Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Płacą mandaty za złe parkowanie i spóźniają się na spotkania. Dziwią się, że na lotnisku są kolejki. Trudno się przyzwyczaić do myśli, że przestało się być ważnym politykiem.
Spotykamy się pod Warszawą. Nowoczesny biurowiec – parking, ochrona, recepcja.
– Pan do kogo?
– Do pana premiera.
– Zaraz. Proszę poczekać.
Janusz Piechociński sam schodzi po gościa. Kawa, sala konferencyjna – klasyczne spotkanie w biurach korporacji.
– A pamięta pan, jak się ze mnie śmiali, że ja łażę na te grzyby? – zagaja były wicepremier, były minister gospodarki, były lider PSL.
– Pamiętam, pamiętam…
– Opowiem panu, jak to było. Czwarta pięćdziesiąt wychodziłem do lasu. Szósta trzydzieści wracałem do domu. O siódmej przyjeżdżał po mnie BOR. Zaczynał się młyn, który trwał do późnej nocy. Dzięki grzybom resetowałem serwery w głowie. Musiałem, bo już było na granicy szaleństwa. Brakowało na wszystko czasu i myśmy tego czasu gwałtownie poszukiwali.
– Przepraszam, jak się poszukuje czasu?
– Wymyśliliśmy sobie, że przecież w krajach muzułmańskich niedziela jest w piątek.
– I co z tego?
– No można tam do nich jechać w poniedziałek, nie?
– Czyli w sobotę?
– Otóż to. Lecimy w sobotę, wracamy w niedzielę, a nazajutrz tup, tup, tup normalnie do roboty.
– Rodzina, żona co na to?
– Bogu dziękuję, że to wytrzymali.
Światy się mijały
Polityk PiS: – Jest taki żart o byłych ministrach: „Wychodzisz z domu, wsiadasz do auta, zaczynasz czytać gazetę. Po pół godzinie orientujesz się, że samochód ciągle stoi. To dowód, że nie jesteś już ministrem”.
Jest w tym głęboka prawda. Byli ministrowie notorycznie się spóźniają. Zapominają bowiem, że nie mają już limuzyn z kogutami, że muszą jeździć w korkach.
Współpracownica byłego ministra: – Pamiętam, jak pierwszy raz leciał sam za granicę. Wpadł w ostatniej chwili, bo zapomniał, że ma zamówić taksówkę. Nie było przejścia VIP, ale jakoś zdążył. Na miejscu czekał na bagaż. Zapytałam: „Jak było?”. „Wiesz, niefajnie!”.
Sam kiedyś padłem ofiarą syndromu „byłego”. Andriej Iłłarionow w 2005 r. trzaskając drzwiami, opuścił Kreml, przestając być doradcą ekonomicznym Władimira Putina. Do wywiadu ustawiła się długa kolejka dziennikarzy. Błagałem asystentkę prasową, żeby mnie wcisnęła. Po dłuższym namyśle odpowiedziała: – Jest szansa, jeśli wsiądzie pan z nami do samolotu na Krym. Będzie pan miał godzinę.
Kupiłem bilet, ale Iłłarionow spóźnił się na lotnisko: – Zapomniał, że to Moskwa i są korki. Proszę lecieć ze mną. Zjecie razem kolację i zrobi pan wywiad – pocieszała asystentka.
Wieczorem czekaliśmy w Jałcie na Iłłarionowa z kolacją. Telefon zadzwonił, asystentka zbladła: – On znów się spóźnił.
Dzwonię do Tomasza Arabskiego, byłego szefa Kancelarii Premiera, byłego ambasadora w Madrycie.
– Jak to jest być byłym?
– No, wychodzi człowiek, rozgląda się i nagle zauważa, że nie czeka limuzyna. (śmiech) A mówiąc serio, to po powrocie do Polski wyrobiliśmy sobie w końcu Karty Dużej Rodziny. Kiedy tylko nie muszę brać auta, jeżdżę tramwajami, pociągami. Patrzę, jak Polska wypiękniała. Patrzę na ludzi.
