Bunt w krainie cudów

Jest taki kraj w Europie, gdzie z banków znikają pieniądze, a władze nie robią sobie z tego nic. W Mołdawii każdy modli się, aby tylko nie było gorzej.

06.12.2015

Czyta się kilka minut

Antyrządowa demonstracja pod siedzibą mołdawskiego MSW, Kiszyniów, 29 listopada 2015 r. / Fot. Dan Gutu / SPUTNIK / EAST NEWS
Antyrządowa demonstracja pod siedzibą mołdawskiego MSW, Kiszyniów, 29 listopada 2015 r. / Fot. Dan Gutu / SPUTNIK / EAST NEWS

Na centralnym placu Kiszyniowa – Wielkiego Zgromadzenia Narodowego, naprzeciw siedziby rządu, od trzech miesięcy ten sam widok. Szpaler namiotów: beżowe, szare i zielonkawe, w wojskową panterkę. Jeden za drugim, uzbiera się jakieś dwieście. Wokół nieco zaśniedziałe transparenty i flagi – mołdawskie i unijne.

Przy specjalnie ustawionych, płonących beczkach grzeje się kilku emerytów. Kiwają się w rytm mołdawskiej muzyki i narzekają, że wokół wionie pustką. – Gdzie się podziała dawna iskra? – pyta Veranika, 57-letnia emerytka w czarnym kaszkiecie.

Bo jeszcze we wrześniu ten plac tętnił życiem. Gdy antyrządowy ruch Godność i Prawda rzucił hasło, że powstanie tu miasteczko protestacyjne, ludzie zaczęli zjeżdżać z całego kraju. Wierzyli, że mogą coś zmienić, stawiali namioty.

– Też chciałam swój postawić, ale mam problemy z kręgosłupem – mówi Veranika. – Ból rwie nie do zniesienia. Zaciskam zęby i przychodzę na plac. Nie mogę już patrzeć, jak ludzie biedują, a politycy kradną w najlepsze. Gdyby nie to, że córka przesyła mi z Włoch pieniądze, dawno umarłabym z głodu.

Veranika mówi, że całe życie ciężko pracowała, a dorobiła się 1500 lei emerytury; to równowartość 70 euro. – Ale i tak nie powinnam narzekać, bo minimalna stawka jest prawie trzy razy niższa – dodaje. – Ludziom brakuje na normalne jedzenie. Codziennie napychają się makaronem ze smażoną cebulą, mięso widzą tylko od święta. Za co mają jeszcze opłacić mieszkanie i lekarstwa? – pyta wściekła. – Już kilka lat temu politycy obiecywali, że zaprowadzą nas do Unii Europejskiej. To nas zaprowadzili... na skraj bankructwa.

Podobnie jak większość Mołdawian, Veranika zawiodła się na proeuropejskiej koalicji, za której rządów doszło do największego skandalu w historii tego małego kraju. Pod koniec 2014 r. z trzech mołdawskich banków wyprowadzono miliard dolarów, czyli prawie jedną ósmą rocznego PKB Mołdawii. To bardzo dużo jak na kraj, który od lat uzależniony jest od pomocy zagranicznej i od pieniędzy przesyłanych przez rodaków mieszkających za granicą.

Gdy afera bankowa wyszła na jaw w kwietniu tego roku, w Mołdawianach się zagotowało. Wychodzili na ulice kilka razy – za każdym razem na centralnym placu Kiszyniowa zbierało się do kilkudziesięciu tysięcy ludzi.

Niektórzy eksperci zapowiadali drugi Majdan albo, jak kto woli, kolejną „kolorową rewolucję”. Jednak mołdawskiej ulicy wciąż brakuje sił, a tutejszy establishment gotów jest pójść tylko na niewielkie ustępstwa.

Walka oligarchów

– Nie odpuszczę, dopóki nie aresztują wszystkich – krzyczy Ekaterina, która podobnie jak Veranika wspiera miasteczko protestacyjne w centrum Kiszyniowa. – Ci na górze robią sztuczne ruchy. Od początku afery zatrzymali tylko Vlada Filata i myślą, że nas uspokoją.

