Asfalt, goryl, żółtek...

"Pan mnie nie będzie dotykał, pan jest ciemnoskóry" - usłyszał od pacjentki kameruński lekarz.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

Sny Kohar Grigoryan są detaliczne. Odtwarzają odcienie wyblakłej trawy nad brzegiem rzeki, okalającej rodzinne miasto. Zaśniedziałe przęsła mostu. Splecione dłonie pięcioosobowej rodziny w szybkim locie ku wodzie. W tamtym czasie wiele rodzin rzucało się z mostu albo wieszało w mieszkaniach. - Rozpad psychiczny następował - tłumaczy Kohar - przez trzęsienie ziemi, krach w gospodarce i wojnę z Azerami.

Tego dnia, gdy zobaczyła skaczących, powiedziała do męża: "Rasim, ja chcę żyć. Uciekajmy".

Popatrzyli na mapę. Pieniędzy mogło starczyć tylko na podróż do Polski. Słyszeli, że jest wolna od trzęsień i w przebudowie. Wzięli dwie walizki.

Areszt

Przez 15 lat sny Kohar Grigoryan były zwyczajne: a to przemknęła w nich faktura do zapłacenia (w małej firmie, jaką założyli, zajmuje się księgowością), a to przepis na zupę, zwaną gandżaburem. Te ze spadającymi ludźmi wróciły, kiedy z Urzędu ds. Cudzoziemców przyszło pismo, że Grigoryanom odmawia się dalszego zamieszkiwania na terytorium Polski. Najpierw Kohar pomyślała, że to pomyłka: przecież płacą tu podatki, tu urodziło się ich dwoje dzieci: jedno chodzi do gimnazjum, drugie do przedszkola, nigdy w Armenii nie były, nie znają tamtego języka. Ale urzędniczka zapewniła, że to nie pomyłka.

Historia Grigoryanów, podobnie jak nagłośniona ostatnio historia osiedlonej w Krakowie rodziny mongolskiej, nie zdumiewa dr. Witolda Klausa, prezesa Stowarzyszenia Interwencji Prawnej, które pomaga cudzoziemcom wydostać się z pułapek zastawionych przez polskie przepisy: - Zazwyczaj dramat rozgrywa się w ciszy. Tylko pojedynczymi zajmują się media. Organizacjom pozarządowym znane są setki podobnych przypadków.

Największe żniwo zbiera pułapka jednego dnia. Klaus wyjaśnia jej istotę: - Musisz złożyć wniosek o przedłużenie pobytu najpóźniej na 45 dni przed upływem ważności dotychczasowego pozwolenia. Zagapisz się o dzień i koniec: dostajesz odmowę. Jedyne, co możesz zrobić, to wyjechać i spróbować jeszcze raz.

Ta pułapka ma wielkiego sprzymierzeńca: skomplikowany kwestionariusz, z którym z trudem radzą sobie obeznani z urzędniczym żargonem Polacy. Obcy polskich przepisów nie znają, a urzędnicy - obcych języków. Na uniwersytetach tzw. prawu cudzoziemskiemu poświęca się niewiele czasu. Kiedy Stowarzyszenie szukało prawników, nie zgłosiła się ani jedna osoba z jego znajomością, przez pierwsze miesiące wszyscy się uczyli. W ocenie Klausa tylko w Krakowie, Warszawie i Lublinie obcokrajowcy mogą uzyskać profesjonalną pomoc w ratowaniu z pułapek.

Dla tych, którzy w nie wpadną, jest kilkanaście aresztów i 6 zamkniętych ośrodków (do jednego z nich, w Przemyślu, zesłano rodzinę mongolską). Niedawno Stowarzyszenie przeprowadziło ich monitoring: to budynki otoczone murem i drutem kolczastym, z zakratowanymi oknami. Osadzeni mają prawo do godziny spaceru dziennie, także dzieci. Na spacerach obowiązuje zakaz kontaktu niespokrewnionych kobiet i mężczyzn. Dzieci, pozgarniane ze szkół, pytają: "Dlaczego nie mogę pograć w piłkę? Dlaczego nie mogę się uczyć?", bo w takim więzieniu szkoły nie ma.

