Broniłem sowieckiej Białorusi

Walancin Taras: Rosyjski dysydent Andriej Siniawski podczas swego procesu mówił: "Ja z radziecką władzą nie mogę porozumieć się nie przez politykę. Ja nie mogę przyjąć tej estetyki i języka. Nie przyjmuję władzy radzieckiej w sposób estetyczny". Tak samo było ze mną.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Nasze oddziały otoczyły brygadę AK i rozbroiły.

Widziałem, jak Polaków prowadzono na śmierć. Przeraziłem się, bo wiedziałem, co zaraz zrobią z tymi ludźmi, a jeszcze dzień wcześniej widziałem ich i nie było w nich nic strasznego. Byli przecież tacy sami jak my. Potem usłyszałem strzały.

Kiedyś wierzyłem w kołchozy i w ZSRR. O mały włos nie zabiłem kolegi-partyzanta. Misza zaczął kląć na kołchozy, przeklinał radzieckie państwo. Porwałem karabin. W ostatniej chwili komendant podbił mi broń i postrzeliłem Miszę w ramię. 20 lat po wojnie odnalazłem go i poprosiłem o przebaczenie.

Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki: Pamięta Pan wejście Niemców do Mińska w 1941 r.? Miał Pan wtedy 11 lat.

Walancin Taras: Na wszystko patrzyłem oczami dziecka. Niemcy weszli do stolicy 28 czerwca, kilka dni po ataku na ZSRR. Szli jak burza. Przez wiele dni patrzyliśmy, jak przez miasto przechodzą niekończące się kolumny jeńców. Umęczeni, torturowani ludzie. Niemcy traktowali ich okrutnie, ale winę za to ponosił też Stalin. Przecież ZSRR nie podpisał konwencji genewskich o jeńcach, w myśl teorii, że "nie ma jeńców, są tylko zdrajcy".

Jak Pan wtedy patrzył na Niemców?

Od początku pobytu na tych ziemiach pokazali, jakie mają zamiary i kim są. Nie było jeszcze ruchów partyzanckich, a wsie już płonęły. Wprowadzono ostry reżim okupacyjny. Prawie za wszystko groziło rozstrzelanie. Wiedziałem też, że nie tylko komuniści walczyli z Niemcami. Byliśmy w koalicji antyhitlerowskiej, do której należały wszystkie wielkie zachodnie demokracje.

Byli i tacy, którzy z Niemcami wiązali nadzieje na niepodległe państwo.

Na Białorusi działał Białoruski Komitet Samopomocy. To byli kolaboranci, współpracowali z Niemcami, ale starali się też zrobić dużo dobrego dla Białorusinów, w szczególności dla dzieci. Organizowali dla nas bezpłatne stołówki, wydawali talony na jedzenie. Tworzyli białoruskie szkoły, które nazywano "placówkami". Przez dwa miesiące chodziłem do takiej szkoły. Poszedłem, bo dawali tam jedzenie. Posiłki były skromne, ale były. W tych placówkach wykładano przede wszystkim język białoruski i historię. Nie mówiono o polityce. Była tylko jedna lekcja dotycząca polityki, na której wyjaśniano nam, kim są bolszewicy i kim są Żydzi. Mówiono, że to wrogowie narodu białoruskiego, a my powinniśmy być wdzięczni führerowi, że nas od nich wyzwolił.

Jak dziś ocenia Pan koncepcję współpracy z Niemcami?

Ci ludzie szczerze wierzyli, że przy współpracy z Niemcami będzie można zbudować wolny kraj. Najpierw uzyskamy jakąś autonomię, a potem Białorusini wywalczą wolność. Snuto takie marzenia, bo istniał precedens: Słowacja. Państwo to za Hitlera uzyskało suwerenność. Zwolennicy współpracy z III Rzeszą mieli w głowie ten przykład, ale nie zwrócili uwagi, że Niemcy mieli względem Białorusi inne plany.

Mówi Pan, że już przed wojną był Pan radzieckim Białorusinem. Co to znaczy?

