Bahnowate

Coś nie tak było z tym pejzażem.

03.09.2019

Czyta się kilka minut

Niby wszystko tak jak dawniej: skromność, chwiejna równowaga między próbą wzrostu a upadkiem, babcine chałupinki, ciężkie od zieleni ogródki i sady, zarośnięte przypłocia, pokruszony asfalt, po którym dało się najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt na godzinę i slalomem. Starowiecze poprzetykane to tu, to tam wetkniętą postnowoczesnością.

Na co drugim stojącym w łopianach przydrożnym słupie wisiało ogłoszenie, że zakłada się internet i numer telefonu. Dla kogo? – myślałem. W tej krainie, z której wyjechali prawie wszyscy młodzi? Dla starowin na ławeczkach, dla dziadków ciągnących poboczem ręczne wózki z ukoszoną zieleniną? Samochodów prawie nie było. A te, które się zjawiały, brnęły z mozołem w asfaltowe wyrwy. Wiele z nich miało polskie blachy. Od Pomorza po Śląsk. Letni zjazd gastar- beiterów. Gdy one wyjadą, zrobi się jeszcze puściej. Ale zawsze lubiłem ten kraj. Od pierwszego razu, gdy wiele lat temu popłakałem się po parodniowym pijaństwie w hotelu Żorż, widząc na wieży lwowskiego ratusza ukraińską flagę. Tak było. Prawdziwi mężczyźni nie wstydzą się łez. W każdym razie lubiłem ten kraj. Może dlatego, że przypominał mi dzieciństwo. Z tymi babcinymi chałupkami, skromnością, przypłociami, tęskną zieloną perspektywą świata i jego bezpieczeństwem. Lubiłem go, chociaż mój kolega z ukraińskiego zespołu, jak się napił, to pytał, kiedy w końcu coś Stepana Bandery, jak już skończymy z Adamem Mickiewiczem. A drugi mój kolega, wybitny pisarz, stwierdził, że nie ma zamiaru oglądać „Wołynia”, bo to artystyczne gówno. Tak mu powiedzieli i nie zamierzał.

No ale teraz jechałem na północ przez Zakarpacie od rumuńskiej granicy i coś mi nie pasowało w pejzażu. Nie byłem tu od wielu lat. Prywatność jakby się trochę zrekonstruowała, jakieś tuje, przystrzyżone żywopłoty, ogrodzenia z żelaznych żerdzi, jakieś tynki w oczojebnych barwach, ale to były wysepki w morzu zieloności i jak powiedziałem, starowiecza. Państwowość zaś to był permanentny rozkład. Pokruszony beton, koślawe słupy, czarne zrezygnowane kable zwisające tuż nad ziemią, rozpaczliwe mosty, robotnicy kolejowi moknący na pustkowiu w ulewie bez żadnej osłony, postindustrialne ruiny, które zgarniała przyroda, pordzewiałe żelaza i powolna, cicha udręka materii, z której normalnie wytwarza się byty dające ochronę obywatelom i społeczeństwom. Nawet psiarnia nigdzie nie stała, jakby już nie było czego pilnować. I tylko od czasu do czasu na wzgórzach stały cerkwie i klasztory. Wymalowane, wyślicznione, obite złocistą blachą.

Ta blacha to był wynalazek ostatnich lat. Wcześniej jej nie widziałem. Wcześniej był szary ocynk. A teraz to złoto, remonty, greckie błękity, klomby, w jednym zaś miejscu zniknęła droga, którą miałem w nawigacji, i tam, gdzie miała przebiegać, stał klasztor. Jakieś feudalne to było z tymi wioszczynami u stóp. Jakieś wyzywające i aroganckie wśród tego ludzkiego biedakrajobrazu. Jakieś bezczelne. Bo czyż pasterze nie powinni dzielić losu swoich trzód? Tak naiwnie myślałem, jakbym nie wiedział, z jakiego kraju przybyłem. Ale u nas to jakoś przepadało w kipieli, że tak powiem, wszechstronnego rozwoju. Kościoły wyglądały po prostu jak kolejne inwestycje. Jak coś w rodzaju fabryk albo centrów logistycznych Pana Boga. A tutaj, mimo swojej urody i elegancji, przypominały rany na ciele kraju. Były skądinąd. Nie miały nic wspólnego.

Jechałem na północ. W stronę Przełęczy Użockiej. W Siankach na smętnym ryneczku stał nowy Bandera. Chyba z brązowego metalu. Miał tę swoją zwyczajną minę lekko zalęknionego uczniaka, próbującego trzymać fason. Pojechałem na wschód. Na Wysocko Niżne i Meżihirię. Wsie ciągnęły się gęsto przy drodze. Stare, zapadające się, jak zwierzęta z przetrąconymi grzbietami. Na łąkach trwały sianokosy. Grabie, widły, furki, ręczna robota. Robiłem to samo u dziadków, u wujostwa czterdzieści lat temu na Mazowszu, na Podlasiu. To, co chowałem w szczęśliwej pamięci, tutaj wydawało się nieubłaganym losem. Wjeżdżałem do przysiółków. Robiło się tak kamieniście i wąsko, że z trudem zawracałem. Tak było też w Bahnowatem. Cerkiew stała na wzgórzu i miała szarą blaszaną kopułę. Bahnowate było za biedne nawet na tanie złoto. Obok starej chałupy zobaczyłem mężczyznę. Czołgał się wśród zarośli wlokąc za sobą sparaliżowane nogi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2019