Brzemię

Siedemnaście kilometrów, dwadzieścia minut. Najpierw pod górę z Mareszką po prawej, która poleguje sobie niczym wieloryb pośród beskidzkich szczytów.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

Potem kawałek przez las, a jak się wyjeżdża na otwarte, to jest Magurycz, też po prawej. Spod lasu w pogodne dni widać Tatry. Na skrzyżowaniu prosto, kawałek w dół i zaraz w prawo i znowu przez las do Gładyszowa, który leży sobie malowniczo między Wirchnem a Popowymi Wierchami. Dość długa wieś, lecz przyjemna. Rozległa taka, z wielkim oddechem krajobrazowym na zachodzie. No ale my skręcamy akurat na południe.

Długi na dwa kilometry i prosty jak strzelił podjazd wiedzie nas skrajem potężnej doliny z wielkimi widokami od zachodu właśnie. A potem hyc, siodełko i zjeżdżamy w Zdyni, która jak wszystkie tutaj wioski grzecznie skupiła się przy drodze i nie zasłania nadmiernie piękna ziemi. A potem znów długa prosta i trzeba się pilnować, żeby nie sprawdzać możliwości auta, bo jedzie się jak po stole, domów po lewej i prawej jak na lekarstwo, a dolina przyjemnie się wypłaszcza i robi się spokojnie, i trochę uroczyście, jakby krajobraz chciał nas o czymś uprzedzić. Po prawej Jaworzyna Konieczniańska i wieżyczka austrowęgierskiego cmentarza z I wojny, potem lekki łuk w prawo, porzucony budynek po lewej.

Oto nagle, w jednej sekundzie następuje kulminacja tej podróży: nie ma Polski. Dwadzieścia minut, siedemnaście kilometrów według Google Maps. Nie ma Polski. Przełęcz o wdzięcznej nazwie Dujawa i Polski już nie ma. Jak nożem uciął. Znikła. Skończyła się. Wraz ze swoją przebogatą i bohaterską historią. Razem z tymi wszystkimi królami, chrztem w 966 roku, z dziejami oręża, Jagiełłą pod Grunwaldem, Batorym pod Pskowem oraz Cudem nad Wisłą. Nie ma. Pusto jest. Nic nie jedzie. Nie ma ani Częstochowy, ani zaborów, ani dwudziestolecia międzywojennego. Latem w zagrodzie na odludziu pasie się białe bydło. Teraz na skraj lasu wychodzą jelenie. Widok jest wielki, większy nawet niż u nas i przepraszam, jeśli kogoś uraziłem. Skończyła się. Nie ma jej tutaj. I nawet niespecjalnie ktoś w jej stronę się wybiera. Ruchu samochodowego tyle, co kot napłakał, albo i tego nie. Dwa baraczki sobie stoją przy asfaltowym placyku. Kiedyś można było w nich kupić taniej niż w Polsce polską wódkę.

Tak. Zawsze mnie zadziwia ten dziecinny cud siedemnastu kilometrów i dwudziestu minut. Jak w jakiejś ciuciubabce. Zamykasz na chwilę oczy, otwierasz i nie ma. Nie ma tego wszystkiego, bez czego – wydawałoby się – nie można żyć. Nie ma Odry i Nysy, nie ma Sejmu ani Senatu, nie ma na przykład Beaty Kempy i na przykład partii Razem. Robi się po prostu tak, jakby nic nie było. Ani prezesa, ani premiera, ani prezydenta samotrzeć brnących przez polszczyznę. Ani-ani. Ani czarnego golfa na podlaskich blachach wyprzedzającego cię na podwójnej ciągłej. Nie ma tych wszystkich niezwykłych oblicz na przydrożnych słupach nielitościwie niesprzątniętych, chociaż ich właściciele już naobiecywali ludowi, co tam lud sobie zapragnął. Nie ma nawet Roberta Kubicy.

Jedzie się przez Słowację z tym wieloznacznym uczuciem ulgi, ale i niepokoju. Wszystko zniknęło, jak nożem uciął, ale jednocześnie moje polskie serce lekko zamiera: więc co? Kreska na mapie, przełęcz Dujawa i znikamy, jakby nas nie było? Słowacki pies z kulawą nogą nawet się za nami nie obejrzy? Tak wzdęci własnym istnieniem po siedemnastu kilometrach obracamy się w nicość? Tak napęczniali od polskiego sensu zaraz za Dujawą, już we wsi Becherov, możemy liczyć najwyżej na zainteresowanie słowackiej policji, bo ograniczenie niby stoi, ale wieś jednak nieco z boku i w dole? Dwadzieścia minut i jakby nas nie było. Możemy policjantowi długo tłumaczyć, że odsiecz wiedeńska, że Częstochowska, Ostrobramska, że obronimy swoją energetykę węglową, ale on popatrzy na nas, jakby niczego nie rozumiał, i spokojnie wypisze blok na pokutu, czyli mandat. A jak nie mamy gotówki, to spokojnie schowa nasze polskie dokumenty do kieszeni i każe jechać do bankomatu w Bardejowie. To jest jakieś piętnaście kilometrów, ale przynajmniej w niedzielę sklepy są otwarte.

Okrutne jest brzemię polskiego losu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020