Moje dzieciństwo przypadło na te czasy radzieckie, kiedy istniały jeszcze resztki zdobyczy białorutenizacji z lat 20. i początków lat 30., zanim zaczęły się czystki. Uczyłem się w radzieckiej szkole, ale języka białoruskiego i ojczystej literatury nauczano od pierwszej klasy. Pamiętam jeszcze komunikaty nadawane przez radio. Audycje były anonsowane w języku białoruskim, potem po rosyjsku, wreszcie po polsku i żydowsku. Kiedy miałem może dziewięć lat, przeczytałem "Przygody dobrego wojaka Szwejka" po białorusku. Dla mnie to była bardzo białoruska książka. Znałem też dużo wierszy.

A radziecka ideologia?

W przedszkolu, a potem w szkole opowiadano, że Stalin jest ojcem nas wszystkich. Że żyjemy w szczęściu, ponieważ mamy Stalina i on się o nas każdego dnia martwi. Wierzyłem w to. Ojciec też był człowiekiem radzieckim. Ale miałem także babcię, która mnie wychowywała. Babcia Hela była katoliczką, czytała mi Pismo Święte i mawiała, że "Kościół jest wszystkim", więc jako chłopiec przejmowałem także myślenie babci. I to się jakoś mieszało. Wypełniał mnie entuzjazm, który starała się w nas wszystkich zaszczepić propaganda. Gdy w 1937 r. zaczął się Wielki Terror, byliśmy już jako dzieci tak zindoktrynowani, że gdy znikał ktoś z sąsiedztwa, byliśmy pewni, iż zrobił coś okropnego. Wpajano nam, że wszystko, co radzieckie, jest najlepsze na świecie. Według opinii większości ludzi, na Zachodzie, w krajach kapitalistycznych panowała okrutna nędza, bezrobocie i niczego tam nie ma. Zaś tu budowano nowe społeczeństwo dla nowego człowieka. Radzieccy patrioci istnieli w rzeczywistości, byli gotowi oddać życie za ojczyznę. I prawie wszyscy oni polegli na frontach II wojny światowej.

Trafił Pan do lasu w 1943 roku kierując się takimi właśnie pobudkami?

Jak tylko usłyszałem o partyzantce, postanowiłem pójść do lasu. Chciałem walczyć z faszystami. Cały czas miałem w głowie filmy, które rozbudzały sowiecki patriotyzm i militaryzm. Imponowali mi radzieccy bohaterowie, ludzie gotowi na niezwykłe czyny dla swojej ojczyzny. Takich jak ja było wielu, ale nie wszyscy trafili do lasu. Inne dzieci miały matki i te ich po prostu nie puszczały. Ja mogłem podjąć decyzję samodzielnie, ale z początku długo mnie nie chciano. Śmiano się: "Też się znalazł wojak". W końcu wzięło mnie dwóch chłopaków, trochę starszych, zawieźli do oddziału. Mocno im się za to oberwało, ale zostałem.

Jak Pan odnosi się do współczesnych głosów, że partyzantka na terenie Białorusi była sterowana z Moskwy i organizowana przez NKWD, i bynajmniej nie broniła miejscowej ludności? Że Niemcy byli kolejnymi okupantami po Sowietach i Białorusini, gdyby nie pomagali partyzantom, to przetrwaliby wojnę w lepszej kondycji?

To bzdury. Po tym jak hitlerowskie Niemcy napadły na Związek Radziecki, wojna na terenie ZSRR przybrała charakter obronny. Tak, reżim hitlerowski niewiele różnił się od stalinowskiego, ale kiedy te dwie ideologie zetknęły się ze sobą na terenie, na którym żyli Białorusini, to jaki mieliśmy wybór? Dla mnie wojna prowadzona przez ZSRR na terytorium Białorusi miała znamiona wojny domowej. Bo jak można to inaczej interpretować? Syn szedł do lasu i stawał się partyzantem, a ojciec był policjantem i gonił go z karabinem. Jednak przeważnie Niemców uważano za cudzych, za najeźdźców, a do Sowietów już się jakoś przyzwyczailiśmy. Współcześni białoruscy intelektualiści próbują wkładać pomiędzy bajki historie o partyzantach. Ale partyzantka na Białorusi rodziła się jako ruch narodowy i w dużej mierze przypominała Armię Krajową.

