Bez dyskusji o Unii?

Nadający ton naszej debacie eurosceptyczny dyskurs żywi się błędną oceną sytuacji i prowadzi polską politykę europejską na manowce - przekonuje Roman Graczyk (TP nr 52/04). Nic bardziej błędnego. Pojawienie się poważnych głosów podważających obecny kształt i niektóre aspekty integracji europejskiej dało szansę ruszenia dyskusji z mielizny, na której znalazła się po 15 latach negocjacji członkowskich.

23.01.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Wcześniej bowiem żyliśmy w błogim i zgubnym przekonaniu, że zmierzamy do krainy szczęśliwości i jedyne, co może nam na tej drodze przeszkodzić, to spojrzenie na nią jak na byt realny, a nie mityczny. Żal tylko, że debata na temat konstytucji europejskiej szybko zamieniła się w wojnę pozycyjną, w której obrona własnych okopów jest ważniejsza niż ryzyko wystawienia się na cios rywala. Powodem polaryzacji bardziej niż argumenty stały się nazwiska i środowiska.

Na konstytucję europejską można patrzeć okiem prawnika, politologa, filozofa. Każdy punkt widzenia każe zadawać inne pytania i to, co dla jednej profesji nie jest problemem, dla innej może okazać się sprawą kluczową. Co więcej: jeżeli zapisy konstytucji odnoszą się do wyzwań, przed jakimi staje UE, ich ocena nie może być odseparowana od praktyki funkcjonowania Wspólnoty.

Dość bałamutne są zatem twierdzenia, że UE i jej konstytucja nie stwarzają ryzyka zacierania ponad potrzebę i zdrowy rozsądek różnic między krajami, bo istnieje wyraźny podział kompetencji między Brukselą a państwami członkowskimi. Otóż wyraźny on był i jest, ale na papierze. W praktyce bowiem - o czym w Europie Zachodniej dyskutuje się od lat i to bynajmniej nie w gronie “eurofobów" - różnie z tym bywa. Tak skomplikowany pod względem prawnym i instytucjonalnym twór jak Unia żyje własnym życiem i wkracza - w sposób nieskoordynowany i niezaplanowany - w obszary, które wydają się leżeć w gestii rządów. W niezliczonej masie małych i większych spraw, należących do tzw. wspólnych kompetencji, decydujące okazują się dopiero potyczki między państwami a Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Nawet w takiej dziedzinie jak polityka obronna, prawu wspólnotowemu udało się poczynić wyłomy. Dotyczą one m.in. równoprawnego statusu kobiet w armii czy kwestii zakupów uzbrojenia; dziedzin, które tradycyjnie pozostawały w gestii narodowej (zainteresowanych odsyłam do M. Trybus, “The Limits of European Community Competence for Defence", “European Foreign Affairs Review" nr 9/04). Nie są to fundamentalne kwestie i być może nie należy przesadzać z ich eksponowaniem. Warto jednak o tym wiedzieć - a zatem i dyskutować - a nie zaklinać rzeczywistość, bo ta może nas jeszcze nieraz nieprzyjemnie zaskoczyć.

Słuchają, ale nie słyszą

Myląca wydaje się też wiara Romana Graczyka, że od początku lat 90. wzmacnia się wspólnotowy charakter Unii. Tak, w przypadku rozwoju prawa wspólnotowego. Nie, gdy spojrzeć na polityczny fundament. Im bardziej staje się on wątły, tym większa jest presja na tworzenie kolejnej nadbudowy traktatowej, za którą skrywają się zwykłe egoizmy narodowe. Ich źródłem jest, wbrew retoryce, niezgoda na słabnącą rolę państw, których elity i społeczeństwa chcą odzyskać przynajmniej część utraconej sterowności. Zamiar być może nierealny, co nie znaczy, że nie będzie realizowany. I jest to zjawisko ogólnoeuropejskie. W przeciwnym razie nie balibyśmy się słabej Komisji Europejskiej, a Francja i Niemcy, obok Polski, nie walczyłyby o liczbę głosów w Radzie. Dwa pierwsze kraje będą zresztą bronić swej pozycji już za kilka lat. Przyjęcie Turcji do UE oznacza bowiem (na gruncie zapisów konstytucji) majoryzację Rady UE i Parlamentu przez to państwo.

Także sformułowana przez Romana Graczyka teza, że Polska “po Nicei" zyskała opinię partnera nielojalnego, nie wytrzymuje krytyki. Gdyby tak było, nie zdano by się na nas w rozbrajaniu “ukraińskiej bomby". Chyba że za lojalność uznać uległość, o czym w istocie myśli - nigdy mówi - wielu naszych zachodnich sojuszników. Dokąd to nas może zaprowadzić, widać w polskich relacjach z USA. Tak bardzo zapędziliśmy się w udowadnianie lojalności i wiarygodności, że dzisiaj albo nie wypada nam domagać się korzyści za poparcie, albo się ich domagamy, nie bacząc, że nie mieliśmy śmiałości uprzedniego wyartykułowania naszych oczekiwań. Czy na podobnym fundamencie chcemy oprzeć stosunki z Francją i Niemcami?

Nie sposób też nie dostrzec silnego w Europie Zachodniej i niechętnego nowym członkom klimatu intelektualnego. Przejawia się on m.in. w nieustannym straszeniu “Unią wielu prędkości", która - gdyby miała wyjść poza obecnie istniejące zróżnicowania na strefę “euro-Schengen" czy np. współpracy militarnej - oznaczałaby de facto rozbicie Wspólnoty. Zamiast więc ulegać szantażowi, warto podyskutować, co jest problemem realnym, a co polityczną presją. W przeciwnym razie na lata obciążymy polską politykę niepotrzebną traumą, bo motywowana strachem wyprawa do “jądra Unii" nie będzie mieć końca.

I wreszcie, gołym okiem widać, że rozszerzenie dokonuje się w obliczu niewspółmierności doświadczeń, oczekiwań, a często i wiedzy, między starymi a nowymi członkami. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy na mojej włoskiej uczelni 1 maja 2004 r. przeszedł niezauważony przez jej władze. Po kilku dniach, sprowokowany uwagami studentów ze starych państw członkowskich, rektor wysłał pocztą elektroniczną okólnik z przesłaniem wprawiającym w osłupienie: uczelnia będzie świętowała rozszerzenie, gdy nowe państwa UE staną się jej członkami (co nie jest automatyczne), gdyż tylko to oznacza rozszerzenie Unii z punktu widzenia tej instytucji. Warte przytoczenia są też wątpliwości dyrektor centrum językowego, która miała zapytać jedną z polskich studentek, kiedy przestaliśmy pisać cyrylicą.

Oba zdarzenia (które miały miejsce w instytucji powołanej do życia i finansowanej przez państwa Unii i w której Polska jest obecna od pięciu lat) pokazują, że mający towarzyszyć rozszerzeniu “proces socjalizacji" - jak przyjęło się go fachowo określać - nie powiódł się nawet w skali mikro. Nie doszło zaś do tego, ponieważ od początku wymiana szła tylko w jedną stronę: kandydaci do członkostwa mieli przyswajać reguły i styl gry członków, podczas gdy ci pracowali nad rozszerzeniem Wspólnoty. W praktyce my udawaliśmy, że jesteśmy do członkostwa gotowi, oni - że chcą nas przyjąć. Relacja uczeń-mistrz była ceną za znalezienie się w Unii. Była to cena do zaakceptowania na poziomie politycznym - choćby dlatego, że nie podlegała negocjacji - ale nie intelektualnym. Niestety, pokora wobec przyjmowania acquis communitaire udzieliła się nam również na poziomie debaty publicznej. Kształtujące ją argumenty były więc bardziej projekcją - złych i dobrych - wyobrażeń o Unii, niż znajomości realiów. W efekcie zajmujemy dzisiaj czwarte (!) miejsce w rankingu państw, które najlepiej dostosowały prawo do regulacji unijnych, a jednocześnie wciąż musimy tłumaczyć, że z racji swej historii i położenia mamy nieco inne podejście do Rosji i różnimy się w ocenie polityki amerykańskiej.

Bez pewnej dozy intelektualnej przemocy nie tylko zatem nie znajdziemy szacunku wśród naszych partnerów, ale po prostu nie wzbudzimy ich zainteresowania. Cóż poradzić, że choć wszyscy nas słuchają, niekiedy bez “walnięcia butem" mało kto słyszy, o czym mówimy.

Nagłe zrywy i heroiczne wysiłki

Warto sobie przypomnieć pierwszą Wielką Debatę z lat 1989-91, której tłem była m.in. ogromna nieufność wobec Niemiec przerywana wybuchami histerii, i to nie tylko po stronie “kół narodowych". Nie przeszkodziło to jednak nakreślić strategicznych celów polityki III RP, w tym pojednania z Niemcami. Dlaczego obawy o kierunek integracji Europy miałyby zatem uniemożliwić nam stworzenie fundamentu pod politykę europejską? Czy chcemy za np. dziesięć lat podobnych niespodzianek w relacjach z Brukselą, jak teraz z Berlinem?

Problemem nie jest zatem ani klimat debaty europejskiej, ani buńczuczność wypowiedzi polityków i ich przekonanie do własnych racji. Nasz narodowy styl uprawiania polityki jest wprawdzie męczący, ale ciągłe darcie szat przy otwartej kurtynie - także przez tych, którzy robią to wyłącznie w obronie “europejskiego ducha" - już dawno na nikim nie robi wrażenia. Realnym zagrożeniem jest natomiast utrzymujący się proces banalizacji polskiego dyskursu o polityce zagranicznej - sytuacja, w której traci on kontakt z rzeczywistością i żywi się argumentami w rodzaju: “w polskim interesie leży Europa silna i solidarna", lub “że nie chcemy wybierać między Europą a Ameryką". Ile razy zdarza się słyszeć byłych doradców rządowych, kolejnych ministrów czy znanych publicystów, którzy błyskotliwe wystąpienia na konferencjach bądź artykuły zaczynają i zarazem kończą stwierdzeniami, że Polska “nie ma wizji swej polityki". Trudno doprawdy, by było inaczej, jeżeli “nowa" polityka ma powstawać przy założeniu, że “stara" nie wymaga zmian.

Ostra i intelektualna dyskusja publiczna jest często naszym jedynym atutem, bez którego nie chcielibyśmy niczego ponad trwanie. Polska jest bowiem państwem, w którym bez emocji, nagłych zrywów i heroicznego wysiłku nie można wiele zdziałać. Ten styl zawsze był też częścią funkcjonowania struktur państwowych. To, że gorący spór rozgorzał na tle konstytucji europejskiej, pokazuje jedynie, że traktujemy ten dokument poważnie, czego nie można powiedzieć o dyskusjach w wielu innych państwach członkowskich, gdzie “tak" lub “nie" jest funkcją politycznego odruchu, a nie namysłu. Nie ma zatem powodu, dla którego mamy czynić podstawowe kwestie integracji europejskiej przedmiotem tabu, tworzyć tyleż proste, co nieprawdziwe zależności między integracją (lub jej brakiem), a przyszłością Polski czy Europy.

Dlatego nieustanne próby spychania na margines tych poglądów, które kwestionują rzeczy na pozór oczywiste, skończą się zapewne, tak samo jak w przypadku debat o roli Kościoła w życiu publicznym czy lustracji, poczuciem straconej szansy na stworzenie normalnego państwa. To może być też główny powód, dla którego niczego do Europy nie wniesiemy, a jeśli już, to jedynie nasze wewnętrzne i dla nikogo niezrozumiałe spory. I wtedy dopiero znajdziemy się na manowcach, choć pewnie z “euroentuzjazmem" na twarzy.

OLAF OSICA jest doktorantem w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji.

---ramka 344697|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2005