„Gra o tron” po polsku

Sukces Polski jest powodem do satysfakcji, ale nie do dumy. Raczej tak nam wyszło, a nie sami sobie to sprawiliśmy. Najsłabszym zaś elementem byli i są politycy – twierdzi Robert Krasowski w swojej politycznej trylogii.

17.04.2016

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński, 2014 r. / Fot. Marcin Kaliński / WPROST / PAP
Jarosław Kaczyński, 2014 r. / Fot. Marcin Kaliński / WPROST / PAP

Kto powinien napisać scenariusz ostrego serialu politycznego, swojskiego „House of Cards”, z kieszonkowymi odpowiednikami Franka Underwooda? Komu powierzyć stworzenie misternej filmowej układanki pełnej intryg, zdrad i kłamstw, w rodzaju „Gry o tron”? Odpowiedź jest oczywista: Robertowi Krasowskiemu. „Czas Kaczyńskiego”, ostatnia część jego trzytomowej opowieści o polskiej polityce obejmującej lata 1989–2010, trafiła niedawno do księgarń.

Pierwszy tom – „Po południu” – poświęcony był upadkowi elit solidarnościowych niedługo po zdobyciu władzy. Dwa lata temu wyszedł „Czas gniewu”, w którym Krasowski prześwietlił przede wszystkim rozkwit i upadek imperium SLD. Tom zamykający – z podtytułem „Polityka jako wieczny konflikt” – to już historia niekończącej się „wojny polsko-polskiej”, rytualnego sporu między PO a PiS-em, starcia Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska.

Wałęsa, Lepper, Kaczyński

Nie czytam trylogii Krasowskiego jak podręcznika najnowszych dziejów politycznych Polski, bo zdecydowanie nim nie jest. Nie traktuję tej brawurowej opowieści wykrywaczem kłamstw, bo jest wielce prawdopodobne, że Krasowski takie „obiektywne” badania by oblał. Nie zestawiam publicystycznych szarż autora z insiderską wiedzą na temat polityki, bo i w tej konfrontacji Krasowski mógłby polec.

Czytam „Po południu”, „Czas gniewu” i „Czas Kaczyńskiego” jak skrypt trzech gotowych sezonów serialu politycznego, trzy tomy brutalnej politycznej sagi. Czytam je jako krytyk literacki i dający się autorowi zwodzić i uwodzić czytelnik.

Tylko w tytule ostatniego tomu dostajemy nazwisko polityka, który w danym przedziale czasowym (lata 2005–2010) był głównym rozgrywającym, resztę zawodników zostawiając daleko w tyle. Tytułowe wyróżnienie Kaczyńskiego jest też sugestią, że prezes PiS-u to w ogóle najważniejsza postać polityki polskiej po 1989 r.

Gdyby także wcześniejsze tomy trylogii miały nosić nazwiska głównych bohaterów na okładkach, mielibyśmy odpowiednio: „Czas Wałęsy” i… „Czas Leppera”. Brak Wałęsy w tytule pierwszego tomu zaskakuje, szczególnie że całość napisana jest de facto pod tezę, według której nie istniał obóz solidarnościowy, był tylko Wałęsa („Jeden wielki polityk i tłum politycznych amatorów”).

W tytule drugiego znalazł się „gniew”, czyli podany w możliwie najgrzeczniejszym wariancie synonim nazwiska Leppera (czy raczej: emocji społecznych, które zdołał przekuć w wyborcze wyniki), ale nie zmienia to faktu, że w opisie autora lata 1996–2005 to w dużo większej mierze epoka przewodniczącego Samoobrony niż duumwiratu Kwaśniewski-Miller.

Krasowski nie przebiera w słowach, krytykuje bez litości, masakruje publicystyczne kalki, od których nie chcemy się odkleić. Doskonałe, esencjonalne i zgrabnie podane, choć ostre i przynajmniej w części niesprawiedliwe (zwłaszcza zdaniem samych sportretowanych) są nakreślone tutaj sylwetki polityków.