Armia Krajowa była jednak nie tylko ruchem narodowym, ale przede wszystkim kontynuacją wojska niepodległego państwa.

Nie należy zapominać, że dla ogromnej liczby Białorusinów partyzantka nie była cudza, lecz swoja. Niektórzy intelektualiści uważają dziś, że podczas wojny Białorusini chcieli tylko przeżyć i nie potrzebowali partyzantki ani walki z Niemcami. Tymczasem w moim oddziale było wielu białoruskich chłopców. Jeśli chcielibyśmy tylko przeżyć, to byśmy nie walczyli. Ciekawe, że do niemieckiej policji szło więcej Rosjan niż Białorusinów.

Oczywiście, że były też oddziały NKWD, które kontrolowały walkę, ale na samym początku partyzantka była ruchem narodowym, wynikającym ze sprzeciwu. Mieszkańcy miast, inteligencja, nie mogli pogodzić się z losem, jaki przygotowali dla nas Niemcy. Także radziecki patriotyzm odgrywał dużą rolę. Młodzi nie kochali tak po prostu Białorusi, byli nauczeni kochać radziecką ojczyznę. Ja broniłem radzieckiej Białorusi, ale młodzież, która zaciągnęła się do partyzantki, nie była jednorodna. W moim oddziale było 30 ludzi ze stolicy, wśród nich komuniści i komsomolcy, ale też bezpartyjni. Gdy zaczęła się wojna, u wszystkich, niezależnie od poglądów, pojawiła się też nadzieja, że po niej wszystko się zmieni. Nie będziemy już tak cierpieć. Wywalczymy sobie normalne życie, bez kołchozów i terroru 1937 r. Naród był gotowy przelać krew, by pokazać, że zmiany są konieczne.

Pan wierzył w przyszłość bez kołchozów?

Nie, ja wierzyłem w kołchozy. O mały włos z tego powodu nie zastrzeliłem kolegi. Siedzieliśmy w lesie i rozmawialiśmy. Ten chłopak, Misza, zaczął kląć na kołchozy. Przeklinał radzieckie państwo. Tak mnie to zeźliło, że porwałem karabin i wycelowałem w niego. Był ode mnie sporo większy, ale byłem zdeterminowany. W ostatniej chwili komendant oddziału uderzył mnie i postrzeliłem chłopaka w ramię, inaczej trafiłbym go w głowę. Tak byłem ukształtowany. Jeszcze się na niego darłem, że jak można przeklinać kołchozy?! 20 lat po wojnie odnalazłem Miszę i poprosiłem go o przebaczenie. Popiliśmy samogonu.

Jak zwykli ludzie traktowali partyzantów? Z jednej strony władza podtrzymuje mit, że wszyscy wspierali partyzantkę, z drugiej nie brak argumentów, że dla ludności partyzantka stanowiła tylko utrapienie.

Społeczeństwo bało się partyzantów. Ludzie wiedzieli, że partyzanci zabierają żywność. Przecież nie byliśmy regularną armią, nikt nas nie karmił, nikt przez linię frontu nie przesyłał nam jedzenia ani obuwia. Karmiła nas wieś, ale nie dobrowolnie. Na wschodzie Białorusi funkcjonowało coś w rodzaju systemu podatków. Ja stacjonowałem w zachodniej części, gdzie nie było takich reguł. Każdy oddział codziennie musiał organizować żywność. Nasza grupa liczyła blisko dwustu ludzi i każdy musiał zjeść choć kawałek mięsa i talerz zupy. Myślę, że jeśli okupacja potrwałaby jeszcze rok, to na zachodniej Białorusi z głodu wymarłoby i społeczeństwo, i partyzanci. Wiosną 1944 r. nie było już nic. Ze wsi zabierano ostatnie sztuki bydła. Wydawano pokwitowanie, że krowę zarekwirowali partyzanci i po wojnie oddadzą. Ale po wojnie wróciły kołchozy i nie było żadnych rekompensat.

