Bocian do synka leci

Dorośli mieszkańcy N. od czasu unijnej akcesji żyją pytaniem, jak zarobić na elewacje swoich podupadających domów, nie dopuszczając do upadku rodzin.

31.05.2011

Czyta się kilka minut

Niektórym - kiwają zgodnie głowami panie z tutejszej pomocy społecznej - nawet się udaje.

I to jeszcze jak. Weźmy historię rodziny Z., typową tutejszą opowieść o biedzie przechodzącej płynnie w zasobność: ojciec od lat wyjeżdżający za zachodnią granicę, regularnie odwiedzający żonę i dwójkę dzieci. Albo inne przypadki zwane przez panie z MOPS-u pozytywnymi, w których poprawa warunków bytowych dźwiga też w zadziwiający sposób morale rodziny.

Z przypadków negatywnych panie "socjalne" najlepiej zapamiętały historię rodziny K. 28 października 2010 r. do miasta zajeżdża emigracyjny autobus z Londynu. Wśród zmęczonych reemigrantów jest też "przesyłka osobowa": 5-letni Karol (jasne blond włosy) i jedenastoletnia Ania. Karol wysiada w piżamie, bez zapasowego kompletu ubrań (jeśli nie liczyć "pięciopaku" skarpet za funta z supermarketu). Dzieci przywozi - na prośbę mieszkającej w Londynie od czterech lat matki - babcia.

Miasto

Miasto N. leży na Opolszczyźnie, ale ze społeczną charakterystyką regionu ma niewiele wspólnego: podczas gdy województwo na biedę raczej nie narzeka, w N. próżno szukać luksusu; kiedy opolskie jako tako radzi sobie z bezrobociem, tutaj sięga ono od lat 20 proc. Emigracja też jakby inna: nie tradycyjna, wynikająca z przywileju podwójnego obywatelstwa, a wymuszona biedą i bezrobociem (większość mieszkańców to ludność napływowa ze wschodu).

Jak jest z tutejszym "eurosieroctwem", trudno do końca wyrokować, podobnie jak trudno zdiagnozować zjawisko w skali kraju. Kiedy za szacunki zabrał się w 2009 r. opolski ROPS, w całym województwie doliczono się ponad 7,5 tys. rodzin bez jednego lub obojga rodziców (liczba nie objęła jednak rodzin, które w związku z wyjazdami nie zgłaszały do gminnej pomocy społecznej żadnych problemów). Wedle tych samych szacunków liczba "eurosierot" w obejmującym miasto N. powiecie nie odbiega od średniej wojewódzkiej.

Ale już same historie tutejszych "opuszczonych" różnią się od tych typowych z Opolszczyzny, gdzie negatywne skutki emigracji i społeczny stygmat pozostawionego przez rodzica dziecka łagodzi wieloletnia, wtopiona w kulturę regionu tradycja wyjazdów.

Są w mieście N., owszem, liczne emigracyjne przypadki pozytywne, na co panie z gminnej pomocy społecznej zwracają kilkakrotnie uwagę. Są migranci sezonowi, często odwiedzający swoje rodziny - w tym ojcowie, którzy w piątkowe wieczory zjawiają się w domach ubrani jeszcze w robocze uniformy.

Są przypadki, które trudno jednoznacznie zakwalifikować: ojcowie, którzy, zwłaszcza po akcesji unijnej, próbują pogodzić walkę o byt z trwałością rodzin. Ci od lat zmagają się z pytaniem: jak zarobić na elewacje swoich podupadających domów, nie dopuszczając do upadku rodzin?

Jeśli w gminnym ośrodku pomocy społecznej zapytać o przykłady historii emigracyjnych, które nikomu nie wyszły na dobre, odpowiedzi nie ułożą się w żadną spójną całość.

Przypadki

Pojawią się historie dzieci opuszczonych przez oboje rodziców, z ojcami za granicą albo - co w N. częstsze niż na całej Opolszczyźnie - bez matek ( te wyjeżdżają do Niemiec opiekować się starszymi ludźmi).

Będą "niezasiłkowi", którzy doskonale radzą sobie finansowo, ale procesowi ich bogacenia towarzyszy narastający kryzys rodzin. Choćby w rodzinie Y.: ona jest w Niemczech, on we Włoszech, a dziecko - 16-letni syn - pod opieką babci, tymczasowo zaś na odwyku od narkotyków.