– Rozpoznają pana?
– Czasami. Reakcje są sympatyczne.
– A wcześniej?
– Różnie bywało. Jak byłem ministrem, to jedna pani chciała rzucić we mnie śledziem.
– Bo?
– Bo uważała, że nasz rząd podniósł VAT na śledzie, choć oczywiście tego nie zrobił. To prawdziwa anegdota. Niestety, jak się jest ministrem, to nie ma za wiele okazji, żeby spotykać się z ludźmi. Raczej jakby wszystkie światy się mijały.
Butów nawet nie mierzę
Do sali konferencyjnej w biurowcu wnoszą kawę. Janusz Piechociński pokazuje mi nową wizytówkę „prezes fundacji”. Ma też wizytówkę „doradca zarządu”. To jednak inny świat. Bo polityk na stanowisku ma wszystko własne: ochronę, salę konferencyjną, sekretarkę. Pamiętam, jak śp. premier Józef Oleksy „przeszedł do biznesu”. Dzwonił do pana odpowiedzialnego w jego firmie za samochody:
– W moim volvo pali się taka lampka.
– Proszę się nie martwić, to ciśnienie opon, nic groźnego.
– To może dopompować?
– I tak się będzie paliło, bo felgi są nieoryginalne.
– Ale jak to? Dlaczego ja jako prezes mam nieoryginalne felgi?!
Pytam Piechocińskiego, jak wspomina pierwsze dni bycia byłym: – Przez trzy lata żyłem tylko pracą: gospodarka i PSL. A jak się skończyło? Nie pamiętam (śmiech), bo cały grudzień przespałem.
– A jak pan się obudził?
– No, dziwnie, ciekawie. Opony trzeba zmienić, jakiś rachunek zapłacić, po zakupy iść. Ja w ogóle słabo mam z zakupami. Nie lubię tego. Jak chodzimy do galerii, to żona biega, a ja czytam gazety. A jak kupuję coś dla siebie, to chodzę zawsze do tych samych sklepów. Oni mnie znają, więc tylko pytam: „Co macie dla mnie?”. Butów nawet nie mierzę: „Czarna dziewiątka standardowa”, i oni mi pakują. No, ale chodzę więcej i słucham.
– I czego pan się dowiaduje?
– Że kupiłem 17 hektarów ziemi od jakiejś państwowej spółdzielni, że przeniosłem się z żoną na strzeżone osiedle, że przesunąłem linię energetyczną, żeby nie przechodziła przez moją „posiadłość”. Posiadłość, żeby nikt nie pomyślał, że mam zwykły dom na działce. No i że buduję się w Magdalence. To zresztą już od lat. Jak ktoś w Magdalence wbije łopatę w ziemię, to słyszę, że to ja buduję pałac.
– Przykro panu?
– Rozmawia pan z dorosłym człowiekiem. Raz mi się wiedzie, raz mi się mniej wiedzie. Przykro to mi było w 1997 roku. Harowałem jak wół, a mandatu nie zdobyłem, bo PSL jako całość zrobiło słaby wynik. Koledzy do mnie przychodzili: „Janusz, no głosowałem za zmianą, ale ciebie zmieniać nie chciałem”. Tak było, śmiesznie.
– Czyli teraz panu nie przykro?
– Mam satysfakcję, że zachowałem się, jak należy, że wziąłem wszystko na klatę. Po przegranej powiedziałem: „Tak, to moja wina, moja odpowiedzialność”. I nie robiłem wyrzutów tym, co knuli przeciwko mnie, tym, co spiskowali, tym, co chcieli, żebyśmy poparli w wyborach Komorowskiego, a dziś mówią, że PSL za bardzo bratało się z PO. PSL zawsze płaciło za udział w rządach, teraz zapłaciło dodatkowo za brak jedności. Ja zrobiłem, co należy.