Mongołowie mieli szczęście - po wrzawie w mediach przyznano im prawo pobytu, a jak ich aresztowano, akurat były ferie, dzieci dużo zajęć nie straciły. Inne pytają nadal. Tych pytań funkcjonariusze czasem nie mogą znieść. Są tacy, co sami dzwonią do Stowarzyszenia: "Zróbcie coś, bo jesteśmy bezsilni".

Więzienia - to poczekalnie przed deportacją. Ale Polska może wyrzucić tylko tych, którzy mają ważne dokumenty - wielu cudzoziemców ich nie ma, bo się przedawniły albo zaginęły, a ojczyste kraje (np. Sri Lanka czy Wietnam) nie chcą potwierdzać ich tożsamości. W poczekalnianych więzieniach, zgodnie z przepisami, można przebywać najwyżej rok, więc bezpapierowców trzeba kiedyś wypuścić. Z punktu widzenia państwa tych ludzi nie ma - stają się niewidzialni. Nikt tak naprawdę nie wie, ilu z nich wtapia się w tłum na ulicach polskich miast. Eksperci szacują: może 200 tys., może pół miliona, może milion.

Zawieszenie

W 1991 r. Polska ratyfikuje Konwencję Genewską, zgodnie z którą cudzoziemcy mogą ubiegać się o status uchodźcy, jeśli w swoim kraju są prześladowani z powodu przekonań politycznych, wyznania czy rasy. Ale III RP nie jest na to przygotowana. Prawo PRL służyło izolacji od obcych. Wolna Polska otworzyła granice, prawo pozostało zamknięte.

Z relacji kobiety, która po wojnie przybyła z falą uchodźców czeczeńskich: "Terespol to był dla mnie szok. Myślałam, że strażnicy graniczni będą nas jakoś chronić. A było strasznie: krzyczeli, wepchnęli nas do wąskich pokojów, nie pozwalali wychodzić za próg, bardzo długo nas trzymali. Nie było krzeseł, siedzieliśmy na podłodze albo na walizkach, dzieci płakały".

Procedura zamkniętego prawa: pogranicznicy odsyłają cię do jednego z kilkunastu otwartych ośrodków dla imigrantów. Masz tam dotrzeć na własny koszt i własnym sposobem, nie znając języka. Najczęściej radzą: "weźcie sobie taksówkę". W ośrodku będziesz czekać na przyznanie statusu uchodźcy. Na pierwszy wywiad wezwą cię po 5-6 miesiącach, na decyzję poczekasz dwa razy tyle i dłużej.

Ośrodek to stan zawieszenia. Zawieszone są plany, czas, wola. - Tym ludziom praktycznie nic nie wolno, nawet decydować o menu i terminie posiłków - mówi dr Kinga Wysieńska z Instytutu Spraw Publicznych, socjolożka specjalizująca się w badaniu sytuacji obcokrajowców w Polsce. - Jak w jednym ośrodku chcieli pomalować odrapane ściany, to im władze odmówiły. Przez pierwsze pół roku nie wolno im legalnie pracować.

W stanie zawieszenia bezczynność to tortura. "Mnie po dwóch tygodniach nic nierobienia zaczęła jechać krysza" - wyznaje uciekinier polityczny z Białorusi. To znaczy odbijać palma.

Jak ośrodek jest w lesie, trzy kilometry od przystanku PKS, najbliższa miejscowość dwie godziny jazdy, a ty nie znasz języka, to jakbyś wisiał w próżni. Po monitach organizacji pozarządowych władze zezwoliły na naukę polskiego, ale bez pomysłu, jak ma wyglądać. Nie ma oddzielnych zajęć dla kobiet i mężczyzn, choć tego wymaga np. kultura przybyszów z Kaukazu. Zazwyczaj 2-3 lekcje w tygodniu prowadzi nauczycielka nauczania początkowego z najbliższej podstawówki, poziom jest niski, w kółko powtarza się alfabet.