Albo u rodziny D., gdzie rozwiedziona z mężem matka zostawiła pod opieką cioci 9-letnią córkę i 14-letniego syna, którym niczego nie brakuje, a nawet - jak zwracają uwagę panie z MOPS - nieograniczony luksus wychodzi im bokiem (chłopak jest zagrożony ze wszystkich przedmiotów, z dziewczyną są coraz większe problemy wychowawcze).

Będą też "zasiłkowi": z jednym rodzicem poza granicami i z drugim korzystającym z gminnej pomocy społecznej (to chyba najsmutniejszy paradoks tutejszej pogoni za lepszym bytem). Jak w rodzinie Z.: z pijącym na miejscu ojcem i matką emigrantką, która wyjechała, by spłacać długi. Jak u G., w której on jeździ po Europie tirami i przysyła pieniądze, a ona "na swobodzie" je przepija.

Czy u K. (z Karolem i Anią z autokaru), którzy na marzeniach o ekonomicznej stabilizacji za granicą przegrali chyba wszystko, co było do przegrania.

Autokar

Zaczęło się w okolicach roku 2000.

Ojciec, budowlaniec po zawodówce, zaczyna wówczas wyjazdy za zachodnią granicę, dla podreperowania rodzinnego budżetu. Z początku wyjazdy są krótkie, kilkutygodniowe, później przechodzą w coraz dłuższe. K. widzi dzieci rzadko, rozluźniają się też relacje z żoną.

W 2007 r. - Ania ma siedem lat, Karol roczek - do Anglii wyjeżdża babcia dzieci. W ślad za nią, początkowo z chęcią spędzenia Świąt Bożego Narodzenia, jedzie jej córka wraz z dziećmi. Po tygodniu dzwoni do K. z informacją: poznała w Londynie Araba z dwójką dzieci, z którym aktualnie układa sobie życie; zresztą, i tak wracać nie ma sensu, bo i do czego?

W Anglii - to wersja ojca - dzieci chowają się z babcią w dobrze utrzymanym domu starców (do czasu, kiedy zarządcy zażyczą sobie, by dzieci opuściły dom). Matka dziećmi interesuje się od okazji, ale na utrzymanie łoży z własnej kieszeni ("Miały wszystko, co chciały" - mówi ojciec).

W końcu poznaje kolejnego partnera. Ten oświadcza, że związał się z nią, nie z jej dziećmi, więc w październiku 2010 r. matka postanawia wysłać Karola i Anię do Polski (jej mąż przebywa wtedy na zarobku w Niemczech).

W wychowaniu i utrzymaniu dzieci - ogłasza swojej matce tuż przed jej wyjazdem z wnukami - przyszła teraz kolej na ojca. Na miejscu, w mieście N., dzieci zostają tymczasowo z prababcią w mieszkaniu socjalnym, do czasu powrotu z Niemiec ojca.

- Przysłała dzieci jak bagaże - mówi ze łzami w oczach ojciec, niski, krępy 37-latek o twarzy dziecka.

- Bez dokumentów ukończenia angielskich klas. Bez niczego - dodają panie z opieki społecznej.

Tysiąc na troje

Pomoc społeczna problemu "eurosieroctwa" nie jest w stanie objąć. O przypadkach dzieci zostawionych przez rodziców dowiaduje się tylko w razie problemów: finansowych czy poważnych rodzinnych. W dodatku wyjeżdżający rodzice rzadko regulują kwestie praw do opieki: dzieci pozostają pod okiem dalszej rodziny nielegalnie.

O istnieniu rodziny K. gminna pomoc społeczna dowiaduje się przypadkiem. K. ma szczęście, bo tutejszy system pomocy wyprzedza najwyraźniej o kilka lat średnią krajową: w MOPS-ie działa chociażby trzech asystentów rodzinnych.

K. dostaje pomoc finansową: 490 zł zasiłku stałego, 120 zł okresowego i 91 zł "rodzinnego" na każde dziecko. W urzędzie załatwiają też dorywczą pracę: kilka godzin opieki nad osobą starszą, za 300 zł miesięcznie.