Ja pana znam
Leszek Miller opowiadał, że gdy się odchodzi z ważnego stanowiska, krąg przyjaciół topnieje, a telefon przestaje dzwonić.
„Kiedy kończyłem 50 lat, byłem »kanclerzem«, szefem potężnego Urzędu Rady Ministrów. Pod naciskiem przyjaciół i współpracowników wydałem przyjęcie na kilkaset osób. Trudno się było na nie dostać: o wiele więcej ludzi chciało tam być, niż mogło. Kiedy kończyłem 60 lat, spotkałem się w gronie 12 osób. Tak to wygląda. Pustkę trzeba jakoś zapełnić, bo wpadnie się w ciężką frustrację” – wspominał w mojej i Michała Majewskiego rozmowie dla „Rzeczpospolitej”.
Jak zapełnić pustkę?
– Ja przeżyłem to bez szczególnych problemów. Dlatego, że miałem brydża. Od lat gram w ekstraklasie, czasem w reprezentacji Polski – opowiada Piotr Żak, kiedyś wpływowy poseł i rzecznik AWS, który niemal nie wychodził z telewizji. – Ale w świecie brydżystów byłem zawsze Piotrem Żakiem, a nie rzecznikiem Żakiem czy Żakiem. Wiedzieli, co robię, ale nie miało to dla nich specjalnego znaczenia.
– Z czym był największy problem?
– Z rozpoznawalnością. Przez dziesięć lat wszędzie mnie poznawali. Na szczęście czasem pamięć się zaciera, chociaż do teraz to mam. Czasem patrzy na ciebie facet w hallu hotelowym i widzisz, że on próbuje skojarzyć, kim jesteś: „Panie, ja pana znam. Występował pan w telewizji... W śniadaniowej miał pan program!”, na co ja odpowiadam: „Tak, ale to ładnych parę lat temu”. Chociaż bywa, że taksówkarz ładnie się przywita: „Dzień dobry, panie pośle”. Kiedyś mnie poznawali na każdym kroku. W podrzędnym barze przy drodze facet, który przyszedł sprzedać butelki, żeby mieć na piwo: „Panie, ale pan jest podobny do tego Żaka”, a mój kolega trzeźwo wali mnie w plecy: „No, mówiłem ci, że jesteś do Żaka podobny? To mi nie wierzy! Jeszcze kasę możesz na tym zarobić”. A miejscowy na to: „No, ten Żak to by w takim barze nie jadł, nie?”.
Inny polityk AWS, Janusz Pałubicki, w rządach Jerzego Buzka koordynator ds. służb specjalnych, wypracował swoją metodę na rozpoznawalność: – Czasem ktoś patrzy, patrzy i w końcu wypala: „Ja pana skądś znam!”. Wtedy odpowiadam: „Bo ja gram w serialach”. To zamyka sprawę.
Żeby tylko nie zadzwonił
Jest 9 rano. Piszę esemesa do byłego ministra w rządach PO: „Przypominam nieśmiało, że miał pan pomyśleć o historiach związanych z odchodzeniem z polityki!”. „Ale nic nie mam jeszcze”. „To proszę myśleć, tu się pracuje! Zadzwonię o 11”. „Niech pan dzwoni o 12, do 11 to się śpi”.
Rozmawiamy po południu:
– Może pan te esemesy potraktować jako pierwszą anegdotę o byłych politykach, którzy mają wiele wolnego czasu.
– Niech pan nie mówi, że nie został pan zasypany propozycjami po odejściu z urzędu.
– Jak byłem ministrem, to mój telefon nie milkł. Miałem mnóstwo zapewnień o przyjaźni, ewentualnej pomocy, różnych fajnych propozycji.
– A jak pan odszedł?
– Zrozumiałem, że oni modlą się: „Żeby on tylko nie zadzwonił”.
