Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Znakomity człowiek, dobry ksiądz. Z pism bł. Bronisława Markiewicza, którego zgromadzenie wybrał, cytował zdanie: „Najpierw zabiorę się do polepszenia stanu duchowego moich parafian, potem do kościoła, a na końcu do budynków plebańskich”. Trzymał się tej hierarchii wiernie: o materialną stronę życia dbał mało, interesowali go ludzie – co myślą, jak sobie radzą, jakie mają wątpliwości.
W ramach zgromadzenia mieścił się z trudem. Nasza ostatnia rozmowa dotyczyła kenozy – ogołocenia, uniżenia – koniecznego, jeśli się chce naprawdę być z drugimi i dla drugich. Ja mówiłem o kenozie rodziców, którzy muszą pogodzić się z tym, że dzieci swoją tożsamość odnajdywać będą drogą prób i błędów. On mówił o kenozie zakonnika, który wprawdzie wybiera sobie wspólnotę, ale nie wybiera jej członków: musi się nauczyć żyć także z tymi, którzy są mu niemili lub wręcz wobec niego nieprzyjaźni. „Długo do tego dojrzewałem”, powiedział. „Ale teraz nie ma już nikogo, kogo obecności nie mógłbym znieść”.
Imponowało mi, że otwarcie, bez ironicznych cudzysłowów, mówił o swoich słabościach, przyznawał się do błędów. Nie potrafił nosić maski, myślę, że dlatego miał tak znakomity kontakt z osobami z niepełnosprawnością intelektualną. Najpierw, na początku lat 90., trafił do wspólnoty „Wiary i Światła”, potem towarzyszył Arce. Ideały obu ruchów traktował poważnie: interweniował, ilekroć czuł, że osoby „słabe” schodzą na drugi plan – a powinny być w centrum. „Upośledzonych” traktował jak nauczycieli; uważnie ich obserwował, często cytował. „My, tak zwani zdrowi, zapominamy, że wiara jest darem, a nie ludzkim osiągnięciem. Oni nie mnożą barier i dlatego Bóg może podejść do nich bliżej”, mówił.
Byliśmy razem w Lourdes w 2001 r. na międzynarodowej pielgrzymce „Wiary i Światła”. Tam zdarzyło się coś, co ostatecznie ukształtowało postawę „Balona” jako duszpasterza. W Wielki Czwartek w podziemnej Bazylice Piusa IX odprawiano nabożeństwo dla pielgrzymów. Nie wszyscy zmieścili się do środka, dla tych, co zostali na zewnątrz, ustawiono ekrany. „Balon” jednak bardzo chciał stanąć przy ołtarzu. Zostawił więc swoją grupę i „na koloratkę” dostał się poza barierki. Wchodząc do świątyni, zobaczył Jeana Vaniera; założyciel Arki szedł w przeciwnym kierunku, usiąść z tymi, dla których zabrakło miejsca w środku. „To był dla mnie znak”, mówił potem „Balon”. „Kiedy żartowano, że »lepsi się dopchali, a plebs został na polu«, pomyślałem, że moim obowiązkiem jest być razem z »plebsem«”.
Przez ostatnie lata Wiesiek Balewski „Balon” zmagał się z chorobą nowotworową. Były to trudne zmagania, bo rak pokonany w jednym miejscu, pojawiał się w innym. Upokorzenia związane z chorobą znosił dzielnie. To była jego ostatnia kenoza, najtrudniejsza. Wyznał mi, że niekiedy pyta samego siebie: „Jaki jest sens mojego kapłaństwa teraz?”. „Wiesz, najdziwniejsze, najbardziej przejmujące jest to, że nawet nagi, słaby, pozbawiony wszystkiego, nadal jestem kapłanem”.
„Można żyć według pewnej logiki dbania o siebie, urządzenia się w tym świecie, a w końcu zejścia na poziom miernej przeciętności”, mówił w jednym z kazań skierowanych do współbraci-michalitów. „Ale można też żyć »bez logiki«, zatracając się w służbie, tak że inni patrząc z boku, powiedzą: odszedł od zmysłów. Takiego kapłaństwa, które jest traceniem siebie, uczy nas Chrystus”.