W stanie zawieszenia mnożą się trwogi. Te najgorsze - po pierwszym przesłuchaniu w Urzędzie ds. Cudzoziemców. Opowiada wdowa po bojowniku czeczeńskim, wielokrotnie torturowana: "To było jak uderzenie w twarz. Miałam uczucie, że przesłuchują mnie Rosjanie".

Lista trwóg czeczeńskich kobiet: żeby nie pytali o gwałt, muzułmańska kobieta za nic nie przyzna, że została zgwałcona, bo to największe poniżenie i wstyd; jeszcze dziś, bywa, po gwałcie oblewają się benzyną i podpalają - a oni pytają. Żeby nie kazali opowiadać ze szczegółami o torturach, wykupywaniu zmasakrowanych ciał bliskich, bo szczegóły są za mgłą (mgła to ochrona przed bólem) - a oni każą. Żeby nie żądali dowodów, że po powrocie do Rosji Czeczenom coś grozi, bo jak udowodnić nienawiść - a oni żądają. Więc na końcu trwoga największa: że nie przyznają statusu uchodźcy. Tylko rok temu prawa do pobytu w Polsce odmówiono dwóm tysiącom czeczeńskich uciekinierów.

W stanie zawieszenia uwalniają się emocje. Na korytarzach słychać odgłosy awantur: Afrykańczycy biorą się za bary z Gruzinami, Pakistańczycy z Afgańczykami, Czeczeńcy z Białorusinami. Ich krzyki mieszają się z wrzaskiem ścigających się po korytarzach dzieci.

Pod koniec 2009 r. dwustu Czeczenów i Gruzinów niemogących doczekać się decyzji w sprawie swego statusu opuszcza ośrodki i postanawia dotrzeć do Strasburga, żeby złożyć skargę na warunki, w jakich przebywają w Polsce. We Wrocławiu wsiadają bez biletów w pociąg do Drezna. "Tu nas traktują gorzej niż świnie - tłumaczą - a wrócić do swego kraju to jak strzelić sobie w łeb". Blokują tory. W Zgorzelcu pojawia się policja i straż graniczna. Pod wieczór zostają autobusami rozwiezieni do ośrodków. Kinga Wysieńska nie ma wątpliwości, że był to akt skrajnej desperacji.

- Badania pokazują, że im szybciej człowiek wejdzie w nowe środowisko, tym szybciej się integruje - przekonuje ekspertka. - Dlatego np. w Szwecji zlikwidowano zamknięte ośrodki dla uchodźców, unikając w ten sposób ich gettoizacji. Za początek procesu integracji uznaje się

moment przekroczenia granicy. Pieniądze, które by szły na utrzymywanie ośrodków, przeznacza się na bardziej zindywidualizowaną pomoc: naukę języka, wynajęcie mieszkania i znalezienie pracy.

W Polsce dopiero od niedawna w ośrodkach zatrudnieni są psychologowie. Według badań Stowarzyszenia Interwencji Prawnej cudzoziemiec ma szansę na kontakt z nim średnio raz na dwa lata. O psychiatrze może tylko pomarzyć (w 2009 r. miało na to szansę 3 proc. uchodźców).

Nierzadko na oczach mieszkańców ośrodków rozgrywają się mroczne sceny. "Jeden człowiek co wieczór ubiera się w palto, kapcie i ok. godziny stoi przy wejściu, koło ochrony - opisuje uciekinierka z Białorusi. - Potrafi podejść do pracownika ośrodka i powiedzieć: proszę iść do pokoju, oni wszyscy umarli i już śmierdzą".

Pętla

O Wólce Kosowskiej pod Warszawą niedawno mało kto słyszał. Teren nierolny, płaski. Postawiono tu gigantyczne hale - jeden z największych składów hurtowych w rejonie. O świcie 22 sierpnia 2009 r. hale trawi gwałtowny pożar. Scena z telewizyjnego przekazu: kilku Azjatów przedziera się przez kłęby czarnego dymu. Strażacy opowiadają: "Chcieli iść w ogień, ratować towar, siłą trzeba ich było odciągać".

