Aż do trzewiów

Coetzee do perfekcji doprowadza mechanizmy oszukiwania swoich czytelników, krytyków literackich i przyszłych biografów.

01.02.2011

Czyta się kilka minut

John Maxwell Coetzee nie żyje. Jeden z najwybitniejszych prozaików XX wieku, dwukrotny zdobywca Bookera (za "Życie i czasy Michaela K." w 1983 r. i za "Hańbę" w 2003 r.) oraz laureat Nagrody Nobla (fragment uzasadnienia Akademii Szwedzkiej: "Z intelektualną uczciwością i głębokim uczuciem, za pomocą prozy o lodowatej precyzji, zdarł Pan maski naszej cywilizacji i odkrył topografię zła" - zmarł w Australii, gdzie spędził swoje ostatnie lata. Jego życie i twórczość to już dzieło skończone, więc literaturoznawcy, historycy literatury, a przede wszystkim biografowie zabrali się ostro do pracy.

Jednym z nich jest niejaki pan Vincent, nazywany też "panem Biografem", który - jak zapewnia jedną ze swoich rozmówczyń - planuje "poważną biografię pisaną z poważnymi zamiarami": "Koncentruję się na latach od powrotu Coetzee’ego do RPA w 1971 r. do jego publicznego zaistnienia w 1977 r. Sądzę, że to ważny, ale nieprzebadany okres w jego życiu, kiedy wciąż jeszcze poszukiwał swoich pisarskich środków wyrazu".

By jak najrzetelniej wykonać zadanie, Vincent rozmawia z przyjaciółmi, kochankami czy ulubioną kuzynką Coetzee’ego. W wymianie zdań z Sophie Denoël, romanistką, która nie tylko współprowadziła z Coetzeem zajęcia z literatury afrykańskiej, ale też miała z nim krótki romans, przyszły biograf wyjaśnia, dlaczego nie opiera się przede wszystkim na listach, pamiętnikach i notesach pozostawionych przez pisarza: "Nie można wierzyć w to, co Coetzee w nich pisze, ponieważ to nie jest zapis faktów. Nie twierdzę, że był łgarzem, chodzi o to, że jako pisarz tworzył fikcję. W swoich listach wymyśla fikcyjnego siebie na użytek tych, z którymi koresponduje. W dziennikach robi w zasadzie to samo na własny użytek, a może dla potomności".

O tym, że autorowi "Wieku żelaza" nie wolno wierzyć na słowo, najskuteczniej przekonuje on sam - biograf Vincent jest w końcu postacią fikcyjną, dziennikarzem, przeprowadzajacym wywiady z osobami, które znały Coetzee’ego. Zapisy tych rozmów stanowią większą część "Lata" (2009, wyd. polskie - 2010), ostatniej jak dotąd powieści pisarza, który w dalszym ciągu żyje i tworzy w Adelajdzie, mieście w południowej Australii.

***

"Lato" zamyka nieformalną paraautobiograficzną trylogię Coetzee’ego, na którą składają się jeszcze dwa wcześniejsze tomy: "Chłopięce lata" (1997, wyd. polskie - 2007) oraz "Młodość" (2002, wyd. polskie - 2007). Najbardziej adekwatnej formuły, która pomieściłaby wszystkie te tomy, udziela w imieniu autora "Hańby" Montaigne w trzecim tomie swoich "Prób", gdzie w następujący sposób przedstawia własne intencje pisarskie: "widzę się i badam aż do trzewiów" (przeł. Tadeusz Boy-Żeleński). Ten właśnie ustęp cytował Coetzee w swoim głośnym eseju "Wyznania i podwójne myśli: Tołstoj, Rousseau, Dostojewski". Cytat z Montaigne’a był tam zaledwie fragmentem jednego z przypisów, ale dzisiaj - ponad ćwierć wieku od jego publikacji i po lekturze trzech autobiograficznych tomów - warto wybić słowa o badaniu samego siebie "aż do trzewiów" na plan pierwszy.

