Pieniądze na wirusa są w banku. Banku Centralnym

Najgorszą pułapką obecnej chwili byłoby przekonanie, że na walkę z SARS-CoV-2 i jego skutkami nas nie stać. To nieprawda. Stać nas.
w cyklu Woś się jeży

26.03.2020

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara /
Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara /

Wyobraźmy sobie, że gospodarka to samolot. W normalnych czasach silnikiem, który napędza maszynę najmocniej, jest sektor prywatny. Raz po raz nadchodzą jednak kryzysy. Wtedy sektor prywatny cierpi, bo nie może produkować ani sprzedawać. Tak właśnie dzieje się teraz. Kapitalistyczna gospodarka reaguje na takie sytuacje spowolnieniem, a samolot zaczyna spadać. Wtedy należy odpalić drugi silnik: państwo musi wejść do gry i sprawić, by maszyna nie roztrzaskała się o ziemię. Dziś niewielu jest takich, co chcieliby to kwestionować. Nawet zatwardziali libertarianie (czyli najbardziej skrajni wolnorynkowcy) patrzą z nadzieją na państwo. Kolejne rządy świata ogłaszają więc swoje programy ratunkowe. Trwa żonglerka miliardami. Setkami miliardów. Dolarów, euro, złotych, funtów. 

Właśnie tym problemem chciałbym zająć się w dzisiejszym kryzysowym #WośSięJeży. Chcę Państwu pokazać, skąd te miliardy wziąć. Dobra wiadomość jest taka, że gdy już przeczytacie ten tekst, będziecie dysponowali dość precyzyjną odpowiedzią. Czy będziecie potrafili tę odpowiedź zaakceptować? To już jest inny – dużo poważniejszy problem. Na pewno akceptacja tego, co usłyszycie, wymagać będzie nabrania dystansu do tzw. ekonomii głównego nurtu. Ideologii sączonej nam wszystkim przez całe dekady – niczym muzykę tła w windzie. Odwagi i otwartości, Czytelniku! Moment jest wszak taki, że jeżeli wychodzić ze starych kolein myślowych, to właśnie teraz! 

Dwie drogi: ta gorsza...

Są dwie drogi sfinansowania ogromnych wydatków rządowych na walkę z COVID-19. Pierwsza jest bardziej oswojona, ale niestety pod wieloma względami gorsza. Druga oznacza odważne wyjście do przodu. Jest to ścieżka lepsza – choć psychologicznie trudniejsza do zaakceptowania.  

Zacznijmy od pierwszej drogi. W tym modelu państwo finansuje ratunek nowelizując budżet i wpisując do niego nowe wydatki lub utracone (np. poprzez ulgi podatkowe) wpływy. Nie ma na świecie takiego kraju, w którym nie zakończy się to wzrostem długu publicznego. Sam dług nie jest niczym przerażającym. Lepszy przecież dług zaciągnięty w imieniu wszystkich przez państwo, niż sytuacja, w której państwo upiera się jak dziecko, by utrzymać budżet bez deficytu – wpędzając jednocześnie swoich obywateli w ruinę i nędzę. Niestety, w trakcie drugiej dekady XXI wieku (głównie lata 2010-2015) dług publiczny został nadmiernie zdemonizowany. Po wielkim wydawaniu środków publicznych w latach 2008-2009 (programy antykryzysowe) rządy mogły zrobić dwie rzeczy. Podnieść podatki lub ograniczyć wydatki. Większość poszła tą drugą drogą, de facto przerzucając ciężar kryzysu na te klasy społeczne, które najmocniej korzystają ze zdobyczy państwa dobrobytu. Przy okazji umarła europejska solidarność. Jeśli nie wiecie dlaczego, zapytajcie Włochów, Greków czy Hiszpanów i zobaczcie, jak patrzą na Europę dziś. A jak patrzyli jeszcze 15 lat temu, przed narzuconymi im programami typu „austerity” (tak w żargonie ekonomicznym określa się budżetowe oszczędności). Nie wchodźmy teraz w ten temat zbyt głęboko. Dość powiedzieć, że w tym momencie dług publiczny wywołuje skojarzenia jak najgorsze. Nikt wszak nie chce być nową Grecją, która w zamian za finansową kroplówkę zmuszona była ciąć emerytury i sprzedawać porty czy lotniska.

Oczywiście teoretycznie jest możliwe, by zwiększenie długu publicznego osłonić podwyżkami podatków. Zwłaszcza tych dla najbogatszych. W praktyce będzie to jednak bardzo trudne. Dlaczego? Wyjaśnię w jednym z kolejnych odcinków #WośSięJeży.

...i droga lepsza

Czas przejść do drogi bardziej obiecującej. Jej zwolennicy mówią o niej MMT, od modern monetary theory – czyli nowoczesnej teorii monetarnej. Tu i ówdzie nazywanej też koncepcją „suwerennego pieniądza”. Ekonomiczni konserwatyści powiedzą wam pewnie, że to jakaś niesprawdzona szarlataneria. Owszem, MMT to zbiór poglądów, który do tej pory nie miał swojego wielkiego politycznego debiutu. Ekonomiści myślący w tych kategoriach, owszem, byli w otoczeniu kandydata na premiera Wielkiej Brytanii Jeremy’ego Corbyna. Ale laburzyści przegrali wybory. Podobnie będzie zapewne z Berniem Sandersem, którego doradczyni Stephanie Kelton to jedna z najbardziej znanych ekonomistek ze szkoły MMT.

Z nowatorskimi pomysłami jest jednak tak, że nikt ich nie próbuje do czasu, aż wreszcie... ktoś spróbuje. Wydaje się, że w obecnym klimacie taka próba to tylko kwestia czasu. Do pewnego stopnia ono już się rozpoczęło. Zwolennicy MMT uważają wszak, że za programy antykryzysowe zapłacić można pieniędzmi dostarczonymi na ten cel przez banki centralne. I dokładnie to już się przy okazji koronakryzysu zaczyna dziać w wielu krajach.

Koniec z „nie stać nas”

MMT oznacza jednak pójście o krok dalej. Chodzi o to, by politykę monetarną i fiskalną połączyć na dobre – a nie tylko doraźnie. Dlaczego? Ludzie od suwerennego pieniądza uważają takie rozdzielenie za sztuczne, niepotrzebne i szkodliwe. Tylko anulując tamten podział można bowiem rozplątać największy paradoks (a jednocześnie największą tragedię) nowoczesnej polityki ekonomicznej. Paradoks ten polega na tym, że państwa o nienotowanym nigdy w historii poziomie bogactwa tak często mówią swoim obywatelom: „nie, nie stać nas na to!”. Nie stać nas na solidną opiekę zdrowotną, na dobrą edukację, na wyeliminowanie biedy. Albo na walkę z epidemią.

Dla szkoły MMT takie stawianie sprawy to irytujący przejaw ekonomicznej niekompetencji. „Nie stać mnie” może powiedzieć człowiek taki jak ja albo jak Wy, drodzy Czytelnicy. Ale nie państwo! Z ekonomicznego punktu widzenia jest przecież oczywiste, że dopóki bogate suwerenne państwo dysponuje własną walutą (to znaczy nie przystąpiło do jakiegoś ponadnarodowego obszaru walutowego w stylu strefy euro), dopóty tylko w bardzo niewielu przypadkach można powiedzieć, że na coś go „nie stać”.


Czytaj także: Rafał Woś: Na wirusa 500 plus plus


Tym właśnie państwo różni się od człowieka. Człowiek faktycznie: najpierw zarabia, a potem wydaje. Państwo zaś robi odwrotnie. Najpierw wydaje, a dopiero później zbiera pieniądz z rynku w postaci podatku. Nie jest przecież tak, że politycy i administracja muszą czekać, aż spłyną do centrali wszystkie przelewy podatkowe: by dopiero wtedy uruchomić wypłaty emerytur albo finansować działania szpitali. W rzeczywistości każde państwo najpierw wydaje. I nic w tym złego. Dzieje się tak dlatego, że państwo to jedyny podmiot dysponujący prawem emisji własnej waluty. W sensie dosłownym państwu nie mogą się skończyć własne pieniądze. To fizycznie niemożliwe. Owszem, może mieć trudności z nabyciem jakiegoś dobra, którego brak w kraju (np. ropy naftowej albo gazu). Za to musi płacić dewizami. Ale, gdy chodzi o pieniądze na szpitale, szkoły albo dochód podstawowy, to możliwości są nieograniczone. Tak działa współczesna gospodarka, w której pieniądz jest fiducjarny (czyli oparty na wierze).

Dlaczego więc tak często słyszymy od polityków „nie stać nas”? Cóż, taka odpowiedź to tak naprawdę eufemizm. Polityk, mówiąc „nie stać nas”, mówi tak naprawdę: „władza ma inną wizję alokacji zasobów i tego, co dla wspólnoty ważne”. Ta wizja to zawsze mieszanka: politycznego interesu, interesów klasowych, preferencji ideowych, a często również (niestety) ograniczonych horyzontów. Na przykład dochód podstawowy (pisałem o nim w #WośSięJeży tydzień temu) – z ekonomicznego punktu widzenia dałoby się go sfinansować tu i teraz. Nie ma jednak politycznej woli. Zbyt wiele jest obaw, że nadmiernie wzmocni to najsłabszych pracowników, zachęci do „lenistwa” albo nadmiernie zmniejszy różnice społeczne, sprawiając, że niższe klasy niebezpiecznie zbliżą się do klasy średniej, odbierając jej poczucie wyższości. Mówi się więc: „no chcielibyśmy, ale nas nie stać”. To tylko jeden z przykładów.