W Wólce handlują i mieszkają Chińczycy oraz Wietnamczycy. Według Roberta Krzysztonia, koordynatora sekcji Dalekiego Wschodu w Instytucie im. Paderewskiego, było ich nad Wisłą 60 tys. Została połowa, większość nielegalnie. Polska się ich pozbywa.

Punkt pierwszy mechanizmu pozbywania: wolna Polska uznaje, że dyktatura w Wietnamie nie jest zła, i jedynie sporadycznie godzi się na przyznawanie uciekinierom statusu uchodźcy. W ciągu ostatniej dekady Wietnamczycy zgłosili 800 wniosków o azyl; jedyną pozytywną decyzję wydano 10 lat temu.

Punkt drugi mechanizmu pozbywania: wolna Polska uznaje, że wietnamska bezpieka nie jest zła, i zaprasza ją do współpracy "w sprawie ustalania tożsamości uciekinierów". Jesienią 2007 r. do wolnej Polski po raz pierwszy przyjeżdża delegacja funkcjonariuszy wydziału A18 Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Wietnamie. Przesłuchują grupę Wietnamczyków osadzonych w areszcie deportacyjnym za brak dokumentów. W przesłuchaniu nie bierze udziału strona polska.

Witold Klaus: - Zapytaliśmy wysokiego urzędnika Straży Granicznej, czy nie chciałby wiedzieć, o czym oni rozmawiają, przecież to nie są służby sojuszniczego państwa. Odparł: "nie jesteśmy zainteresowani".

Krzysztoń alarmuje: aresztanci są zastraszani, zmuszani do podpisywania dokumentów, których nie wolno im przeczytać, szantażowani - unikną deportacji (czyli nie zostaną przez ubeków rozpoznani), jeśli będą inwigilować społeczność wietnamską w Polsce. Szantaż obejmuje jeszcze jedną sferę działalności bezpieki: pobieranie haraczy za organizowanie przerzutu z Wietnamu.

Odbywa się to tak: wyjeżdżający zgłasza się na milicję z prośbą o paszport - innej drogi nie ma. Funkcjonariusz wkłada za to do kieszeni ok. 500 dolarów. Zamiast do Polski, przywozi emigranta do Moskwy, odbiera mu paszport i oświadcza, że podróżnik jest winien kilka tysięcy dolarów. Wietnamczyk przedziera się do Polski bez dokumentów, przez zieloną granicę. Tu odmawia się mu prawa do legalnego pobytu. Zdaniem Krzysztonia to dlatego wśród bazarowych handlarzy są profesorowie akademiccy, intelektualiści, artyści - pracują na przeżycie i spłatę haraczu. Chorować im nie wolno, bo za bezpapierowców NFZ nie płaci.

W SIP pamiętają przypadek kobiety, która musiała być dializowana trzy razy w tygodniu. - Zadzwonił do nas lekarz - opowiada Klaus - żeby "coś z tym zrobić", bo szpital wpędza się w długi. Chciał się jej pozbyć.

Nie wolno chorować dzieciom. Jeśli chodzą do szkoły, a jest tam pielęgniarka, musi udzielić doraźnej pomocy, ale gdy dziecko złamie nogę na ulicy lub złapie zapalenie płuc - do leczenia nie ma prawa. Gdy Stowarzyszenie interweniowało w tej sprawie w Ministerstwie Zdrowia, urzędniczka odpisała: "wydaje się nieuzasadnione twierdzenie, że cudzoziemcy i ich małoletnie dzieci nie mają dostępu do bezpłatnej opieki medycznej". Świat urzędników i świat bezpapierowców należą do różnych galaktyk.

Trwogi wietnamskich imigrantów skrywają się za firankami wynajmowanych pokoi bez mebli, dzielonych przez kilku, bo taniej; w taksówkach przywoływanych o świcie, żeby dotrzeć do pracy i wrócić z niej przed nocą (taksówka jest pewniejsza, w autobusie można spotkać funkcjonariuszy); za zawsze uprzejmym, chroniącym przed wścibstwem uśmiechem.

