Bezrobocia może nie być

Państwo mogłoby w każdej chwili odpędzić wizję nadchodzącego bezrobocia dając każdemu obywatelowi gwarancję zatrudnienia. Dlaczego tego nie robi?
w cyklu Woś się jeży

07.05.2020

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara
Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara

Ostatnio słyszymy zewsząd, że czeka nas gwałtowny wzrost bezrobocia. Zresztą nie tylko nas. Z problemem dwucyfrowego bezrobocia już od dekady zmaga się wiele krajów rozwiniętych, od Hiszpanii po Włochy. COVID-19 zjawisko to jeszcze pogłębi. A przecież da się temu zaradzić. W poprzednich odcinkach #WośSięJeży sporo miejsca poświęciłem bezwarunkowemu dochodowi podstawowemu. Tym, którym ta koncepcja nie bardzo się podoba, chcę dziś zaprezentować alternatywny sposób wychodzenia z COVID-owej opresji. A może nawet sposób na bardziej sprawiedliwy świat po kryzysie. To gwarancja zatrudnienia.

Wszystko zaczyna się od pytania: skoro współczesne państwa mogą ratować system finansowy wchodząc raz po raz w rolę pożyczkodawcy ostatniej instancji, dlaczego nie można tej samej logiki przenieść na rynek pracy? Robiąc z państwa „pracodawcę ostatniej instancji”?

Bezrobocie jest niepotrzebne 

Zacznijmy jednak od początku. To znaczy od bezrobocia. Angielska ekonomistka Joan Robinson mawiała, że jest tylko jedna rzecz gorsza od ciężkiej pracy za marne grosze. Tą gorszą rzeczą jest bezrobocie.

Brak możliwości znalezienia pracy jest w kapitalizmie doświadczeniem straszliwym. Z jednej strony prowadzi do braku dochodów, wpychając ludzi w niszczącą spiralę oszczędności i zadłużenia. Odziera człowieka z człowieczeństwa. Sprawia, że wraca on do dżungli, w której każda napotkana istota stanowi potencjalnego konkurenta w walce o szczupłe zasoby, a cel fizycznego przetrwania zaczyna uświęcać środki do jego zdobycia. Wartości takie jak praworządność stają się abstrakcją. Nieprzypadkowo Bertolt Brecht pisał w „Operze za trzy grosze”: „najpierw żarcie, potem moralność”.

Z drugiej strony, bezrobocie to ekstremalne wyzwanie psychologiczne. W systemie opartym o logikę rynkową możliwość nabycia towarów określa wartość człowieka. Lokuje go na skali między człowiekiem sukcesu, który sobie poradził, a pożałowania godnym luzerem. Istnieje szereg badań pokazujących, jak chroniczne bezrobocie przekłada się na choroby psychiczne, depresje czy samobójstwa. Jak rozbija rodziny i podkopuje całe społeczeństwo. 

Z ekonomicznego punktu widzenia bezrobocie jest oznaką choroby. Wskazuje, że gospodarka nie działa w sposób optymalny i nie potrafi (nie umie, nie chce) wykorzystać pełni swoich zasobów produkcyjnych. Oczywiście, istnienie bezrobocia jest dla części uczestników rynkowej gry korzystne. Straszak bezrobocia bywa nagminnie wykorzystywany do szachowania pracownika i zmniejszania jego siły przetargowej wobec pracodawcy. Dla całej gospodarki i społeczeństwa ten straszak jest jednak szkodliwy. Nie pozwala bowiem gospodarce zbliżyć się do pełnego wykorzystania mocy produkcyjnych. Byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby zniknął raz na zawsze.

Bezrobocia może nie być

Oczywiście, nie jest tak, że z bezrobociem nic się nie da zrobić. Podstawowym narzędziem jest tzw. polityka pełnego zatrudnienia. Oznacza ona, że rząd stawia uniknięcie bezrobocia za swój priorytet. I w razie czego jest skłonny zaangażować niemałe siły i środki, by tego celu bronić. Tych, którzy już w tym miejscu chcą wykrzyknąć: „my już to, panie redaktorze, przerabialiśmy” albo „Jezu, komunizm!”, poproszę o odrobinę cierpliwości. Odniosę się do ich obaw w dalszej części tekstu.

Powiedzmy jednak najpierw, jak polityka pełnego zatrudnienia mogłaby działać. Tu i teraz w warunkach rynkowego kapitalizmu i poCOVID-owego kryzysu. Na początek rząd powinien uchwalić program gwarantujący zatrudnienie. Na mocy tej umowy społecznej władza mogłaby zagwarantować swoim obywatelom, że każda osoba, która będzie chciała podjąć pracę, tę pracę otrzyma. Co będzie robiła? Można sobie wyobrazić wiele społecznie pożytecznych zajęć, które nie wymagają szczególnie dużych kwalifikacji wstępnych. Można poprawić stan infrastruktury, można uzupełnić niedobory w sektorach opiekuńczym albo wychowawczym, można rozruszać budownictwo społeczne. Etc.