Cenzurki

I tak np. były naczelny „Dziennika” docenia umiejętność szybkiego uczenia się i przenikliwość Tuska, który jako pierwszy zrozumiał, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego, ale był też „spanikowaną naturą, którą każda informacja wbija w depresję”. To Tusk zrobił z polskiego premiera kanclerza i wyniósł go wyżej niż ktokolwiek w polskiej historii, a zarazem zabrakło mu śmiałości, by z rozmachem użyć zgromadzonej władzy. Inaczej niż Jan Maria Rokita, Krasowski nie uważa, by Tusk był kolekcjonerem władzy: „było gorzej – Tusk nie był chciwy, był raczej ostrożny na granicy tchórzostwa”.

Jarosław Kaczyński to w opisie Krasowskiego polityk tyleż charyzmatyczny, co toksyczny – wybitny talent polityczny i geniusz, który umiejętność zarządzania lękiem opanował do perfekcji, a jednocześnie człowiek, który własne krzywdy podnosił od zawsze do rangi narodowych nieszczęść. Prawdziwy fenomen – „wirtuoz gry politycznej, błyskotliwy demagog, świetny analityk, porywający ideolog” – i nijaki władca, który potrafi zachowywać się jak zacietrzewiony amator, a w zestawieniu z własnymi ambicjami okazuje się nie olbrzymem, lecz karłem, który politykę potrafi uprawiać jedynie młotem.

Całą opowieść o prezydenturze Wałęsy jako totalnej klęsce wyrzuca do kosza. Za wywołanie „wojny na górze” wini Mazowieckiego, który miał zmusić Wałęsę do ataku. Nie zostawia suchej nitki na złych rządach Mazowieckiego i dobrej pamięci na ich temat. Krytykuje Andrzeja Leppera, a we fragmentach poświęconych Samoobronie pisze chociażby o „zbieraninie szumowin” i „zamożnej chuliganerii” („W demokracji takich partii się nie toleruje, takie partie się niszczy”).

Dowodzi również, że Jan Olszewski nie był takim radykałem, jak się dzisiaj powszechnie sądzi. Wylicza kłamstwa i oszustwa Waldemara Pawlaka oraz sporządza rejestr wszystkich słabości i kompleksów Lecha Kaczyńskiego. Za produkty politycznej propagandy uważa m.in. zachłanność na władzę Bronisława Geremka, sympatię Unii Wolności do postkomunistów czy demoniczność Mieczysława Wachowskiego.

Przeczytamy o politycznym szaleństwie Macierewicza, fanatyzmie Kamińskiego czy nadgorliwości Ziobry. Jaruzelski? Człowiek niezdolny do podejmowania decyzji, klasyczna zewnątrzsterowna osobowość, który w żadnym momencie swego politycznego życia nawet nie próbował być podmiotowy. Balcerowicz? Zabłąkana wśród ludzi maszyna. Komorowski i Kopacz? Dwa polityczne beztalencia. Itd., itp.

Bóg traci wiarę

W trakcie lektury kolejnych tomów nie mogłem wyzbyć się heretyckiej myśli, że Krasowski jest jak bóg (mała litera niech uspokoi czytelników najbardziej wrażliwych religijnie), który za dobre wynagradza (rzadko i niechętnie), a za złe karze (okrutnie i z sadystyczną rozkoszą).

Dalej – Krasowski to bóg, który stracił wiarę w swoją religię, politykę. Bóg cyniczny, pogodzony z rzeczywistością, może nawet nihilistyczny. Dawno już stracił wszelkie złudzenia, wyzbył się naiwności, przestał od opisywanych przez siebie aniołów (polityków) wymagać anielskich zachowań. Mówi: politycy są tacy i tacy, zrobili to i to. Przyjmuje do wiadomości, zdaje relację, wyciąga praktyczne wnioski. Słowa zderza z czynami (dlatego np. Kaczyński okazuje się w tej analizie nie takim diabłem, jak go inni malują), czyny z ich rzeczywistymi skutkami. Jest jak zimny i wyzbyty ludzkich uczuć nauczyciel, co nie przeszkadza mu oczywiście w wystawianiu surowych ocen i kolejnych nagan.