Pana oddział stacjonował na zachodniej Białorusi. Jak wtedy traktowano te ziemie, które do 1939 roku wchodziły w skład II Rzeczypospolitej? Współcześni białoruscy historycy piszą, że jakkolwiek nieprzyjemnie brzmiałoby to dla Polaków, 17 września oznaczało zjednoczenie ziem Białorusi, co było zgodne z interesem narodowym.

Rzeczywiście, dla białoruskiej inteligencji było to połączenie naszych ziem. Pod władzą radziecką, ale jednak. Janka Bryl bronił Westerplatte i jako weteran otrzymywał świadczenia z Polski. Kochał polską literaturę, Polska była jego drugą ojczyzną, ale co do 1939 r. uważał, że było to zjednoczenie naszych ziem. Inny pisarz, Wiaczasłau Adamczyk, też pochodził z zachodniej Białorusi. Nie mogę powiedzieć, że nienawidził Polaków, ale widział w nich zagrożenie, ludzi, którzy chcą Białoruś zamienić w Polskę. Nienawidził natomiast wszystkich partyzantów. Wypominał mi: "Wy, partyzanci, swołocz, przyszliście do mojego ojca i zabraliście mu buty, nowe polskie buty z żółtej skóry". Potem zawsze następował dokładny opis tych butów, jakie miały czubki, cholewki. Gdy siadaliśmy przy wódce, od razu mówiłem: "Przebacz mi, proszę, te buty", żeby mi ich znów nie opisywał.

Stacjonowałem w Nalibockiej Puszczy. Tam wsie były podzielone. Większość chłopów nie była pewna przyszłości. Na zachodniej Białorusi były przecież także oddziały AK.

Jakie były między wami relacje?

Z początku była cicha umowa pomiędzy partyzantką radziecką i oddziałami AK. Nie atakowaliśmy się nawzajem. Wrogiem byli Niemcy. Miały nawet miejsce przypadki współpracy. Nasza brygada współdziałała z oddziałami AK, które stacjonowały w puszczy. Wszystko skończyło się w styczniu 1944 roku [w rzeczywistości walki AK z radziecką partyzantką toczyły się od 1942 r.; przyjmuje się, że to strona radziecka zaatakowała pierwsza, chcąc zniszczyć AK - red.]. Rozeszły się słuchy, że AK zaczęło wypełniać rozkaz Londynu i realizować program z 1940 r. o "walce przeciwko dwóm okupantom" [taki rozkaz nigdy nie został wydany; "słuchy" mogły dotyczyć sytuacji sprzed układu Sikorski-Majski, gdy Polska uważała ZSRR za okupanta. W 1944 r. AK zaczęła plan "Burza", w wyniku którego miała w roli gospodarza przyjmować na opanowanych terenach nadchodzące wojska radzieckie; jednak wojska te przystąpiły do rozprawy z AK - red.].

Pamiętam, jak radzieckie oddziały otoczyły brygadę AK i rozbroiły ją. Po wyższych oficerów przyleciał samolot, a niższych rozstrzelano na miejscu. Stałem wtedy na czatach z karabinem. Widziałem, jak Polaków prowadzono na śmierć. Było bardzo śnieżnie. Przeraziłem się, bo już wiedziałem, co zaraz zrobią z tymi ludźmi. Byli przecież tacy sami jak my. Usłyszałem serie z automatu.

Wieczorem cały nasz oddział postawiono na nogi. Mieliśmy szukać śladów krwi i bosych stóp na śniegu. Okazało się, że jeden z akowców przeżył, wydostał się spod śniegu i boso uciekał - bo buty im zabrali. Szukaliśmy tych śladów, ale była straszna zawieja. Nie wiem, co stało się z tym człowiekiem.