Filat to były premier i lider Partii Liberalno-Demokratycznej, za rządów której doszło do afery bankowej. – Ale miliarda dolarów nie kradnie się przecież w pojedynkę. Za wszystkim stoją oligarchowie. To oni dzielą nasz kraj, jak chcą – dodaje kobieta.

Ekaterina wścieka się nie bez powodu. O tym, że w Mołdawii doszło do zawłaszczenia instytucji państwa przez oligarchów, mówi się od dawna. Prymat w mołdawskiej polityce od lat wiedzie dwóch biznesmenów: wspomniany Filat oraz Vlad Plahotniuc – miliarder, który kontroluje drugie ugrupowanie w parlamencie, Partię Demokratyczną. Obaj zostali zmuszeni do współpracy w ramach proeuropejskiej koalicji rządowej, ale od dawna czekali na okazję, by pozbyć się politycznego rywala.

Afera bankowa stała się więc dobrym pretekstem, a na efekty „walki na górze” nie trzeba było długo czekać. Filat, oskarżony o udział w wyprowadzeniu miliarda dolarów z systemu bankowego, jako pierwszy polityk w Mołdawii został pozbawiony przez parlament immunitetu poselskiego. Migawki z jego spektakularnego aresztowania oglądała cała Mołdawia.

Kolejne przedstawienie zaczęło się po dwóch tygodniach, gdy parlament odwołał premiera wywodzącego się z ugrupowania Filata. Rzecz jasna, za odwołaniem premiera zagłosowała też posłuszna Plahotniucowi Partia Demokratyczna. Dzięki kilku sprawnym ruchom, Plahotniuc pozbył się więc adwersarza, który zza krat nieprędko odbuduje swoją pozycję.

– To nie do pomyślenia, że kraj jest na krawędzi, a politycy skupiają się na prywatnych rozgrywkach – mówi Vasile Năstase, jeden z liderów ruchu Godność i Prawda. – Nasz kraj ma już na pieńku ze wszystkimi: krytykuje nas Unia Europejska, a Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy wstrzymały nam pożyczki. Tracimy na Zachodzie kredyt zaufania, który udało nam się otrzymać po podpisaniu umowy stowarzyszeniowej z Unią.

Młodzi obojętni

Są trzy adresy w Kiszyniowie, których Mołdawianie nie znoszą najbardziej: to siedziby rządu, parlamentu i spółki energetycznej ANRE, która ostatnio zapowiedziała 30-procentową podwyżkę cen prądu. Dla ludzi ledwo wiążących koniec z końcem ta wiadomość dolała oliwy do ognia.

– Nie dość, że ukradli miliard, to jeszcze ograbiają nas – krzyczy ze złością Cristina, 19-letnia studentka koreanistyki. Podobnie jak dziesiątki mieszkańców Kiszyniowa przyszła dziś pod siedzibę ANRE i protestuje przeciw zapowiadanym podwyżkom. – Precz z taryfami! Precz z mafią! – rozeźlony tłum coraz bardziej napiera na kordon policji, osłaniający wejście do budynku.

Cristina wykrzykuje złość, która gromadziła się w niej latami. Mówi, że przyszła tu, bo szkoda jej własnej matki, która od dziesięciu lat haruje we Włoszech.

– Widujemy się raz do roku, mama przyjeżdża do Mołdawii tylko na dwa tygodnie. Bardzo mi jej brakuje. Czasami myślę, że właściwie jej nie znam, bo wyjechała, gdy miałam dziewięć lat – mówi dziewczyna. – Ale za pensję pielęgniarki nie wyżywiłaby trójki dzieci, a ojciec dawno nas zostawił. Matka rzuciła więc wszystko i pojechała, opiekę nad nami przejęła babcia.