Imigranci opowiadają o nalotach policjantów i strażników miejskich na azjatyckie centra handlowe. Wytropionego bezpapierowca (nazywają ich nielegałami) zabiera się do radiowozu: "Nie chcesz wracać do Wietnamu, to dawaj kasę" - żądają. Zabierają wszystko, co znajdą. W autobusach trafiają się kontrolerzy, którzy drą Azjacie bilet i wlepiają karę za jazdę na gapę. Do reżimu nikt wracać nie chce: Wietnamczyk płaci. Nie wszystkim się udaje - rocznie Polska deportuje ok. 200 wietnamskich imigrantów.

Chciała też deportować 31-letnią Ton Van Anh, korespondentkę Radia Wolna Azja, kobietę-instytucję, która walczy tu o prawa swoich rodaków. Van Anh, prywatnie partnerka Roberta Krzysztonia, przez 20 lat była w Polsce legalnie, ale jej paszport stracił ważność. Ambasada wietnamska nie wydała nowego za karę, że "prowadzi działalność sprzeczną z interesami ludu wietnamskiego i tradycyjnych stosunków polsko-wietnamskich". Miała trafić do aresztu deportacyjnego, ale skrzyknęli się przyjaciele: z petycją o nadanie Van Anh obywatelstwa polskiego wystąpili aktorzy i publicyści, więc prezydent zgodę podpisał. Wkrótce będzie miała polski paszport, weźmie ślub.

Kilka miesięcy temu przeszło półtora tysiąca obcokrajowców podpisało się pod apelem do władz polskich, żeby ogłosiły abolicję dla nieudokumentowanych imigrantów. Proszą w niej: niech Polska skorzysta z naszych umiejętności, niech nas zobaczy. Według szefa Urzędu ds. Cudzoziemców abolicja może być wprowadzona w połowie roku. Nie wiadomo, ilu zostanie widzialnymi. >

Niełaska

Los cudzoziemca nad Wisłą często determinuje widzimisię urzędnika, pech albo szczęście.

- To dlatego, że Polska nie ma żadnej polityki imigracyjnej - twierdzą eksperci. Kinga Wysieńska: - A przecież problem imigrantów

to kwestia strategiczna. Prognozy demograficzne są nieubłagane: jeszcze trochę i czterech emerytów będzie przypadało na trzech pracujących. Tyle że u nas doraźność przedkłada się nad prognozowanie.

A lubi się je w większości krajów UE. Niemcy swoją strategię ciągle udoskonalają, ostatnio wabią już nastoletnich Polaków. Ukraińcy, bez których padłby polski przemysł sadowniczy, jeszcze bardziej kulałaby opieka nad starszymi, a także budownictwo, coraz częściej na saksy wybierają Czechy - tam łatwiej zalegalizować pobyt i pracę.

Odkąd wstąpiliśmy do Unii, Bruksela nasze zamknięte prawo szturcha, zmuszając nas do cywilizowania kilku przepisów rocznie. Jednak eksperci podkreślają: UE wyznacza tylko minimalne standardy. W Stowarzyszeniu Interwencji Prawnej codziennie przyjmuje się skołowanych interesantów na legalnych papierach. Błagają o pomoc, bo w wolnej Polsce widzialność przed zamknięciem nie chroni.

Gdy Zarema, Czeczenka, której mąż zginął na wojnie, zgłasza się do ośrodka pomocy społecznej po przysługujący jej zasiłek dla samotnej matki, zostaje odesłana: każą jej dostarczyć dokument... o dochodach męża w Polsce. Kiedy Abdullah, Egipcjanin na statusie uchodźcy, wygrywa przetarg na wynajmowanie lokalu do prowadzenia baru, wspólnota mieszkaniowa nie udostępnia mu pomieszczenia. Ożenionego z Polką Ormianina spółdzielnia mieszkaniowa, do której należy żona, nie przyjmuje w poczet członków. Szkoła w Warszawie informuje białoruskich rodziców, że dzieci nie mogą się uczyć, bo... nie mają zameldowania w Polsce.