Wynagrodzenie za tę pracę powinno być w ramach gwarancji zatrudnienia jednakowe, aby uniknąć podziału na gorszych i lepszych pracowników. Zatrudnieniu powinien towarzyszyć pakiet świadczeń socjalnych i praw pracowniczych. W końcu gwarancja zatrudnienia ma być nową kotwicą rynku pracy, więc nie może być „śmieciowa”. Wysokość płacy za pracę gwarantowaną musi się jakoś „widzieć” z płacą minimalną. Powinna być od niej nieznacznie niższa i rosnąć na mocy cyklicznych decyzji rządu, uzależnionych od rozwoju sytuacji politycznej i gospodarczej. W ten sposób praca gwarantowana określałaby poziom „efektywnej płacy minimalnej”. A to dlatego, że w gospodarce już absolutnie nikt nie pracowałby za mniej. 


Polecamy: "Woś się jeży", autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "Tygodnika Powszechnego"


Zdaniem ekonomistów popierających gwarancję zatrudnienia (dziś najbardziej słyszalni są tacy jak Pavlina Tcherneva, Randall Wray czy Stephanie Kelton) program będzie miał wiele zalet.

Po pierwsze, mocno ograniczy problemy społeczne związane z chronicznym bezrobociem, o których pisałem nieco wcześniej. 

Po drugie, przyczyni się do poprawienia warunków pracy w sektorze prywatnym. Pracodawcy nie będą mogli zejść poniżej pewnego poziomu. Ograniczy się też plaga najbardziej dotkliwych śmieciówek. Zatrudnieni w tej formule będą mogli przecież uciec na pracę gwarantowaną i tam czekać na lepsze oferty. Niezależnie od koniunktury. 

Po trzecie, skurczy się szara strefa. Nikomu już bowiem nie będzie się opłacało pracować nielegalnie, skoro może robić to na porównywalnych warunkach, zupełnie zgodnie z prawem. 

Po czwarte, dochód gwarantowany będzie czymś w rodzaju makroekonomicznego bufora. Zatrudnienie w jego ramach działałoby przecież antycyklicznie. To znaczy w czasach dobrej koniunktury pracodawcy mogliby przyciągać do siebie pracowników lepszymi wynagrodzeniami, co oznacza, że zatrudnienie w ramach gwarancji by spadało. W czasie recesji ludzie chroniliby się zaś w tej bezpiecznej przystani, zmniejszając prawdopodobieństwo, że gospodarka wpadnie w polegającą na deflacji płac recesyjną spiralę.

Strach ma wielkie oczy

Najpóźniej w tym miejscu zmierzyć się trzeba z zagrożeniem inflacją. Przeciwnicy tego typu propracowniczych antykryzysowych rozwiązań zawsze przecież podnoszą, że taka polityka przynieść musi „nieuchronny wzrost cen”. Powiadają też, że „najmocniej uderzy on w najuboższych”. 

I to jest najlepsza część całej opowieści o gwarancji zatrudnienia. Bo przy bliższej analizie łatwo pokazać, że te strachy są przesadzone. Gwarancja zatrudnienia niesie ze sobą dużo mniejsze ryzyko niekontrolowanego wzrostu cen niż np. dochód podstawowy. Wielu ekonomistów twierdzi nawet, że praca gwarantowana będzie działała na ceny stabilizująco. Australijski ekonomista William Mitchell pokazuje, że dokładnie w ten sposób działał tamtejszy sektor produkcji wełny. Rząd gwarantował jej minimalną cenę, skupując, gdy na rynku spadła ona poniżej określonej stawki, i sprzedając, gdy rosła powyżej. W ten sposób przez całe lata udało się zapewnić nie tylko stabilność cen surowca, z którego żyje wielu australijskich producentów wolnych, lecz także ich dochodów konsumpcyjnych, co działa stabilizująco na poziom inflacji. Z rynkiem pracy będzie podobnie. Gwarancja zatrudnienia określi przecież jedynie dolną granicę, poniżej której w gospodarce płacić się nie da. Nie będzie miała jednak wpływu na stałe nakręcanie się oczekiwań płacowych. Stać się tak może dopiero w momencie, gdy gospodarka zacznie się zbliżać do pełni swoich zdolności produkcyjnych. Do tego jednak droga w większości krajów rozwiniętych daleka. 