Niczym bóg w zbanalizowanych filmowych przedstawieniach, siedzi samotnie za biurkiem, odseparowany od reszty świata, zdystansowany i daleki wobec obiektów swej analizy. Jednym z głównych zarzutów, jaki można postawić autorowi, jest fakt, że nie jest insiderem, stałym bywalcem politycznej kuchni.

Z drugiej strony – paradoksalnie – być może właśnie „siedzenie za biurkiem” sprawia, że dostajemy tak inne od dotychczasowych spojrzenie. Krasowski nie biegał za posłami, by zapytać ich, co sądzą o wygłoszonym przed pięcioma minutami przemówieniu prezesa. Uciekł daleko od gmachu Sejmu czy prezydenckich pałaców, by patrzeć z wysoka i zobaczyć więcej.

Źródło: palec lub głowa 

„Postanowiłem zapomnieć wszystko, co widziałem, myślałem i pisałem. Postanowiłem przemyśleć politykę na nowo. Zrobiłem to, aby się wyrwać z emocji politycznych tamtej epoki. Także ze swoich własnych emocji. Chciałem sprawdzić, jak było naprawdę” – czytamy. Krasowski buduje swój gmach z wielu cegieł, których część pochodzi od takich dostawców (wspomnianych „insiderów”) jak Janusz Palikot, Jan Maria Rokita, Ludwik Dorn czy Jarosław Kaczyński (wywiady rzeki) oraz Michał Majewski, Paweł Reszka czy Michał Krzymowski (reporterskie portrety polityków). Pytanie brzmi: czy przynajmniej niektórzy dostawcy nie podrzucili felernych (zmanipulowanych) cegieł? Skąd wiemy, na ile wiarygodne i prawdziwe są niektóre sytuacje czy dialogi przytaczane przez Palikota albo Leszka Millera, których wywiady rzeki ukazywały się przed lub w trakcie kampanii wyborczych, w których brali czynny udział?

Wątpliwości nie rozwiewa brak przypisów oraz zamieszczony na końcu każdego tomu spis tytułów, z których pochodzą źródła cytatów użytych w książce. Na jakiej zasadzie Krasowski dokonał selekcji źródeł? Czy w jakikolwiek sposób je weryfikował? Dlaczego nie zdecydował się na zaznaczanie, skąd dokładnie pożycza, a w których miejscach się zaledwie inspiruje? Może to lęk przed wpływem lub niechęć przed odkryciem, jak wiele fragmentów to – być może – nadinterpretacje Krasowskiego, próby samodzielnej psychologizacji postaci i wydarzeń (np. wpływ bliźniactwa na politykę polską po 1989 r.), luźne refleksje, gdzie w miejscu „źródło” widnieć powinno: „z palca” lub „z głowy”?

Jeżeli traktujemy trylogię Krasowskiego – jak to proponuję – jako literaturę piękną, wszystkie te pytania nie mają oczywiście znaczenia.

Prawie Gombrowicz

 „Ja” Krasowskiego jest ustawione tak mocno, że dający się ponieść nurtowi opowieści czytelnik może się nawet nie zorientować, jak błyskawicznie i skutecznie został podporządkowany sobie przez autora. Gdy czytamy np. „Dziennik” Gombrowicza, wiemy, że mało co, prócz doskonale rozgrywanego autorskiego „ja”, ma tutaj znaczenie. U Krasowskiego jest inaczej, choć podobnie – nie ma tutaj bebechów autora, a własne ego nie jest tematem, ale ani przez moment nie mamy wątpliwości, że to nieznosząca sprzeciwu, wygłaszana ex cathedra „Roberta Krasowskiego historia polskiej polityki”.