– Co to za kraj, w którym rodziny nie mogą żyć razem, a jedna czwarta obywateli wyjechała za chlebem za granicę? – pyta Cristina. – Nie wiem, czy ja też nie będę musiała emigrować. Kiedyś chciałam wykładać na uczelni, ale gdy dowiedziałam się, jakie są tam zarobki, od razu mi przeszło. U nas w grupie jest 20 studentów. Jeśli do następnego roku przetrwa połowa, będzie dobrze. Reszta skorzysta z programu Work and Travel w USA lub wyjeździe na saksy we Włoszech czy Hiszpanii. Przyszłość kraju ich nie interesuje, i tak stąd wyjadą. Chodzą na zajęcia, a wieczorami rozbijają się po klubach za pieniądze harujących za granicą rodziców – mówi gorzko Cristina.

Na obojętność młodych narzeka też Daniel. Ubrany w elegancki beżowy płaszcz, stoi kilka metrów za Cristiną i obserwuje protest. Miał tu przyjść z przyjaciółmi, ale się nie stawili.

– Jeszcze wczoraj wszyscy oznaczyli się na Facebooku, że przyjdą. A tu proszę, nic – mówi Daniel. – Większość woli oglądać politykę w telewizji, niż walczyć na ulicy. Co z tego, że na ulicach Kiszyniowa co miesiąc zbierze się duża demonstracja. Masowy protest potrzebny jest każdego dnia. Ja wciąż wierzę w Mołdawię. Urodziłem się tutaj i tu chcę żyć – mówi twardo.

Daniel: – Zawsze marzyłem, żeby zostać pogranicznikiem. Wiem, że może być ciężko, bo żeby dostać taką pracę, trzeba dać dużą łapówkę. Ale liczę, że zanim skończę studia, trochę w Mołdawii się zmieni.

Kurs na Rosję

Pięć minut od placu Wielkiego Zgromadzenia Narodowego stoi wielka plazma, na której wieczorami puszczają rosyjskie filmy. Na plastikowych krzesłach seans oglądają młode łebki w dresach, podstarzali mężczyźni i babuszki w chustach.

Pozornie nie łączy ich nic. Ale gdy przyjrzeć im się bliżej, wszyscy wyglądają na zadowolonych. I nie ma się co dziwić: oni protestują w Gorodoku Pobiedy (Miasteczku Zwycięstwa) – czyli drugim w mieście miasteczku namiotowym, zorganizowanym przez prorosyjską lewicę. Ugrupowania pod wodzą dwóch polityków – Renato Usatîego (Nasza Partia) i Igora Dodona (Partia Socjalistyczna) – poszły bowiem w ślad za prounijnym ruchem Godność i Prawda, i też zapragnęły mieć swój protest.

Jednak ich taktyka działania była inna: najpierw stanęły kupione przez partie namioty, a potem zaczęto zapraszać do nich ludzi. A że jest ciepło, dają trzy razy dziennie jeść, a nawet można się wykąpać, chętnych znalazło się wielu.

Na przykład Valeriu, 57-letni hydraulik ze stolicy. Postawny i zażywny, mówi, że lubi się angażować. W miasteczku odpowiada za sprzątanie, pomaga też przy kuchni. Zawsze w pośpiechu, bo biega na fuchy na mieście.

– Jest ciężko, ale jakoś to łączę. W sumie mam trzy prace. Można za nie wyżyć, ale nic więcej. Będąc tu w miasteczku, zawsze trochę przyoszczędzę: dają wielkie porcje i dużo mięsa – wylicza Valeriu. – Do tego kawa i herbata bez limitu, a wieczorami można się załapać na kefir i sok. Ludzie dawno nie jedli tak dobrze. Trzeba mieć siły, żeby protestować – mówi z uśmiechem.

– Pełno tu takich, którzy przyszli tylko za jedzeniem. Ale ja jestem też dla idei – tłumaczy się Valeriu, jakby po chwili się zreflektował. – Zapisałem się do Naszej Partii, chodzę na wszystkie wiece. Kiedyś wspierałem komunistów, ale się rozczarowałem. Teraz wierzę w partię Usatîego. On zrobi z tym wszystkim porządek.

Z sondaży wynika, że gdyby przeprowadzono dziś przedterminowe wybory, wygrałaby prorosyjska lewica. Valeriu: – Ludzie przestali wierzyć partiom proeuropejskim, które może przybliżyły nas do Unii, ale zapomniały o ludziach. A ja tam zawsze patrzyłem na Rosję. Unia i tak nas nie zechce, dopóki sami nie staniemy na nogach. Kto będzie chciał za nas ciągnąć ten gruz? – rzuca w przestrzeń i odwraca się. Właśnie wydają kolację, musi biec po swój przydział.

Kurs na Rumunię

Mołdawia patrzy w różnych kierunkach naraz. Część społeczeństwa spogląda z nadzieją na Unię Europejską, część z tęsknotą na Rosję, a część z wiarą na sąsiednią Rumunię. Ci pierwsi protestują pod rządem, ci drudzy pod parlamentem, zaś ci trzeci krążą między ambasadą Rumunii a mieszczącym się w centrum pomnikiem mołdawskiego hospodara Ştefana cel Mare.

Jest coś, co łączy te wszystkie grupy: żadna nie wierzy pozostałym i uważa, że wie najlepiej, jak poradzić sobie z kryzysem.

Constantin Codreanu, jeden z liderów prorumuńskiego Narodowego Bloku Jedności, wierzy we wspólny rząd z zachodnim sąsiadem. – Możemy się łudzić, że jesteśmy o krok od integracji z Unią, ale przy wciąż silnych wpływach rosyjskiej propagandy w naszym kraju mamy na to małe szanse – mówi Codreanu.

Aktywista uważa, że jedynym sposobem na poprawę sytuacji ekonomicznej i ocalenie Mołdawii od upadku jest połączenie się z Rumunią. – To od niej powinniśmy się uczyć – przekonuje Codreanu. – Gdy w listopadzie wybuchł skandal związany z tragicznym pożarem klubu nocnego w Bukareszcie, wystarczyły trzy dni protestów, aby rumuński premier podał się do dymisji. U nas ludzie demonstrują już od miesięcy, a efektów brak. Co to za kraj, gdzie osoby zamieszane w kradzież miliarda dolarów dalej trzymają się stołków? – pyta Codreanu.

– Na przykład taki Ilan Shor, 28-letni biznesmen – dodaje po chwili. – Jest wiele poszlak, że to on był mózgiem operacji kradzieży miliarda z banków. Ale nie tylko nie trafił za kratki, lecz wygrał jeszcze wybory na burmistrza w mieście Orhei. Mołdawia to kraj cudów, tu możliwe jest wszystko.

Kurs na emigrację

Olga, 26-letnia germanistka, trasę między kiszyniowskim parlamentem i siedzibą rządu przechodzi codziennie. Najpierw patrzy na nowe namioty u socjalistów, potem na stare i pstrokate u euroentuzjastów. Zawsze w biegu, między jedną a drugą pracą.

Bo Olga haruje bez limitu. Najpierw osiem godzin w jednej szkole językowej, potem cztery godziny w drugiej. Do domu wraca o 22, bierze prysznic, je kolację i otwiera komputer. Krótkie sprawdzenie skrzynki mailowej, rzut okiem na newsy i trzeba przygotowywać zajęcia na następny dzień. Spać idzie zwykle o drugiej w nocy.

– Nie mam czasu na normalne życie, a co dopiero na protesty – mówi Olga. – Choć tyle pracuję, zarabiam 3 tys. lei. To nieco ponad 140 euro. Prawie połowę płacę za wynajem małego pokoju, do tego trzeba dodać opłaty i jakieś pieniądze na jedzenie.

Olga mówi, że gdy musi kupić sobie nowe ubranie lub kosmetyki, sięga po oszczędności z Niemiec: – W zeszłym roku byłam dwa miesiące na saksach w Berlinie. Zarobiłam tyle, ile tu przez rok. Coraz częściej zastanawiam się, czy nie wyjechać na stałe, bo w takim kieracie długo nie wytrzymam.

Na emigrację zdecydowała się już jej współlokatorka, która zawsze upierała się, że zostanie w Mołdawii. Olga: – Gdy znajoma załatwiła jej pracę w Monachium, spakowała się, kupiła bilet i wyjechała w ciągu kilku dni. Tak jak większość ludzi u nas, przestała wierzyć, że w naszym kraju może być lepiej. Ja też wyjadę do Niemiec. Do Rosji zawsze zdążę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2015