Dylematy dorosłości

Zapewne niejednego z czytelników opanowały płynące ze zdrowego sceptycyzmu wątpliwości: czy to aby nie jest zbyt piękne, by było prawdziwe? Odpowiedź brzmi: NIE. To, co przeżywacie, to – drodzy Czytelnicy – typowy zawrót głowy związany z odkryciem, w jak niewielkim stopniu współczesne rządy korzystają ze swoich możliwości. Jest to z kolei pokłosie kryzysu demokracji we współczesnym świecie i dojmującego wśród szerokich mas społecznych (a także wśród klasy politycznej) przekonania, że decydent jest w starciu z rynkami finansowymi i regułami neoliberalnej globalizacji w zasadzie bezradny. MMT głosi, że nie musi tak być. To, co postulują zwolennicy MMT, można więc nazwać próbą odzyskania przez zachodnią demokrację utraconej dorosłości.

A skoro dorosłości, to również odpowiedzialności. Wielu krytyków odrzuca MMT, twierdząc, że to droga do gospodarczego samozniszczenia. Owszem, tak się może stać. Jak z każdego zestawu politycznych środków, tak i z tego można zrobić rozmaity użytek. Można dzięki niemu zatroszczyć się o zdrowie publiczne szerokich mas społecznych, ale także rozpętać wyścig zbrojeń z nielubianym sąsiadem. Tak to jest z dorosłością. Owszem: zdarzają się i tacy, co się w dorosłym życiu zatracają w spełnianiu zachcianek i nigdy donikąd nie dochodzą. Zdecydowana większość potrafi jednak nad sobą panować. Z faktu, że większość dorosłych mogłoby wybrać życie polegające na – powiedzmy – obżeraniu się słodyczami od zmierzchu do świtu, nie wynika przecież jeszcze, żeby zabronić bycia dorosłym.

Z polityką gospodarczą podobnie. Z faktu, że pozwolimy decydentom odzyskać utraconą suwerenność, nie wynika jeszcze, że demokratyczni politycy za każdym razem zrobią z niej zły użytek. Trzeba też pamiętać o koszcie alternatywnym – tym, który jako wspólnota płacimy za bycie rządzonym przez władze de facto pozbawione możliwości prowadzenia aktywnej polityki ekonomicznej.

Inflacja? Tak być nie musi.

Pokażmy to na konkretach. Przeciwnicy suwerennego pieniądza są oczywiście przekonani, że MMT przyniesie chaos i chciejstwo. Rządy, gdy już raz wejdą na ścieżkę nieliczenia się z kosztami swoich wydatków, nigdy już jej nie opuszczą. Nieuchronnie pojawi się więc inflacja i i załamie się kurs walutowy.

Zwolennicy MMT odpowiadają na to tak: jeśli gospodarka osiągnie już stan pełnego zatrudnienia, a politycy dalej pompować będą pieniądze, to nie ma siły – pojawi się doskwierająca inflacja, a kurs waluty ulegnie załamaniu. Najważniejszym narzędziem, aby do tego nie doszło są... podatki. Podatek jako podstawowe narzędzie do pilnowania gospodarki działa tak: gdy rząd widzi, że inflacja zaczyna niebezpiecznie rosnąć, to odbiera sygnał, iż zostają właśnie przekroczone zdolności wytwórcze i stan pełnego zatrudnienia. Podwyższa więc podatki. Gdy jednak pracy jest zbyt mało, to najlepszy dowód, że trzeba w gospodarkę wpompować trochę pieniędzy – obniżając podatki. Zgodnie z logiką MMT, suwerenny emitent waluty nie potrzebuje podatków, by móc wydawać pieniądze. Podatki są mu jednak konieczne jako siła napędowa własnego pieniądza. Zbieranie podatków we własnej walucie to przecież najlepsza gwarancja, że zawsze znajdzie się ktoś, kto wykupi od nas posiadane banknoty. Suwerenne państwo ma ogromną łatwość w znajdowaniu akceptujących właśnie dlatego, że miliony ludzi mają zobowiązania płatnicze wobec państwa – czyli właśnie podatki.

Zabić bogatych!

Zastosowanie MMT może przynieść jeszcze jeden skutek. Nie do końca zamierzony. Ale i niekoniecznie zły. Wskazuje na niego amerykańska ekonomistka Pavlina Tcherneva – jedna z ważniejszych postaci ze szkoły MMT. Jej zdaniem suwerenny pieniądz to prosta droga do uczynienia bogactwa... przeżytkiem.

Pomyślmy przez chwilę: czy w świecie, w którym rząd jest zdolny do bezkosztowego finansowania najpotrzebniejszych usług publicznych, bogactwo będzie jeszcze czymś pociągającym? Trzeci jacht? Czwarta kochanka lub kochanek? Sto czterdziesty drogi zegarek? Niektórych to pewnie nadal będzie pociągało. Ale wielu w zupełności wystarczy wyśmienita edukacja, która jest prawem człowieka, godne zabezpieczenie starości poprzez godną emeryturę minimalną oraz służba zdrowia: skuteczna i dostępna.

Skutek? W świecie MMT – powiada Tcherneva – nie trzeba będzie już trzeba prosić bogatych, by poczuli się obywatelami i podzielili się majątkiem w ramach podatkowych zobowiązań. Nie chcecie się dzielić? Trudno. Zostawimy wam je i zrobimy z nich bezwartościowy symbol statusu, który na niewielu robią jakieś wrażenie.

Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej