu wzbierało napięcie.

Filip rozpoznał kilka twarzy. Przynajmniej dwóch polityków. Ważny biznesmen.

Był też dziwny, lepki odór. Słodkawy i duszący.

Naraz głosy ucichły. Światło przygasło. Do magazynu weszło trzech mężczyzn w fartuchach. Podeszli do skrzyni, unieśli pokrywę.

Wewnątrz był ażurowy kojec wymoszczony słomą. Stała w nim świnia. Rzuciła się na barierki.

Ci trzej weszli do kojca. Zwierzę trwożnie wcisnęło się w kąt, kwiknęło. Ruszyli równocześnie. Dwóch złapało świnię za nogi, obalili ją. Trzeci dobył nóż.

Uniósł go władczo.

Przeciągły kwik zagłuszał wycie kręgu, przeciągłe „o” brzmiące jak inkantacja. Wtedy nóż ciął. Kwik się urwał. Rozległ się skowyt zachwytu.

– Matko! – głos Młodego zawibrował w słuchawce.

Cisnęli się wokół kojca, sięgali, zanurzali dłonie w parujących wnętrznościach, mazali się krwią. Nóż pracował. Porywali porcje mięsa. Pożądliwie. Śmiali się, krzyczeli. W beczce obok ktoś rozpalał już ogień i rzucał pierwsze porcje na ruszt.

– Filip! Dzwonię po gliny! – Dziennikarz słyszał rwany szept Młodego. – To jakiś koszmar, porzygam się tu!

Dym gęstniał pod stropem hali, unosząc zapach pieczonego mięsa. Dziennikarz to zaciskał powieki, to patrzył szeroko otwartymi oczami. Chciał uciekać.

Ale nie mógł od tego uciec. ©℗

Korzystałem m.in. z raportów i opracowań FAO, GRO Intelligence (prognoza dot. roku 2027 na podstawie prezentacji Sary Menker, TedGlobal 2017), Barilla Center for Food and Nutrition, Geopolitical Intelligence Services i Ministerstwa Środowiska RP, oraz mojej książki „Nauka w kuchni” (Znak 2019).

Poplątane sieci rybackie przygotowane do załadunku na kuter, z których mewy wydziobują szczątki ryb / fot. Mirosław Pieślak

NA FOTOGRAFIACH:

Mirosław Pieślak, fotoreporter: Port we Władysławowie to niegdyś najprężniej działający port rybacki na polskim wybrzeżu. Mieszkańcy tego miasta rybołówstwo mają niemalże we krwi. Jeszcze dziś żyją tam rodziny, które, kultywując tradycję, zajmują się połowem ryb od wielu pokoleń. Mój fotoreportaż przedstawia rybaków, którzy w świetle wprowadzonych przez Komisję Europejską przepisów zakazujących połowu dorsza bałtyckiego do 2024 r., z dnia na dzień pozostali nierzadko z zaciągniętymi kredytami na zakup swoich jednostek, ich modernizację, utrzymanie załogi, koszty zimowania i ubezpieczenia. Unijne rekompensaty nie zastąpią utraconych nadziei. Rybakom i ich rodzinom pozostaje oczekiwanie na odrodzenie się populacji dorsza w coraz bardziej zanieczyszczonym Bałtyku.

Stowarzyszenie Fotoreporterów w swoim dorocznym konkursie przyznało Mirosławowi Pieślakowi tytuł Fotoreportera Roku 2019. Towarzyszące tekstowi zdjęcia to część jego nagrodzonego fotoreportażu „Rybacy” z listopada 2019 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2020