Gdy po wojnie trwał proces w Norymberdze, wspomniano tam o Katyniu. ZSRR wyparł się winy, zrzucając ją na Niemcy. Byłem ciągle radzieckim patriotą, ale przypomniałem sobie to poszukiwanie śladów bosych stóp na śniegu. Stało się dla mnie jasne, że to my dokonaliśmy mordu w Katyniu. Bose ślady prowadziły do Katynia.

Jak długo wierzył Pan, że Sowieci niosą innym narodom wyzwolenie?

Dopiero dziś to wszystko dokładnie rozumiem. Wtedy byliśmy przekonani, że radziecki żołnierz idzie wyzwalać Europę. Do 1944 r. rzeczywiście była to wojna wyzwoleńcza, ale nikt nie zastanawiał się, kim będziemy, jeśli nasze wojska przekroczą granice Europy. Wtedy ta wojna wyzwoleńczą być przestała.

Jakie nastroje przyniósł koniec wojny?

To, co spotkało nas po wojnie, było jednym z największych rozczarowań dla jej uczestników. Od 1946 r. zaczął się taki sam terror jak ten przedwojenny. Snuliśmy różne historyczne paralele, np. z wojnami napoleońskimi w 1812 r. Gdy Napoleon zaatakował Rosję, a potem się cofał i carskie wojska weszły do Europy, to niedługo potem narodził się dekabryzm. Rosjanie zobaczyli inny świat i też go dla siebie zapragnęli. Teraz miliony naszych ludzi napatrzyły się na Europę. Zobaczyli czeskie i niemieckie miasta oraz wsie i powrócili do swojego chlewu. Stalin musiał się ich bać.

Jak przyjmował Pan kult partyzantów i weteranów wojny?

Wśród różnych organizacji weteranów na Białorusi powstała organizacja o nazwie Batalion Białoruskich Orląt. Istnieje do dziś. Skupia weteranów, którzy mieli od 12 do 15 lat. Co roku wysyłają mi zaproszenie i zawsze im pięknie dziękuję, ale odmawiam.

Czy pamięta Pan, jak w Mińsku budowano olbrzymi Pomnik Zwycięstwa?

Już wtedy pojawiło się wiele krytycznych uwag. Nie podobała nam się ta pompa. Niektóre działania władzy radzieckiej budziły protest nie tyle polityczny, co estetyczny. Genialnie określił to Andriej Siniawski [rosyjski dysydent - red.] w ostatnim słowie swego procesu: "Ja z radziecką władzą nie mogę porozumieć się nie przez politykę. Ja nie mogę przyjąć tej estetyki i języka. Nie przyjmuję władzy radzieckiej w sposób estetyczny".

Kiedy poczuł się Pan Białorusinem?

Podczas wojny w ogóle nie zastanawiałem się nad swoją narodowością: czy jestem Polakiem, Rosjaninem, czy Białorusinem. Wiedziałem, że moją ojczyzną jest ZSRR. Ale gdy jeszcze pracowałem w "Zwieździe", zacząłem czytać dużo białoruskiej literatury. Trudno to wyjaśnić, lecz w pewnym momencie poczułem, że ta kultura jest moja. Dalej kochałem literaturę rosyjską, ale to już było co innego.

Nie wstąpił Pan do partii?