Tomasz Arabski nie musiał martwić się o lądowanie. Z posady szefa Kancelarii Premiera pojechał na placówkę w Madrycie. Jednak PiS po objęciu władzy odwołało ambasadora niemal natychmiast.
– Zaangażowanie publiczne pomogło panu w znalezieniu pracy? – pytam go.
– Jak by to powiedzieć, wolałem nie sprawdzać odpowiedzi na to pytanie i dlatego sam sobie stworzyłem stanowisko pracy.
Okres karencji
Powtarzana od lat anegdota mówi, że pierwszym zderzeniem Jerzego Buzka z rzeczywistością była blokada na kole prywatnego samochodu. Były premier nie wiedział o płatnym parkowaniu. Faktem jest, że Jerzy Buzek był pierwszym szefem rządu, który nie załapał się do parlamentu. Jego współpracownicy byli przerażeni, bo dzwoniło mnóstwo polityków z całego świata, których Buzek zdążył poznać przez cztery lata urzędowania. – Chcieli go gdzieś zaprosić, spotkać się, przesłać list, faks. A on nie miał nic, żadnego sekretariatu – opowiada jeden z jego współpracowników.
Mimo wszystko nie miał najgorzej, bo wrócił na uczelnię. Niektórzy nie mieli takiej szansy i musieli sobie radzić inaczej. Najczęściej w biznesie.
Były polityk: – Wbrew pozorom biznes nie lubi aż tak bardzo polityków, mają za duże oczekiwania, muchy w nosie. Tak naprawdę polityk jest im potrzebny tylko do jednego. Ma być gościem od umawiania spotkań, od otwierania drzwi przeróżnych gabinetów. Z czasem te możliwości maleją, wraz z tym zmniejsza się atrakcyjność polityka dla biznesu.
Pytam Piechocińskiego, jak on wybierał sobie posadę:
– Zwróciło się do mnie trochę firm… Robiłem taką selekcję: nie będę działał na rynku krajowym, żeby nie było oskarżania o jakiś lobbing. Czyli jeśli już, to będę promował eksport polskich produktów na inne rynki. Potem odrzuciłem firmy, które korzystały z jakiejś formy pomocy państwowej. A potem wybrałem taką, które jest najbliżej mojego domu. No i się spotykamy.
– Jest pan…?
– Doradcą zarządu. Firma zajmuje się eksportem polskiej żywności do Azji, nie korzystała z pomocy rządowej, nie jeździli ze mną na wizyty zagraniczne, szefa odznaczyłem kiedyś medalem „zasłużony dla gospodarki”, ale to chyba jest do wybaczenia.
– To źle, że byli urzędnicy są na cenzurowanym?
– Jasne, że mam zupełnie inną wiedzę. Taką ogólnie dostępną i mniej ogólnie dostępną niż pozostali gracze. Więc jakiś okres karencji dla takich jak ja musi być. No, ale ja działam na innym rynku.
– Przydają się znajomości z pracy w ministerstwie.
– Zawsze się przydaje każde doświadczenie. Ja spotykałem się z każdym, kto mógł się okazać ważny dla polskiej gospodarki.
Byłem z tego słynny. Pamiętam, że umówiłem się na śniadanie na siódmą rano z pewnym arabskim inwestorem.
– Dlaczego na siódmą?
– Bo on o dziesiątej miał samolot. Ale mnie to nie gniewało. Była szansa coś uzyskać, to się spotykałem. Teraz też jeżdżę, głównie do Azji. Poznaję rynek, ludzi, zwyczaje. Zabiegam o kontrakty. Jestem pracoholikiem, rozmawia pan z człowiekiem, który kocha pracę. Dopóki coś się dzieje, to jestem zadowolony. Lubię ruch. Do niedawna mogłem grać 90 minut w piłkę na dobrym poziomie. Teraz już nie, ale wrócę do formy, jeszcze pan zobaczy. ©℗