W pierwszym tomie tak pisał o ego Balcerowicza: „Nikt w polskiej polityce nie gardził tak ostentacyjnie cudzymi opiniami, nikt inny nie traktował otoczenia tak protekcjonalnie”. Nie chcę powiedzieć, że mamy tu do czynienia z zakamuflowanym fragmentem autobiograficznym, ale np. wyraźna niechęć Krasowskiego do publicystów i komentatorów oraz – szerzej – do elit intelektualnych nie jest daleka od pogardy i protekcjonalizmu.

Paradoks polega na tym, że Krasowski – choćby twierdził, że jest inaczej – sam jest intelektualistą i reprezentantem tych elit. Zastanawiające jest to zdystansowanie się wobec „swoich” ze strony byłego naczelnego „Dziennika” i „Europy”, założyciela i prezesa wydawnictwa Czerwone i Czarne, w którym od lat ukazują się przede wszystkim książki publicystyczne. Dostrzegając ten kontrast, może nawet nieśmiało sugerując wypalenie zawodowe, nie chcę namawiać Roberta Krasowskiego do złamania pióra i zamknięcia wydawnictwa, choć myślę, że tak radykalny krok z jego strony nie byłby dla mnie zaskoczeniem.

Gdyby żył Machiavelli…

Jedną z głównych opozycji, z jaką mierzy się Krasowski, jest zestawienie polityki (oraz demokracji) realnej i teoretycznej. Realną politykę uważa on – jak na twórcę sagi non-fiction przystało – za wartką, tętniącą emocjami i ludzkimi konfliktami. Jeśli jej opis nie jest podobny – a więc gęsty od emocji, wartki, żywy i barwny – oznacza to, że nie mamy do czynienia z opisem polityki. W tym miejscu ujawnia się kolejna z par przeciwieństw silnie obecna u Krasowskiego, tj. polityka/publicystyka. Czym się od siebie różnią? W drugim tomie Krasowski wprost wyjaśniał, że politykę definiuje jako „to, co robią politycy, czyli ludzie mający władzę”, natomiast „publicystyka jest refleksją nad własną epoką”. Publicyści nie opisują polityków, lecz ich pouczają; nie próbują polityków zrozumieć, tylko ich rozliczyć.

Krasowski zarzeka się, że jego dzieło nie ma ambicji publicystycznych, gdyż nie moralizuje, nie mądrzy się i nie oczekuje od polityki zbyt wiele. I dlatego docenia przede wszystkim polityczne talenty, wyróżnia i najwięcej uwagi poświęca graczom najtwardszym, najokrutniejszym – Lechowi Wałęsie, Jarosławowi (ale już nie Lechowi!) Kaczyńskiemu, Donaldowi Tuskowi, a także działającym w duecie Leszkowi Millerowi i Aleksandrowi Kwaśniewskiemu (osobno – w sensie politycznym – nie znaczą nic). Gdyby Machiavelli żył, pisałby entuzjastyczne rekomendacje na IV stronę okładki każdej kolejnej książki Krasowskiego.

Polityka według autora „Czasu Kaczyńskiego” to wizja tyleż pragmatyczna i surowa, co przerażająca i smutna. Zapomnijcie o idealistach, moralizatorach i marzycielach – nie mają tu czego szukać. O środowisku przyszłej Unii Demokratycznej pisze np.: „byli demokratami wytwornymi. I z zasadami. Manipulowanie opinią polityczną nie mieściło im się w głowie, przekupywanie ludu także”. Albo: „Mazowiecki i Geremek zawsze będą się cofać przed uprawianiem polityki zębami i pazurami, zawsze blokować ich będzie inteligencki wstyd”. Dodajmy pro forma – nie są to komplementy. Polityczny idealizm solidarnościowych elit nazywa arystokratyzmem i natrętną, obsesyjną potrzebą własnej wyższości.

Z drugiej strony – Krasowski jest w gruncie rzeczy jak trybun ludowy, jak błyskotliwy i literacko utalentowany populista, jak demagog, który potwierdza różnego rodzaju ludowe prawdy wiary na temat polityki. Były naczelny „Dziennika” mówi właściwie to samo, co każdy zdrowo podpity wujek na imieninach czy weselu: polityka to bagno; politycy to kłamcy, oszuści i złodzieje, banda krętaczy i spryciarzy, dla których liczy się tylko władza; to nie jest zajęcie dla „normalnych” jednostek; państwo jest celem, a nie środkiem do osiągnięcia celu itd.

Ludzie nieistotni

Największym defektem polskiej myśli politycznej jest według Krasowskiego przeszacowanie możliwości państwa narodowego oraz wyolbrzymienie roli jego politycznych elit. Kolejnymi tomami trylogii sugestywnie dowodzi, że chaos w polskiej polityce spowodowany jest nie tyle cechami osobowościowymi i wadami konkretnych ludzi, ile regułami gry. Błędem założycielskim naszej demokracji było rozbicie władzy wykonawczej na pół, pomiędzy prezydenta i premiera, w efekcie czego „nikt państwem nie rządzi”.

W zamykającym ostatni tom podsumowaniu autor pisze, że po 1989 r. nie istnieli w Polsce żadni wielcy architekci zmian. Sukces Polski tak naprawdę nie zależał od polityków, którzy byli zaledwie twarzami, a nie jej władcami. Których im bardziej nie ma, tym lepiej. Których zniknięcia nikt by nawet nie zauważył, no, może poza osobnikami zarażonymi wirusem bieżączki, pasjami oglądającymi TVN24.

Krasowski twierdzi, że gospodarka tworzyła się całkowicie żywiołowo, obok, a nawet wbrew władzy: „Zadania, które zależały od państwa, były zawsze najbardziej zaniedbane – sprawne sądy, proste podatki, mniejsza biurokracja, równe szanse na rynku. Więcej biznesowi pomogły unijne reguły niż polskie rządy”. Owszem, czytamy, udało się nam zbudować demokrację i kapitalizm, weszliśmy do NATO i Unii. Ale inne narody osiągnęły to samo – Czesi, Węgrzy, Słowacy, Litwini itd. Krasowski uważa, że jeśli coś trudnego udaje się wszystkim, dzieje się tak zwykle za sprawą zewnętrznej przyczyny. To nie nasz polityczny spryt i zręczność, tylko wola Zachodu.

W ocenie Krasowskiego sukces Polski jest powodem do satysfakcji, ale nie do dumy, a najsłabszym elementem byli właśnie politycy. Nie znaczy to, że naszym graczom brakowało talentu – wręcz przeciwnie, w porównaniu z innymi epokami ostatnie ćwierćwiecze było prawdziwym wysypem politycznych talentów, niezwykłym w tak krótkim czasie – ale „świetna koniunktura pozwoliła im się skupić na sobie. Na walce o władzę. Oraz na nauce politycznego rzemiosła w świecie dla nich nowym (…). Uczyli się szybko, za co byli karani, bo społeczeństwo uczyło się wolniej i oczekiwało polityki bajkowej. Zwłaszcza elity. Politycy mieli być grzeczni, odpowiedzialni i merytoryczni. (…) mieli robić to wszystko, czego realni politycy nigdy nie robią”.

Można, a czasami wręcz trzeba z Robertem Krasowskim się nie zgadzać i sprzeczać. Można zżymać się z powodu jego metody pisarskiej, tj. połączenia retorycznej brawury, publicystycznej przekory i upodobania do wielkich kwantyfikatorów z cokolwiek swobodnym podejściem do wykorzystywanych źródeł.

Można to i wiele więcej, ale przeczytać trzeba. I się czyta. Bo jak bardzo byśmy kręcili nosem i doszukiwali się mankamentów, nie zmieni to faktu, że Krasowski dostarczył czytelnikom ponad 1000 stron bezkompromisowej i z werwą podanej (anty?)publicystyki politycznej. Prawie półtora kilograma pełnokrwistego mięcha, które błyskawicznie pochłoną nawet zniesmaczeni tym, jak ostro zostało ono przyprawione. ©

Autor jest krytykiem literackim oraz kierownikiem działu Opinie w portalu Wirtualna Polska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2016