Oprócz inflacji popytowej istnieje jeszcze zagrożenie związane ze stabilnością kursu walutowego. Krytycy powiedzą tak: jeśli zwiększymy siłę nabywczą ubogich, to wzrośnie popyt. W warunkach otwartych gospodarek ten popyt może zostać skierowany na dobra importowane, co pogorszy bilans handlowy, sprawiając, że w kraju stopnieją rezerwy dewiz (czyli waluty obcej). W konsekwencji załamie się kurs i nadejdzie kryzys ekonomiczny. Szczególnie dotyczy to krajów słabiej rozwiniętych, które nie produkują własnych towarów w wielu kluczowych dziedzinach. Albo produkowały, lecz pozwoliły swój przemysł wygasić w ramach procesów deindustrializacji.

Taki scenariusz to jednak nie jest żadna plaga egipska. Suwerenny kraj może się przed nim bronić. Wykorzystać może przy tym cały szereg narzędzi ekonomicznych. Np. substytucję importu, czyli mówiąc po ludzku – nakłanianie obywateli, by mając do wybory towary produkowane w kraju i za granicą, wybierali raczej produkt krajowy. Może także stosować podatki od luksusu – zwłaszcza jeśli luksus pochodzi z importu. To droga słuszna, tym bardziej że (wbrew obiegowej opinii) inflację nakręcają mocno właśnie dobra luksusowe, a nie chleb czy masło. W razie potrzeby może też lepiej kontrolować przepływy kapitałowe i nie bać się grania czasowym ograniczeniem siły swojej waluty. 

Jeśli jednak komuś te rozwiązania brzydko pachną, można też dopuścić trochę inflacji. Wbrew powszechnemu przekonaniu ona (jeśli kontrolowana) nie musi być taka straszna. Oczywiście, najbardziej boją się jej posiadacze kapitału. Slogan „inflacja zawsze uderza w najuboższych” jest raczej zasłoną dymną mającą chronić interesy zakumulowanego bogactwa. Przecież jeśli boimy się, że inflacja uderzy w najbiedniejszych powodując wzrost cen towarów pierwszej potrzeby, to możemy stosować mechanizm czasowej kontroli ich cen. Cały czas warto też mieć przed oczami cel, który nam przyświeca. Jest nim polityka pełnego zatrudnienia. Czyli walka z bezrobociem. A więc dramatem pauperyzacji ogromnej części społeczeństwa. W ostatecznym rozrachunku liczy się bowiem pytanie: czy bezrobocie i bieda muszą być ceną za to, by zakumulowany kapitał nie musiał się obawiać, że od czasu do czasu (przy okazji wyższej inflacji) nieco stopnieje?

Skąd pieniądze?

Na deser zachowałem pytanie o możliwości sfinansowania programu. Nie zamierzam się od niego uchylać. Aby zapewnić środki na gwarancję zatrudnienia, konieczne są dwie rzeczy. Po pierwsze, suwerenna waluta. Po drugie, szerokie horyzonty rządzących i opiniotwórczych elit. Załóżmy, że kraj ma jedno i drugie. To znaczy: nie uczestniczy w projekcie typu strefa euro ani nie przypiął swojej waluty do innej waluty (jak robiło przez lata wiele krajów Ameryki Łacińskiej czy Europy na przełomie XIX i XX wieku). A jego elity patrzą trochę szerzej niż interes grup uprzywilejowanych. Jeśli te warunki zostaną spełnione, to koszt programu może być sfinansowany przez emisję własnego pieniądza. Nie trzeba go nawet drukować. Robi się to jednym kliknięciem. Jeśli to czytelnika szokuje, odsyłam do jednego z poprzednich tekstów z tego cyklu, gdzie sprawa został dogłębnie wyjaśniona.

Na koniec mam coś dla tropicieli komunizmu w jego najdrobniejszych przejawach. Oczywiście, że w realnym socjalizmie prowadzono politykę pełnego zatrudnienia. Ale stosowano ją również w krajach kapitalistycznych. O gwarancję zatrudnienia opierał się np. rooseveltowski Nowy Ład z przełomu lat 30. i 40. XX wieku. Stany Zjednoczone powołały wtedy do życia cały szereg instytucji, które de facto dawały zatrudnienie milionom ludzi, chroniąc ich przed bezrobociem. I nie chodzi tylko o przywoływane zazwyczaj w tym kontekście roboty publiczne. Była oferta dotycząca cywilnego korpusu ochrony przyrody, a nawet programy dla artystów (jak choćby fotograficzna dokumentacja wielkiego kryzysu) czy ozdabianie budynków użyteczności publicznej pracami malarzy. Po wojnie z kolei politykę de facto pełnego zatrudnienia prowadziły rządy choćby         Australii czy Szwecji. Między innymi. Kres temu położyło dopiero nastanie neoliberalizmu: czasu, gdy współczesny kapitalizm się rozhasał. Wpędzając nas w wiele pułapek, z którymi musimy się dziś mierzyć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej