Banki, kredyty, ludzie

Prof. Eldar Shafir, psycholog z Princeton: Zafundowaliśmy sobie system finansowy, który funkcjonował jak Las Vegas. Tyle że w ruletkę czasem się traci, i nie ma w tym nic irracjonalnego... Rozmawiała Magdalena Rittenhouse

25.05.2010

Czyta się kilka minut

Prof. Eldar Shafir / fot. Jon Roemer /
Prof. Eldar Shafir / fot. Jon Roemer /

Magdalena Rittenhouse: Mówi się, że ekonomia behawioralna łączy w sobie charakterystyczną dla ekonomii dyscyplinę z realizmem psychologii. Ale ten realizm prowadzi też do potwornego bałaganu. Nie ma Pan czasem wyrzutów sumienia?

Prof. Eldar Shafir: To prawda, że ekonomia behawioralna nie jest tak ścisła jak ekonomia klasyczna. Brak jej eleganckiej precyzji, jaką wnosi matematyka i jaką oferują tradycyjni ekonomiści. Ale ten bałagan nie pojawił się z naszym nadejściem, istnieje od dawna.

W XIX-wiecznej Anglii zarówno ekonomia, jak i psychologia były gałęziami jednej dziedziny: filozofii moralnej. 

To pokrewieństwo istniało jeszcze w latach 30. czy 40. XX wieku. John Maynard Keynes zajmował się oczywiście ekonomią, nie psychologią, ale była to ekonomia bardzo wysublimowana. Adam Smith, który napisał "Bogactwo narodów" - wszyscy pamiętają o jego "niewidzialnej ręce" - był także autorem "Teorii uczuć moralnych", w której zajmował się m.in. skłonnością ludzi do minimalizowania ryzyka i przeceniania własnych możliwości. Keynesa z kolei interesowała tzw. iluzja pieniądza [ukuty przezeń termin posłużył za tytuł słynnej książki ekonomisty Irvinga Fishera - MR]. Przekonywał, że ludzie traktują pieniądze w sposób intuicyjny: często nie potrafią rozróżniać między jego wartością realną a nominalną. Gdy dziadek mówi im, że za jego czasów bilet autobusowy kosztował 5 centów, zaraz zaczynają narzekać, że świat schodzi na psy. Teoretycznie niby każdy wie, co to jest inflacja, ale na co dzień ludzie często jej nie czują.

Niektórzy zauważają żartobliwie, że Keynes był ostatnim ekonomistą, który "pisał prozą", czyli posługiwał się zdaniami, a nie tylko matematycznymi formułami. Dlaczego potem ekonomistów przestało interesować, czy ludzie wyczuwają, np. co to jest inflacja?

Pojawiła się teoria racjonalnych oczekiwań, Milton Friedman i szkoła z Chicago. A wraz z nią racjonalny homo economicus i przekonanie, że nie ma znaczenia, czy nasze wyjściowe założenia są prawdziwe, lecz że ważne jest, czy prawidłowo potrafimy przewidzieć wynik końcowy. Dobrze można to wytłumaczyć na podstawie klasycznego przykładu: gry w bilard. Nie interesuje nas, co dzieje się w głowie gracza, ale co wydarzy się na stole. Wystarczy, że potrafimy przewidzieć wynik. Podmiot zachowuje się racjonalnie.

Problem polega na tym, że nie wszystko można wytłumaczyć, uciekając się do analizy kosztów, jak postulują klasyczni ekonomiści. Są na ziemskim padole drobiazgi, do których nie można przyczepić metki z ceną, a które mimo wszystko mają wpływ na nasze życie. Weźmy taki przykład: stan New Jersey oferuje najuboższym rodzinom dotowane ubezpieczenie zdrowotne dla dzieci. Ale tylko niewielki procent uprawnionych przystępuje do programu. Dlaczego? Być może ma to coś wspólnego z bardzo skomplikowanym formularzem, który trzeba wypełnić? Większość ludzi, gdy coś takiego widzi, odkłada na bok. Mówią sobie, że zrobią to jutro. W rezultacie nie wypełniają go nigdy. Albo podpisują coś na chybił-trafił. Zachowują się nieracjonalnie? Nie, po prostu mają na głowie mnóstwo spraw, spieszą się. Takie jest życie. Analiza kosztów niewiele tu wyjaśnia.

Analiza kosztów jest nęcąca, bo pozwala na precyzję i jednoznaczne odpowiedzi?

Jeszcze sto lat temu psychologią zajmowali się filozofowie. Kartezjusz czy Kant szukali odpowiedzi na najważniejsze pytania - np. czy człowiek rodzi się jako tabula rasa - uciekając się przy tym do intuicji. Dziś nadal zajmujemy się tymi samymi problemami, ale od trzech czy czterech dekad mamy do dyspozycji takie same narzędzia, jakimi dysponują nauki ścisłe: laboratoria, badania, eksperymenty. W rezultacie nauki społeczne stały się bardziej wysublimowane. W sukurs ekonomii przyszła nowoczesna matematyka. Bez wątpienia jest w tym coś pięknego. Matematyka to matematyka - budzi szacunek. To wielka frajda, gdy możemy wyjść od kilku prostych formuł i coś skomplikowanego udowodnić ponad wszelką wątpliwość. Nawet jeśli to złudzenie, daje nam to poczucie, że docieramy do czegoś głębokiego, że poznajemy prawdę. Fascynuje mnie, że ilekroć bierze się do ręki podręcznik ekonomii, to zawsze wychodzimy od "racjonalnego podmiotu", który musi podjąć jakąś decyzję, a wszystko kończy się na ludziach z krwi i kości. W jakiś tajemniczy sposób przemieszczamy się ze świata fikcji do rzeczywistości - to bardzo niebezpieczna podróż.

A jaka była Pańska podróż?

Studiowałem w Massachussetts Institute of Technology - zajmowałem się językoznawstwem i naukami kognitywnymi. To był

w owym czasie gorący temat, a w MIT byli najlepsi z najlepszych: Noam Chomsky, Steven Pinker. Kiedyś przyjechał do nas z gościnnym wykładem Amos Tversky [pionier psychologii kognitywnej, zajmującej się ludzkim poznawaniem - MR], mówił o podejmowaniu decyzji. Zafascynował mnie. Miałem szczęście, bo mój promotor był z nim zaprzyjaźniony, więc jeszcze przed skończeniem doktoratu wyjechałem na rok do Stanford, by z nim pracować. Teoria Tversky’ego była niezwykle prosta. Zamiast zajmować się skomplikowanymi procesami czy sytuacjami, jak np. wojna czy inflacja, przyglądał się on, jak podejmują decyzje hazardziści. Za te prace, już po śmierci Tversky’ego, otrzymał Nobla w 2002 r. jego współpracownik Daniel Kahneman, ale tak naprawdę była to nagroda dla nich obu.

Co w tych badaniach miało dla ekonomii fundamentalne znaczenie?

Dwie zasady. Po pierwsze, że ludzie nie lubią porzucać aktualnego status quo. Dlatego najczęściej nie potrafią myśleć w dłuższej perspektywie, skupiają się na chwili obecnej. Jeśli się im powie, że w przyszłości mogą wygrać

110 dolarów, o ile w tej chwili zgodzą się stracić 100, to prawie nigdy się na to nie decydują. Z tym wiąże się kolejna rzecz, którą zauważyli Tversky i Kahneman: ludzie nie lubią czegokolwiek tracić. Przegranie stu dolarów boli nas bardziej, niż cieszy taka sama wygrana. Jeśli raz coś zdobędziemy, to potem trudno nam się pogodzić ze stratą. Jeśli kandydat na studia dostaje jednocześnie pozytywną odpowiedź z dwóch tak doskonałych uczelni jak np. Princeton i Harvard, i postanowi od razu, że wybiera Harvard, to prawie nie ma szans, by przekonać go do zmiany decyzji. Bo przenosząc papiery do Princeton, straciłby Harvard i taka strata byłaby dlań dotkliwsza niż to, co mógłby zyskać, wybierając Princeton. Te dwie obserwacje - dotyczące status quo oraz unikania strat - mają kapitalne znaczenie. Pomagają np. zrozumieć, dlaczego tak trudne bywają negocjacje handlowe czy rozmowy ze związkami zawodowymi.

Zajmuje się Pan ostatnio przenoszeniem wyników badań behawioralnych na grunt rozmaitych programów socjalnych czy przepisów bankowych.

Jeszcze do niedawna sfera ta była niemal całkowicie zdominowana przez klasycznych ekonomistów. Jeśli ktoś uważa, tak jak ja, że opierają się na błędnych przesłankach, to konsekwencją są nie zawsze mądre rozwiązania, nawet gdy intencje są dobre. Kilka lat temu administracja prezydenta Busha wprowadziła nowy program ubezpieczeniowy, który pozwalał osobom starszym na wykupywanie tańszych leków. To było wielkie przedsięwzięcie, na które rząd przeznaczył 700 mld dolarów i naprawdę zależało mu, aby dobrze działał. Szkopuł w tym, że np. w stanie Floryda emeryci przystępujący do programu mieli do wyboru 60 różnych opcji. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby przewidzieć, że ludzie, zwłaszcza starsi, nie będą w stanie z tym sobie poradzić.