Asystentka rodzinna pomaga w sfinalizowaniu sprawy rozwodowej (chodzi o ściągnięcie alimentów od matki). Rodzinę odwiedza dwa razy w tygodniu: przychodzi do mieszkania socjalnego zamieszkiwanego przez prababcię (tego samego, do którego Karol z Anią trafili po przyjeździe do Polski), w którym na trzyosobową rodzinę zostaje 11 metrów kwadratowych. Nie, nie poucza, co K. ma robić ze swoim życiem, tym bardziej że stanął na nogi i czuje się za dzieci odpowiedzialny (robi dzieciom takie obiady, że pani asystentka sama by przy takim stole usiadła).

Problemy emocjonalne dzieci? Pomoc społeczna zaproponowała spotkania z psychologiem, z których jednak K. na razie nie skorzystał.

Emocje

O skutkach "eurosieroctwa" zajmujący się problemem socjolodzy, pedagodzy czy psycholodzy mówią ostrożnie: w wielu przypadkach rozłąka - zwłaszcza krótkotrwała - nie powoduje trwałych skutków negatywnych, za to może dawać pozytywne.

Panie z pomocy społecznej w gminie N. wiedzą jednak swoje: tu rozbite rodziny i pogubione życiowo dzieci widać gołym okiem.

Nierzadkim obrazkiem jest więc matka, która kupuje dziecku wszystko, na co ma ono ochotę, ale nie radzi sobie z wychowaniem, bo stanowczy ojciec jest w domu rzadkim gościem. Kiedy się pojawia, też obsypuje dziecko prezentami ("komputery, gry PSP, skutery, ciuchy, nowe telefony" - wyliczają panie z pomocy społecznej).

Częstym są też bezradni dziadkowie. Bywa, że słyszą od wnuków: "Nie masz do mnie prawa", "Nie będziesz mną rządził". Dzieci pod opieką dziadków, zauważa pani psycholog, szybko uczą się zaradności, ale nie uczą się pełnienia ról życiowych.

Przypadki skrajne trafiają do gabinetu pani psycholog: to dzieci pozbawione poczucia bezpieczeństwa, lękliwe, z problemami w szkole, nieraz z depresjami czy psychozami.

U innych, zwykle młodszych, konsekwencje długiej rozłąki nie są tak łatwe do uchwycenia. Widać to w przedszkolu pozostawionego przez matkę Karola, w którym pani przedszkolanka opiekuje się jeszcze jednym dzieckiem rozłączonym z zarabiającą za granicą matką.

- To zapłaczą, to powiedzą coś o telefonie, to zamkną się w sobie - opowiada pani przedszkolanka.

- Na nowo uczą się ojca - dodaje pani psycholog z MOPS. - No i życia bez matki.

Przedstawienie

Najintensywniej chyba podczas jej dnia, który ojciec K. zapamięta na długo (córka wysłała do matki sms-a z wierszem).

Na organizowaną w szkole uroczystość z okazji Dnia Matki Ania zaprosiła ciocię. Ciocia wysłuchała skeczy, piosenek oraz okolicznościowego wiersza dziękczynnego dla mam.

Uroczystość dla Karola zaplanowano na początek czerwca - przedszkole serdecznie zaprasza rodziców na program artystyczny z przedstawieniem "Za co was kochamy": cztero- i pięciolatki, poprzebierane za zwierzęta matki (żabę, mysz, lisicę itd.), odegrają wzruszające sceny poszukiwań zaginionych dzieci. Żaba zagubi swoje wśród liści, mysz koło płotu, a zając - w szczerym polu. Karol - w charakterze bociana zrozpaczonego zaginięciem bocianiątka - w swojej najdłuższej kwestii powie: "Kle, kle! Serce mnie boli! Bo nam jeden bocianiaczek wypadł z gniazda nieboraczek!".

Pani przedszkolanka, która scenariusz przedstawienia "wygooglała" w internecie, łapie się za głowę na myśl o tak zadziwiającej analogii między życiem a fikcją. Jak zapewnia, puenta przedstawienia będzie jednak jak należy - wszystko skończy się dobrze: młodego bociana odnajdą uczynne dzieci, a Karol odpowie: "Dziękuję wam, dobre dzieci, już bocian do synka leci".

Imiona dzieci zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2011