Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Roman Ratusznyj pierwszy raz zderzył się z historią, mając 16 lat. Dosłownie: 30 listopada 2013 r. został ranny, gdy ludzie, którzy jak on protestowali pokojowo na kijowskim Majdanie przeciw decyzji ówczesnego prezydenta – pod presją Kremla odrzucił on umowę o stowarzyszeniu Ukrainy z UE – zostali zaatakowani policyjnymi pałkami.
Ci, którzy go znali, mówią, że miał zwykłe marzenia, jak wielu z jego pokolenia: żyć w normalnym europejskim kraju, wolnym także od korupcji. Gdy potem jedni jego rówieśnicy szli na front doniecki, a inni emigrowali, on stanął na czele ruchu miejskiego i podjął walkę o Protasiw Jar – zielone tereny pod Kijowem, gdzie deweloperzy chcieli stawiać wieżowce. Jar ocalił, choć grożono mu śmiercią. Niepokorny, rzucał wyzwanie politykom, także z ekipy obecnego prezydenta.
Zobacz także: Anna Łabuszewska w cyklu „Rosyjska ruletka”: W MOSKWIE PRAWIE NIE ZAUWAŻA SIĘ WOJNY >>>>
Po 24 lutego wraz z przyjaciółmi z ruchu miejskiego utworzył oddział ochotniczy. Bronił Kijowa, potem poszedł na front w Donbasie. Zginął 9 czerwca pod Izjumem jako żołnierz zwiadu 93. Brygady Zmechanizowanej. Pogrzeb Romana w minioną sobotę był manifestacją: determinacji, ale – poza dźwiękami trembit, które mu towarzyszyły, poza słowami o poświęceniu – także rozpaczy. Bo Ukraina ponosi coraz większe ofiary. Wykrwawia się nie tylko najmłodsze pokolenie – choć to szczególny ból, gdy rodzice muszą chować swoje dzieci.
Ofiar będzie jeszcze więcej, jeśli determinacji Ukraińców – to jeden warunek przetrwania ich kraju – nie będzie towarzyszyć determinacja zachod-nich polityków, by szybko i radykalnie zmienić charakter dostaw broni dla Ukrainy. To warunek drugi, od którego zależy jeśli nie wprost przetrwanie państwa, to wysokość ceny, jaką płacą Ukraińcy. Bo, jak ujął to obrazowo pewien ekspert: nie mając czołgów, nie mają pancerza, za którym mogliby się chronić, i za ten muszą wystarczyć mury miast. Albo okopy. Przy wielkiej przewadze, jaką ma w polu rosyjska artyleria i lotnictwo, ta cena staje się z tygodnia na tydzień coraz wyższa.
Tymczasem do tej pory większość krajów Zachodu przekazuje głównie broń lekką – ciężki sprzęt w liczącej się skali posyłają głównie USA, Polska i inne kraje Europy Środkowej. Jest go nadal za mało. Opublikowane w ubiegłym tygodniu przez Pentagon zestawienie pomocy z USA – m.in. 126 haubic, 200 wozów pancernych, 700 dronów kamikadze itd. – robi wrażenie do chwili, gdy spojrzymy na mapę: aktywny ukraińsko-rosyjski front liczy 1000 km. W tym kontekście dostawy z Francji i Włoch (po paręnaście armat) to głównie polityczny piar, a obietnice z Niemiec (kilka wyrzutni rakiet i armat) to symbol zaniechania.
Broniąca się od czterech miesięcy armia traci sprzęt, zniszczony lub zużyty, którego nie ma czym zastąpić; kończą się zapasy amunicji posowieckich kalibrów. Za chwilę Zachód stanie wobec decyzji: jeśli nie zacznie zbroić Ukrainy na poważnie, czyli w istocie przezbrajać jej armię w sprzęt typu zachodniego (pancerny i artyleryjski, a także przeciwlotniczy, by utrudnić Rosjanom bezkarne dziś demolowanie kraju rakietami), ukraińskim żołnie-rzom pozostanie głównie broń lekka. Obietnica statusu kraju kandydującego do Unii, którą przywieźli do Kijowa przywódcy Francji, Niemiec i Włoch, nie zastąpi czołgów. Jak to spuentował pewien polityk opozycyjnej niemieckiej chadecji: jeśli Ukraina ich nie dostanie, wkrótce może nie być Ukrainy, która by kandydowała do Unii.
W czwartek 23 czerwca rusza maraton międzynarodowych spotkań: najpierw szczyt Unii, potem szczyt G7, wreszcie od 28 czerwca szczyt NATO w Madrycie, gdzie ma być przyjęta nowa strategia Sojuszu na wschodniej flance. Czego dowiemy się po tym maratonie?