Bunt plemion

Michel Maffesoli, francuski socjolog: Nasza demokracja się chwieje, a nasi politycy mają problem z reprezentowaniem świata, w którym większość obywateli nie ufa już tradycyjnym partiom.

05.05.2017

Czyta się kilka minut

Żołnierze podczas patrolu pod wieżą Eiffla, 3 maja 2017 r. /  / FOT. CHRISTIAN HARTMANN / REUTERS / FORUM
Żołnierze podczas patrolu pod wieżą Eiffla, 3 maja 2017 r. / / FOT. CHRISTIAN HARTMANN / REUTERS / FORUM

SZYMON ŁUCYK: Kalendarz wydawniczy jest nieubłagany: rozmawiamy przed drugą turą wyborów prezydenckich we Francji, nie wiedząc jeszcze, kto w nich zwyciężył – liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen czy centrysta Emmanuel Macron. Niezależnie od wyniku, nacjonaliści napędzają paryskim elitom dużo strachu. Dla wielu Francuzów Le Pen jest zagrożeniem dla demokracji. Czy mają rację?

MICHEL MAFFESOLI: Jako badacz, który zajmuje się tylko opisem rzeczywistości, a nie jej oceną, nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Natomiast obserwuję od dłuższego czasu we Francji rozchodzenie się inteligencji oraz reszty społeczeństwa. Te elity posługują się wciąż zużytymi narzędziami z minionej epoki, należącymi do oświecenia czy wielkich systemów społecznych XIX w., których marksizm był schyłkową postacią. A kiedy inteligencja nie potrafi już wyrazić słowami tego, co naprawdę się dzieje, rodzi się mowa nienawiści, ksenofobii czy demagogii.

Ale nacjonalizm i protekcjonizm państwowy to także stare narzędzia, którymi Le Pen sprawnie posługuje się od lat, żeby zyskać poparcie.

To prawda, że zgodnie z francuską tradycją Marine Le Pen przedstawia się jako obrończyni „Narodu, Jednej i Niepodzielnej Republiki oraz Laickości”. Ale kładzie akcent na emocje, na pasję, odwołuje się bardziej do wnętrza niż do rozumu. I pod tym względem jest bardziej zgodna z duchem czasu niż Macron, u którego przeważa język technokratyczny.

Demokracja mocno się dzisiaj chwieje, a politycy mają problem z reprezentowaniem świata podzielonego na liczne „nowe plemiona” – jak je nazywam – czyli na grupy tworzące się za pośrednictwem nowych mediów wokół podobnych namiętności i zainteresowań. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że nie biorąc pod uwagę tej fragmentacji i „plemienności”, nie umiemy regulować wspólnego życia. Tymczasem jeśli będziemy to zróżnicowanie negować, ryzykujemy wojnę wszystkich przeciw wszystkim. Sposób, w jaki małe grupki ludzi wykorzenionych – na przykład dżihadystów – sięgają po morderczą ideologię, aby zaspokoić swoje krwawe pragnienia, powinien być dla nas ostrzeżeniem.

Pojęciem „populista” określa się dziś nie tylko Marine Le Pen, ale też tak różnych przywódców jak Donald Trump czy Jarosław Kaczyński. W efekcie nie wiadomo, co to słowo właściwie znaczy.

Nie lubię tonu moralizatorskiego i pełnego niechęci, w jakim mówi się o populizmie. Uważam, że zjawisko to jest reakcją niechęci mas wobec elit, które nie nadążają za swoją epoką. Zarówno elektorat Marine Le Pen, jak też zwolennicy Jeana-Luca Mélenchona [kandydata skrajnej lewicy, który odpadł w pierwszej turze, dostając jednak prawie 20 proc. głosów – red.] składał się w dużej mierze z ludzi uboższych, którzy zapragnęli zaprotestować przeciw obecnej władzy. Nie zmienia tego faktu konstatacja, że pośród wyborców Le Pen znajdujemy także sympatyków skrajnej prawicy i ksenofobów. Podobnie jak w szeregach zwolenników Mélenchona są osoby stęsknione za silną Francuską Partią Komunistyczną z czasów stalinowskich oraz ludzie młodzi, którzy nie mają pojęcia o masakrach popełnianych przez reżimy komunistyczne w minionym wieku.

Po pierwszej turze wyborów na okładkach francuskich gazet można było przeczytać: „Le Pen kontra Macron: mecz dwóch Francji”. Czy jest to prawdziwy socjologicznie obraz sytuacji?

Pierwsza tura wyborów pokazała, że we Francji istnieją ogromne podziały. Kandydaci, którzy zajęli pierwsze cztery miejsca – Macron, Le Pen, François Fillon [reprezentant konserwatywnych republikanów – red.] i Mélenchon – otrzymali w sumie 85 proc. głosów prawie w równych proporcjach: 23 proc., 21 proc., 19 proc. oraz 19 proc. Pamiętając o ponad 20 proc. tych, którzy nie poszli na wybory. Przy czym kandydaci wystawieni przez tradycyjne partie dostali albo srogie baty – jak reprezentant rządzących socjalistów – albo przegrali z powodu problemów osobistych, jak Fillon. 

Jaki z tego wniosek?

Klasyczne kategorie politycznej socjologii – walki klas – już się nie sprawdzają. Opozycja Macron/Le Pen uwidacznia jednak przeciwieństwo między elitami z jednej strony (nazwałem ją swego czasu „opinią upublicznioną”), które mają władzę mówienia i działania, a opinią publiczną z drugiej strony, która nie czuje się już reprezentowana przez tradycyjne podmioty polityczne. Ujmuje się to zwykle w kategoriach socjoekonomicznych, myśląc, że osoby raczej wykształcone i raczej uprzywilejowane głosują na Macrona, podczas gdy osoby o niskim poziomie edukacji i dochodów, żyjące na terenach wiejskich i peryferiach miast, wybierają Le Pen. 

Ale wydaje mi się, że w tym zjawisku rewolty mas, którą zwie się u nas pejoratywnie populizmem, nie chodzi tylko o odrzucenie elit. Żyjemy w epoce głębokich przemian wartości. Mowa nie tylko o globalizacji i wielokulturowości, ale także o kresie trwałych tożsamości indywidualnych, narodowych, społeczno-ekonomicznych. Ideał demokracji staje się coraz mniej zdolny do ucieleśniania „my”. W epoce nowoczesności naród mógł ucieleśniać zarówno racjonalną więź społecznej umowy, jak też więź bliskości – uczucie przynależności do ojczyzny. Teraz, w epoce ponowoczesności, musimy znaleźć nowe formy uprawiania polityki w sensie zarządzania sprawami publicznymi.

Czy jednak nie obserwujemy powrotu tożsamości narodowej? Popularność Le Pen, jak też innych ruchów prawicowych w Europie, także w Polsce, przeczy tezie o zaniku nacjonalizmu.

W moim przekonaniu istnieje głęboka – podkreślam to – i długofalowa tendencja jedności europejskiej. Widzimy to najlepiej w dzisiejszym młodym pokoleniu „Erasmusa”, które za 10-15 lat będzie rządzić. Teraz mamy okres przejściowy: okres paroksyzmów. Powrót nacjonalizmu jest jak walka cofających się oddziałów w czasie bitwy. Taka walka jest najbardziej krwawa, bo wiadomo, że będzie przegrana. Dla mnie to właśnie Marine Le Pen jest wyrazem takiego przejściowego trendu, który będzie zanikał. Choć to oczywiście tylko moja hipoteza. 

Ruch obywatelski En Marche!, powołany przez Macrona, w krótkim czasie przyciągnął do polityki młodych ludzi. Czy uda mu się stworzyć trwałą formację na francuskiej scenie?

Plusem Macrona jest to, że miał dość inteligencji, aby pojąć, że większość Francuzów nie ufa już tradycyjnym partiom politycznym z lewicy czy prawicy. Ale nic w jego programie – w miarę, jak go odsłaniał – nie pokazało ewolucji w sposobie uprawiania polityki. A myślę, że forma jest decydująca. Codzienne życie razem odnawia się od dołu, a nie od góry, na zasadzie jakiegoś zadekretowania.

A Emmanuel Macron rozumuje według logiki hierarchicznej, w której to,  c o  się robi, jest dużo ważniejsze od tego,  j a k  się robi. O ile Le Pen kultywuje nostalgiczną wizję świata – tak jakby można było powrócić do mitycznego złotego wieku – o tyle Macron tylko powierzchownie zrozumiał skalę przemian i ich skutki. Twierdzę, że kontynuuje on zekonomizowaną wizję społeczeństwa, głosi „postępowość”, która przyniosła także zniszczenie świata, a przede wszystkim w żadnym razie nie podważa on instytucji przedstawicielskich, które już nie funkcjonują i nie pozwalają obywatelom czuć się aktywną częścią narodowej wspólnoty. Uważam, że Macron służy – i tego zresztą nie kryje – interesom ekonomicznym międzynarodowych instytucji finansowych, choć opiera się na dużej sieci małych grup lokalnych, tęskniących za solidarnością, za dzieleniem się i życzliwością.

Le Pen oraz Macron mają jednak coś wspólnego: oboje twierdzą, że przychodzą spoza „systemu”, żeby zmieść skompromitowane stare elity.

To prawda, że oni oboje płyną na fali nieufności wobec elit, mimo że znajdują się wewnątrz systemu. Oboje skończyli
studia wyższe, choć Le Pen chce udawać osobę „prostą” czy nawet pospolitą,

Macronowi zaś nie udaje się ukryć wyglądu szkolnego prymusa. Marine Le Pen była przez krótki czas adwokatem, potem została działaczką partyjną i eurodeputowaną. Front Narodowy, uważany długo za partię spoza systemu, zbierał głosy protestu. Jednocześnie Le Pen prowadziła operację „oddemonizowania” Frontu, co pozwoliło jej zdobyć większe poparcie, ale osłabiło antysystemowy charakter partii. Jeśli zaś chodzi o Macrona, on też twierdzi, że ucieleśnia odnowę polityki. W rzeczywistości jest czystym produktem systemu. Zrobił najbardziej klasyczną karierę wysokiego urzędnika: najpierw inspektora finansów – po ukończeniu Państwowej Szkoły Administracji ENA, kuźni kadr politycznych we Francji – a potem pracując w banku Rotszyldów, zanim trafił do grona doradców prezydenta François Hollande’a. Na to ostatnie stanowisko polecił go były specjalny doradca François Mitterranda. Aż wreszcie Macron został ministrem gospodarki. 

W swojej kampanii Macron eksponował swoje życie prywatne i małżeństwo ze starszą ponad 20 lat kobietą. Na przykład kilkakrotnie na okładce popularnego magazynu „Paris Match”...

W epoce mediów społecznościowych nie zawsze już można oddzielić życie prywatne i zawodowe, wizerunek publiczny i prywatny. Dochodzi do tego fakt, że wybieranie liderów opinii – nie tylko polityków – odbywa się często w drodze bardziej emocjonalnej niż racjonalnej, czy opartej na studiowaniu programów. Polityk musi być więc sympatyczny, uczciwy osobiście, wierny w przyjaźni, szanujący kobiety itd. Ale jednocześnie ta intymność jest przez wielu polityków reżyserowana. Macron z żoną w wieku jego matki, Donald Trump ze swoimi łowami seksualnymi, Berlusconi z orgiastycznymi inscenizacjami... Ta intymność przestała być intymna, ona jest fabrykowana na użytek mediów. I często wynika z inicjatywy samych polityków, a nie środków masowego przekazu. Włoski premier Matteo Renzi nie eksponuje rodziny, nie ma jego „kradzionych zdjęć” ani ekskluzywnych reportaży, tylko nieco fotografii „oficjalnych”, udostępnionych po to, aby uniknąć nagabywania przez prasę.

W ostatnich latach obserwujemy też amerykanizację kampanii wyborczej. Od czasu wyboru Nicolasa Sarkozy’ego na prezydenta żony lub wybranki kandydatów wychodziły z nimi na scenę w czasie mityngów, co wcześniej we Francji się nie zdarzało. Podobnie było teraz w przypadku Macrona i jego żony, która towarzyszyła mu ciągle na pierwszym planie. 

Mówi się, że błyskawiczna popularność Macrona – człowieka, który w ciągu zaledwie roku wspiął się na szczyty – może pęknąć jak bańka mydlana, czy też raczej bańka medialna. Tym bardziej że nie ma on solidnego zaplecza. Jego ruch En Marche! działa dopiero od roku, nie ma silnych struktur i zebrał wielu rozbitków z wszystkich innych partii.

Oczywiście, nagły „efekt Macrona” wpisuje się w pełni w naszą epokę ponowoczesną. Jego popularność może zniknąć równie szybko jak „flash moby”, łańcuchy solidarności w internecie w czasie katastrof żywiołowych, operacje zbiórek charytatywnych czy randki za pośrednictwem mediów społecznościowych. Macron z pewnością słucha dobrych analityków trendów i wyobrażeń postnowoczesnych. Ruch, który stworzył, pozornie wygląda na formację tworzoną oddolnie, nawet jeśli jest rezultatem bardzo dobrego marketingu politycznego. 

Macron przyciągnął również wielu młodych ludzi.

On surfuje na fali pragnień młodego pokolenia – ludzi, którzy chcą się zaangażować, chcą działać razem, razem mówić czy „wibrować”. Odgrywa nawet, czasem z przekonaniem, rolę katalizatora zbiorowych emocji, kiedy wychodzi na scenę niczym amerykański telewizyjny ewangelizator. Wreszcie, można się zastanawiać, czy niektóre jego cechy, będące pożywką dla karykaturzystów, nie są odbiciem teorii o ponowoczesnym „wiecznym dziecku”. Ale jednocześnie trudno uwierzyć, że sam Macron wierzy w ten obraz ponowoczesności, który sam częściowo ucieleśnia. Choćby dlatego, że niektórzy jego doradcy są przekonani o trwałości prymatu ekonomii, wartości racjonalizmu i postępowości, jak np. Jacques Attali czy Daniel Cohn-Bendit.

Nasuwa się pesymistyczny wniosek: że ta kampania wyborcza była kolejnym pustym spektaklem, a żaden z kandydatów nie przedstawił realnej wizji unowocześnienia Francji, co jest przecież realnym i palącym problemem.

Te wybory mogą skutkować podobnym rozczarowaniem, jak wiele wcześniejszych – jeśli zaraz nazajutrz, po przyjemności wspólnego marzenia, nastąpi szarość i pustka biurokratyczna. Jeśli po rozbuchanych nadziejach przyjdzie buchalteria. 

Już Guy Debord [francuski XX-wieczny filozof – red.] pokazał w swojej znanej książce, że polityka jest formą spektaklu. A zakończona kampania była pod tym względem znamienna. Przypominała bardziej amerykański serial „Dallas” niż klasyczną polityczną walkę. Ale może, kiedy demokracja przedstawicielska już dobrze nie funkcjonuje, trwa ciągle pod postacią fikcji filmowej. ©

Rozmawiał Szymon Łucyk

MICHEL MAFFESOLI jest francuskim profesorem socjologii, kierownikiem Centrum Studiów nad Współczesnością (CEAQ) na paryskiej Sorbonie. Autor wielu prac na temat zbiorowych emocji i wyobrażeń w dobie zmieniających się więzi społecznych i słabnięcia państw. Wprowadził w naukowy obieg termin „nowe plemiona” na określenie wspólnot tworzących się wokół wspólnych pasji, które przekraczają w erze nowych mediów i internetu granice klasowe, geograficzne czy wiekowe. Na polski przetłumaczono jego „Czas plemion. Schyłek indywidualizmu w społeczeństwach ponowoczesnych” i „Rytm życia. Wariacje na temat świata wyobraźni ponowoczesnej”. 


Relacje i komentarze Szymona Łucyka z wyborów prezydenckich we Francji czytaj na powszech.net/francja-2017

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2017