Tak w "Chłopięcych latach" i "Młodości", jak i w "Lecie" - rzekomo opowiedzianym przez pięcioro różnych bohaterów: jego dwie niegdysiejsze kochanki oraz matkę jednej z jego uczennic, kuzynkę i przyjaciela z Uniwersytetu Kapsztadzkiego - Coetzee wyczerpująco, szczerze, z niesłychaną bezwzględnością, niewyobrażalnym okrucieństwem i "bezlitosną precyzją sformułowań" opowiada o swoim życiu.

Przyglądamy się jego niełatwemu, na poły autystycznemu charakterowi i problemom z komunikacją z innymi ludźmi: począwszy od rodziców (znienawidzony ojciec oraz kochająca i nadopiekuńcza matka, którą chłopiec z premedytacją krzywdzi swoim zachowaniem lub słowami: "Od urodzenia chciała go rozpieszczać, a on przez całe życie stawiał opór. (...) Musi zatwardzić przeciw niej serce"), przez kolegów ze szkoły, a na kontaktach z kobietami skończywszy. W "Młodości" i "Lecie" czytamy o jego mniej lub bardziej nieudanych doświadczeniach seksualnych. Do poszukiwania kolejnych przygód erotycznych "namawia" autora wyznawana przez ówczesnego dziewiętnastolatka naiwna i romantyczna wiara w "religię sztuki": "Nie może jednak wiecznie mieszkać samotnie. Kochanki są obecne w życiu wszystkich artystów. (...) Sztuka nie może karmić się tylko niedosytem, tęsknotą, samotnością".

Wchodzący w dorosłość Coetzee nieustannie zastanawia się nad tym, w jaki sposób wykrzesać z siebie "święty ogień sztuki": "Zwiedził już dolne rejony cierpienia, otarł się o obłęd; a co wie o seksie? Seks i twórczość idą ze sobą w parze, wszyscy przecież tak twierdzą (...) A on? Skoro żadna kobieta za jego drewnianą fasadą i zaciętym ponuractwem nie odkryła jeszcze iskry świętego ognia; (...) czy znaczy to, że nie jest prawdziwym artystą?".

Julia Frankl, bohaterka "Lata" i jedna z dawnych kochanek Coetzee’ego, opowiada Vincentowi szczerze, że "seks z Johnem był pozbawiony wszelkiej pasji", że jego szczególnie "rozwinięte zdolności umysłowe" zabiły "jego zwierzęce ja", że widywała go opanowanego przez zwierzęce pożądanie ("w końcu nie spędzaliśmy w łóżku czasu na dyskusjach o Arystotelesie"), ale nigdy "we władzy emocji". Nazywa go "zimną rybą" i całkiem zabawną postacią z "ponurej komedii". Szczególnie wymowna i wstrząsająca przez swój niezamierzony, żałosny komizm jest scena "Lata", w której Coetzee przychodzi do Julii z magnetofonem, włącza nagrany na kasecie kwintet smyczkowy Schuberta i nakazuje kochance, by skoordynowała swoje ruchy z powolną częścią utworu ("Odczuwaj przez muzykę!"). To, co Julii wydało się irytującym i groteskowym "erotycznym eksperymencikiem", dla Johna było najzupełniej poważną realizacją jego teorii na temat historii uczuć.

Z jednej strony mieszkanie w pojedynkę  - po wyprowadzeniu się kochanki - przynosi mu ulgę. Z drugiej, wiele fragmentów "Młodości", w której czytamy o londyńskim okresie życia Coetzee’ego, poświęconych jest opisom dojmującej samotności głównego bohatera, którego życie za sprawą pracy programisty w IBM i zaniku jakichkolwiek ambicji staje się do bólu powtarzalne i jałowe.