Gdy pracowałem w "Zwieździe", byłem bezpartyjny, a gazeta była propagandowym organem KC. Odpowiadałem za literaturę. W końcu postawili mi ultimatum: wstąpię do partii albo odejdę z redakcji. Napisałem oświadczenie, że odchodzę na własną prośbę. Potem kierowałem działem prozy w magazynie "Niemen". W latach 60. należałem do nieformałów: zbieraliśmy się w prywatnym domu, piliśmy i gadaliśmy bez końca, psiocząc na chamstwo wokół. Był tam kapuś, który w 1968 r. na nas doniósł. Zaczęli wywalać ludzi z partii i z pracy. Mnie codziennie wzywali do KGB na pięciogodzinne przesłuchania. Odszedłem z pisma, a żonę zmusili do odejścia z telewizji. Nie mogliśmy znaleźć pracy. Pięć lat robiłem tłumaczenia i pisałem recenzje pod cudzym nazwiskiem. Aż pewnego razu wysłałem prozę do moskiewskiego magazynu "Junost’" i mnie wydrukowali. Zacząłem z nimi współpracować, ale ktoś z Mińska wysłał tam donos. Wezwano mnie do Moskwy, Borys Polewoj ze mną rozmawiał. Domyśliłem się, że doniósł na mnie człowiek z bliskiego otoczenia. Polewoj kazał mi się zamknąć, nie gadać ze znajomymi i cały czas pisać.

Obchodził Pan kolejne rocznice zakończenia wojny, na przykład sześćdziesiątą?

W Mińsku było wtedy Wielkie Świętowanie. Wręczono partyzantom kolejne ordery. Łukaszenkowska propaganda nie ma innego materiału prócz wielkiego zwycięstwa, zresztą tak samo było w ZSRR: mogli się chwalić tylko zwycięstwem w wojnie. Cudem zwyciężyli w 1945 r. i eksploatowali to przez dziesięciolecia.

Radzieckie nagrody wojenne to przykład absurdu. Nagradzano ludzi co pięć lat za jedną i tę samą wojnę. Sam dostałem trzy nagrody. Nie wypieram się ich, bo świadczą o moim uczestnictwie w walce: to medal za zasługi bojowe, medal partyzanta Wojny Ojczyźnianej drugiego stopnia i medal za zwycięstwo nad Niemcami. To moje, zasłużone. Ale po wojnie powiesili mi na szyi jeszcze z 15 różnych blach: na 20-lecie zwycięstwa, na 30-lecie zwycięstwa, 40-lecie itd., także z okazji rocznic armii radzieckiej, jakieś odznaczenia weterana. Gdybym wszystko na siebie nałożył, wyglądałbym jak ci starcy kroczący na pochodach i uginający się pod ciężarem blach. Od 30 lat nie wyciągam tych odznaczeń z szafy. Uważam, że nie wypada. Na 20-lecie zwycięstwa razem z przyjaciółmi przypięliśmy nasze bojowe medale. Nie wyszliśmy na ulicę, tylko zrobiliśmy sobie ciche przyjęcie.

WALANCIN TARAS (ur. 1930) jest poetą, pisarzem, t >> łumaczem. Pisze po rosyjsku i białorusku. Podczas II wojny światowej partyzant, w 1955 r. ukończył studia dziennikarskie na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym. W latach 1955-62 pracował w redakcji gazety "Zwiezda"; 1964-68 był redaktorem czasopisma "Niemen". Pierwsze wiersze opublikował w 1948 r. Autor tomów poezji: "Dowierje" (1960), "Trewożnaja ziemlja" (1963), "Dwie tietradi" (1982). Autor opowiadań o tematyce wojennej.

Ograbiony naród

Wywiad z Walencinem Tarasem to fragment książki Małgorzaty Nocuń i Andrzeja Brzezieckiego, która ukaże się wkrótce nakładem Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego (w internecie: www.kew.org.pl). Książka nosi tytuł "Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi " - i jest zbiorem kilkunastu rozmów z czołowymi przedstawicielami życia intelektualnego na Białorusi, w tym także z tymi z Łukaszenkowskiej elity władzy. Rozmowy dotyczą nie tylko - a nawet nie przede wszystkim - polityki. Tworzą panoramę, obejmującą zarówno kwestię narodowej tożsamości Białorusinów, jak i np. statusu języka białoruskiego, życia codziennego na wsi, kłopotów inteligencji, opozycji demokratycznej, literatury, różnych interpretacji historii najnowszej. A także: jak Białorusini widzą polskie historyczne winy wobec ich narodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2008