Trudno jest skłonić polityków przygotowujących takie programy, by pomyśleli o prozie życia?

Gdy prezydent Obama dzwoni z jakimś problemem do Alana Blindera [były wiceszef Rezerwy Federalnej, profesor ekonomii w Princeton - MR] i pyta, co ma zrobić, to słyszy, że jakiś wskaźnik trzeba przesunąć

o 1 procent w górę lub w dół. Gdyby zadzwonił do mnie, najprawdopodobniej powiedziałbym, że nie wiem dokładnie, że to zależy, więc powinniśmy przeprowadzić badanie pilotażowe. Przygotowaliśmy jakiś program, który sprawdził się w Ameryce Łacińskiej - czy to znaczy, że zadziała on w Norwegii lub Polsce? Jeffrey Sachs bez wahania powie: tak. Behawioralny ekonomista zacznie się drapać po głowie, mówić o kontekście. Prezydent nie ma na to czasu. W administracji Obamy pracuje dziś wielu inteligentnych ludzi, po raz pierwszy jest tam też wielu behawioralnych ekonomistów, jak choćby odpowiedzialny za budżet Peter Orszag. Ale nie mają czasu ani możliwości, by dzielić włos na czworo. Odpowiedzi jednoznaczne są ponętne, nawet jeśli są błędne.

Nawet klasyczni ekonomiści nie zawsze mają tu odpowiedzi. Wobec obecnego kryzysu są raczej bezradni: nie potrafią wyjaśnić, dlaczego na rynku pojawiają się "bańki mydlane" i czemu czasem pękają z hukiem, a czasem nie. Czy ekonomia behawioralna może tu coś zaoferować?

Nie bardzo. Jesteśmy równie bezradni.

W USA wyszedł na jaw kolejny skandal: bank inwestycyjny Goldman Sachs oszukiwał swych akcjonariuszy i klientów, sprzedając im toksyczne papiery i równocześnie grając na obniżenie ich ceny. Co ekonomista zajmujący się irracjonalnymi decyzjami ludzkimi ma tu do powiedzenia?

Mówiąc szczerze, wydaje mi się, że jest to zagadnienie głównie dla etyków, a nie dla ekonomistów. Jeśli chodzi o Goldman Sachs wiele innych instytucji, to nie mieliśmy bynajmniej do czynienia z idiotami, którzy nie wiedzieli, co robią. Na dodatek większość operacji, które oni przeprowadzali, była legalna. Taki zafundowaliśmy sobie system. Wszystko to funkcjonowało trochę jak Las Vegas. Gdy gra się w ruletkę, czasem się wygrywa, a czasem traci. Nie ma w tym nic irracjonalnego, wręcz przeciwnie. Nieracjonalnie z pewnością zachowywało się wielu klientów banków: np. ludzie, którzy brali większe kredyty hipoteczne, niż nakazywałby rozsądek, albo ci, którzy podpisywali umowy z bankami, nie do końca mając świadomość, w co się pakują.

Dla behawioralnych ekonomistów to zapewne zachowania bardzo interesujące.

Np. wiemy, że ludzie nie do końca rozumieją, jak działają stopy procentowe i w jaki sposób kumulują się odsetki. W rezultacie nie widzą, jak wielkie korzyści wiążą się z oszczędzaniem, a ile tak naprawdę kosztuje kredyt. Gdy my, behawioralni ekonomiści, zwracamy na to uwagę banków, te szybko wprowadzają rozmaite zachęty do oszczędzania - np. automatyczny program, który raz w miesiącu robi przelew z konta bieżącego na rachunek oszczędnościowy. Gorzej jest z kredytami, bo zniechęcanie ludzi do brania kredytów już w interesie banków nie leży. Więc być może jest to coś, o co powinien zatroszczyć się Kongres czy rząd USA, wprowadzając odpowiednie przepisy o ochronie konsumenta.

Aby chronić konsumentów przed nimi samymi? Rozmawia Pan z kimś, kto wychował się w komunizmie. Nam to trochę źle pachnie...

To nawet wielu Amerykanom źle pachnie - zaczynają krzyczeć, że to paternalizm.

Albo nadopiekuńcza niania i to jeszcze na dodatek z zapleczem psychologicznym. To natychmiast kojarzy się z manipulacją.

Odpowiedź na to mam jedną. Niestety, jest nudna i mało oryginalna: musimy szukać złotego środka. Nadopiekuńcze państwo to tragedia. Ale co się dzieje, gdy państwa jest zbyt mało? Właśnie przy okazji tego kryzysu mieliśmy okazję się o tym przekonać. Jeśli zaś chodzi o manipulację, to tak, jest w tym ziarno prawdy. Jednak, czy tego chcemy, czy nie, zewsząd jesteśmy otoczeni ekspertami, od których w jakiś sposób jesteśmy uzależnieni; gdy kupujemy samochód, jesteśmy zdani na eksperta, gdy kupujemy lekarstwo albo idziemy z dzieckiem do lekarza, też zależymy od eksperta. Nawet w sklepie spożywczym możemy mieć tylko nadzieję, że ktoś, kto dopuścił do sprzedaży nowy rodzaj płatków śniadaniowych, wiedział, co robi i działał w dobrej wierze. Bankowość i świat finansów nie są więc wyjątkiem.

Poza tym warto pamiętać, że jest wiele sytuacji, kiedy państwo - niezależnie od tego, czy jest opiekuńcze, czy też nie - musi podjąć jakąś decyzję. Jeśli umrę jutro, a nie spisałem testamentu, to mój dom odziedziczy moja córka. Państwo podjęło jakąś decyzję. Dobrym przykładem jest kwestia przeszczepów organów osób, które poniosły śmierć w wypadkach. W wielu krajach europejskich, jeśli ktoś nie zgłosi wcześniej sprzeciwu, automatycznie staje się dawcą. W innych z kolei jest na odwrót: ludzie muszą wyrazić zgodę i umieścić notatkę np. w prawie jazdy lub dowodzie tożsamości. Oczywiście w krajach, w których niepotrzebna jest specjalna zgoda, odsetek dawców przekracza 90 proc., a w krajach, gdzie jest odwrotnie - około 14 proc. W jednym i drugim przypadku państwo podjęło jakąś decyzję, zaingerowało w życie obywateli. A więc przekonanie, że ingerencja państwa to kwestia wyboru, że możemy sobie pozwolić na taki luksus jak brak takiej ingerencji, jest złudne. Jedyny wybór, jaki mamy, to czy taka interwencja będzie mądra czy nie.

Obecny kryzys globalny to woda na młyn ekonomii behawioralnej?

I tak, i nie. Z jednej strony rzeczywiście ludzie przeżyli wstrząs i zadają więcej pytań. Kwestionuje się wiele rzeczy, które dawniej przyjmowano za pewnik. Klasyczni ekonomiści nie sprawiają już wrażenia wszystkowiedzących. Z drugiej strony ekonomia behawioralna jest młodą dziedziną, na wiele pytań nie mamy odpowiedzi. Klasyczna ekonomia oferuje gotowy model, teorię, której atutem jest pewna elegancja: jest atrakcyjna z estetycznego punktu widzenia, kompletna, koherentna. My, ekonomiści behawioralni, czegoś takiego zaoferować nie możemy. Oferujemy zbiór obserwacji, które, jakkolwiek ważne i głębokie, nie składają się na jedną spójną opowieść.

Z pewnością nie możemy powiedzieć klasycznym ekonomistom - odsuńcie się na bok, teraz my zaprowadzimy nowe porządki. Ale możemy przyczyniać się do pogłębienia debaty, otworzyć ją na nowe kierunki. Zachęcać do tego, by więcej uwagi zwracać na kontekst, by pewnych założeń nie przyjmować za pewnik i pamiętać, że ludzie to nie maszyny, że posiadają słabości, popełniają błędy. Słowem, że powinniśmy do ekonomii podchodzić z większą pokorą. Tversky zwykł mawiać, że musimy dokonywać wyboru między odpowiedziami precyzyjnymi, ale błędnymi, lub prawdziwymi, lecz tylko w przybliżeniu.

ELDAR SHAFIR jest profesorem Wydziału Psychologii oraz Szkoły Spraw Publicznych i Międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton. Ekonomia behawioralna, którą się zajmuje, to kierunek cieszący się na Zachodzie coraz większym rozgłosem. Ekonomiści behawioralni odrzucają czysto monetarną analizę zysków, twierdząc, że nie wszystkie decyzje ekonomiczne ludzie podejmują całkowicie racjonalnie. Dlatego w badaniach zjawisk mikro- i makroekonomicznych wykorzystują nauki społeczne, zwłaszcza psychologię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010