John czuje się permanentnie zmęczony, nieszczęśliwy, udręczony. Brak mu nawet energii i chęci, by "gruntownie zbadać duchowy impas, w którym utknął". Szybko dochodzi do wniosku, że jego londyńska egzystencja pozbawiona jest jakiegokolwiek planu czy sensu. Choć gardzi artystyczną bohemą, której przedstawiciele szukają ratunku w wyniszczających używkach, zauważa, że i jego aktualna, skrajnie trzeźwa i racjonalna, niedola prowadzi go do załamania psychicznego: "Niby dlaczego przyjęło się uważać, że człowiek, który zaszył się w mansardowym pokoju gdzieś na lewym brzegu Tamizy i zalega z czynszem albo włóczy się po kawiarniach, brodaty, niedomyty, cuchnący, naciągając znajomych, żeby mu postawili coś do picia, wykazuje więcej poświęcenia i bardziej wyrzeka się własnej osobowości niż ktoś, kto nosi czarny garnitur i ku zatracie duszy pracuje w biurze, skazany na dozgonną samotność lub na wyprany z pożądania seks?".

***

W czasie lektury tych trzech powieści nie wolno nam zapomnieć, że choć z jednej strony, rzeczywiście, mamy do czynienia z czymś na kształt autobiograficznej trylogii, boleśnie szczerych wyimków z życiorysu wybitnego pisarza, to z drugiej - trylogia ta jest także pełną paradoksów, przekłamań i konfabulacji rozprawą z literaturą konfesyjną i autobiograficzną właśnie. To autobiografia i jej zaprzeczenie w jednym. Rozebranie się przed czytelnikiem do naga, ale i wielopoziomowa gra z nim, wodzenie go za nos i nieustanne wyprowadzanie w pole. Choć raz za razem jesteśmy przekonani, że oto poznaliśmy właśnie całą prawdę na temat życia południowoafrykańskiego pisarza, najczęściej jest to przekonanie nie do końca słuszne, a w niektórych przypadkach - zupełnie błędne.

Warto przyjrzeć się bliżej wymownym autokomentarzom poukrywanym na kartach powieści (oraz esejów) autora "Hańby". Wszystko po to, by lepiej zrozumieć najważniejszy problem roztrząsany w jego autobiograficznej trylogii, tj. delikatną, ulegającą ciągłym przesunięciom i modyfikacjom, granicę pomiędzy prawdą a kłamstwem, szczerą spowiedzią a perwersyjnym igraniem z jej możliwościami, oszukiwaniem czytelnika a oszukiwaniem siebie.

Martin, z którym fikcyjną rozmowę na temat Coetzee’ego znaj­dziemy w "Lecie", na pytanie o domniemane romanse noblisty ze studentkami udziela zgrabnej odpowiedzi: "Byłoby czymś bardzo, bardzo naiwnym twierdzić, że skoro o tym pisał, działo się to w jego życiu". Vincenta, fikcyjnego biografa pisarza, nie interesuje zresztą dochodzenie do ostatecznej prawdy o Coetzeem (czymkolwiek owa prawda miałaby być): "Ja pragnę opowiedzieć o pewnym etapie jego życia, a skoro nie da się stworzyć jednej opowieści, przedstawię kilka z różnych perspektyw".

Coetzee sugeruje, że istnieje tyle prawd ("opowieść" jako synonim "prawdy"?) o człowieku, ile osób, które mogą o nim coś (nieważne co? niechby i same zmyślenia i plotki?) powiedzieć. Praktycznie nieskończona liczba jednostkowych, "małych" prawd przekreśla właściwie sens poszukiwania jedynej właściwej, skończonej opowieści o człowieku. Czy zatem nie istnieje żadna hierarchia, rozróżnienie na opowieści mniej i bardziej prawdziwe, świadectwa mniej i bardziej ważne? Czy - wreszcie - byle jakie łgarstwo jest tak samo wartościowe jak bezsporny fakt?

Sophie Denoël, inna z rozmówczyń Vincenta, dorzuca kolejne, równie istotne, choć w żadnym razie nie zmniejszające zamętu w naszych głowach pytania: "A co, jeśli my wszyscy, jak pan mówi, tworzymy fikcję? Jeśli bezustannie wymyślamy historię naszego życia? Dlaczego to, co powiem panu o Coetzeem, miałoby być bardziej wiarygodne od tego, co on sam mówi o sobie?". Odpowiadam: dlatego, że Vincent należy do coraz chyba liczniejszego w dzisiejszych czasach grona biografów krytycznych i sceptycznych wobec bohaterów swych przyszłych opracowań. I być może dlatego, że stara się po prostu jak najrzetelniej wykonywać swoją pracę, która polega także na braku zaufania.

Vincent musi na wstępie uznać, że Coetzee był "łgarzem", że jego listy, dzienniki i powieści są - z całą pewnością - oszukiwaniem przyszłego czytelnika, a być może też samego siebie. Czytelnik "Chłopięcych lat", "Młodości" i "Lata", a kto wie, czy nie wszystkich powieści Coetzee’ego, musi uznać, że ich autor jest kłamcą. Literatura zawsze jest zmyśleniem, kłamstwem i oszustwem. Także wtedy, gdy mówi nam o czymś, co powszechnie bierzemy za "prawdę". Zgodnie z sentencją Nabokova: "Literatura nie mówi prawdy, lecz ją wymyśla".

W szkicu "Wyznania i podwójne myśli..." autor "Hańby" krytykuje samego Tołstoja za to, że w "Sonacie Kreutzerowskiej" nie przejawia zainteresowania "możliwościami literatury konfesyjnej, lecz koncentruje się na innej, dogmatycznej koncepcji prawdomówności". W swojej trylogii autobiograficznej Coetzee nie popełnia tego "błędu" - rozważania na temat możliwości i ograniczeń "literatury prawdy" są jednym z jej głównych, choć nie podanych wprost, ukrytych, tematów. Już w 1985 r., a więc całe 12 lat przed publikacją pierwszego tomu swej ­autobiograficznej opowieści, pisał na temat "Wyznań" Jana Jakuba Rousseau: "Pisarz wyznacza więc sobie zadanie całkowitego samoujawnienia siebie. Można jednak natychmiast zapytać, skąd czytelnik księgi jego życia, jeśli nie jest wszechwiedzącym Bogiem, ma czerpać pewność, że Rousseau rzeczywiście powiedział prawdę".

Podobnie jak Rousseau, autor "Lata"  wyznaje "nawet haniebne przywary" oraz pragnie opisać  szczegółowo "wszystko, co mi się zdarzyło, com działał, myślał, czuł". O ile jednak Rousseau zamierzał "dać wiernie poznać me wnętrze" i twierdził, że samooszukiwanie względem swego przeszłego życia jest niemożliwe, o tyle Coetzee do perfekcji doprowadza mechanizmy samooszukiwania się, a co za tym idzie, skutecznego (i jak sugestywnie napisanego!) oszukiwania swoich czytelników, krytyków literackich i przyszłych biografów.

Owszem, opisuje się "aż do trzewiów", ale jaką mamy pewność, że - poza nazwiskiem i paroma faktami łączącymi bohatera i autora książki - nie opowiada historii kogoś zupełnie innego? Owszem, Coetzee z perwersyjnym i masochistycznym umiłowaniem dla wszelkiego rodzaju wstydliwych wyznań, naturalistycznych opisów czy odpychających zachowań daje nam poznać swe "wnętrze", ale, skoro nie jesteśmy wszechwiedzącym Bogiem, nie wiemy zupełnie, jak wierny jest to obraz oraz w jakim stopniu rzeczywiście dotyczy on samego Coetzee’ego, a nie "Coetzee’ego" fikcyjnego, choć wzorowanego na osobie autora. Oto jeszcze jeden wspaniale napisany bohater powieści tego genialnego południowoafrykańskiego prozaika.

JOHN MAXWELL COETZEE "LATO", tłum. Dariusz Żukowski, Znak, Kraków 2010.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2011