Zamknięte prawo wyłącza sumienie, stępia logikę. Jeśli jesteś cudzoziemką, którą właściciel wynajmowanego pokoju wyrzucił z dziećmi przed nocą, i zapukasz do Ośrodka Interwencji Kryzysowej (bo myślisz, że znalezienie się na bruku to właśnie kryzys), pokażą ci drzwi. Wytłumaczą: tu mogą szukać schronienia tylko ofiary przemocy. Kinga Wysieńska widywała matki krążące między ośrodkami: w rękach dziecko, tobołek, w oczach szeroko otwarte pytanie. Niektóre nauczyły się, jak się samemu okaleczać, żeby wyglądać na ofiarę przemocy.

Z mieszkaniami dla cudzoziemców w ogóle jest problem. Jak organizacje wspierające imigrantów dzwonią do właścicieli, żeby zarekomendować klienta, to słyszą: "A dla kogo?". "Dla Czeczena". "To dziękuję". Kinga Wysieńska badała zjawisko bezdomności wśród uchodźców. Chodziła ze współpracownikami na dworce, do miejsc spod ciemnej gwiazdy. Ludzie żyją po 7 osób w klitkach zatęchłych suteren, bez wody i prądu - i jeszcze muszą za to płacić. To też jest bezdomność.

W Instytucie Spraw Publicznych podsumowali: w Polsce może być od 1400 do 2400 bezdomnych uchodźców - jedna trzecia tych, co mają kartę pobytu. W Warszawie, gdzie ich najwięcej, miasto przeznacza dla uchodźców rocznie zaledwie 5 mieszkań komunalnych. - Nigdy nie postulowaliśmy, żeby zwiększyć tę pulę kosztem polskich rodzin - zapewnia Wysieńska. - Chodzi o to, że osoby na statusie uchodźcy mają takie samo prawo jak Polacy dopisać się do ogólnej kolejki oczekujących.

Coraz więcej interesantów narzeka na udrękę odebranego czasu: to czasem 2-3 miesiące, tyle zajmuje Urzędowi ds. Cudzoziemców, żeby wydać nową kartę pobytu. Karta jest czasowa: gdy traci ważność, człowiek nie ma dowodu tożsamości. Nie ze swojej winy nie może podjąć legalnej pracy, leczyć się, ucieka na widok policjanta, by nie trafić do aresztu. Kiedy SIP zgłosiło sprawę Rzecznikowi Praw Obywatelskich i ten nakazał kontrolę, wyszło na jaw, że w Urzędzie ds. Cudzoziemców panuje bałagan. Miano go ukrócić - a cudzoziemcy nadal oczekują na powrót do legalności średnio 6 tygodni. - System zdaje się liczyć na to, że ci ludzie nie wytrzymają i dadzą nogę na Zachód - ocenia szef Stowarzyszenia. Ale tych, co uciekają, zwykle wychwytuje zagraniczna straż graniczna i odsyła z powrotem. Wtedy system się gniewa (przecież tak mieli u nas dobrze, niewdzięczni!) i odmawia pomocy integracyjnej w postaci prawa do darmowej nauki języka i zasiłku.

Sąsiedzi

Na legalnych papierach czy bez, imigranci to ok. 2 proc. mieszkańców Polski. Jesteśmy społeczeństwem homogenicznym. Z Europejskiego Sondażu Społecznego wynika, że zdecydowana większość z nas akceptuje fakt, że migrują tu obcokrajowcy - mieścimy się w średniej europejskiej. Gwałtownie od niej odskakujemy, gdy jesteśmy pytani o warunki zgody na przyjęcie obcych: zwykle życzymy sobie, żeby byli wychowywani w tradycji chrześcijańskiej i najlepiej, żeby mieli białą skórę. - Te wymogi świadczą o tym, że wykluczamy inność - komentuje dr Zbigniew Benedyktowicz, etnograf i antropolog z Instytutu Sztuki PAN, autor książki "Portrety »Obcego«. Od stereotypu do symbolu". - Przez lata izolacji zapomnieliśmy o wielokulturowości, pogranicznym charakterze tego miejsca na ziemi, gdzie Wschód spotyka się z Zachodem.

Badacz wskazuje na jeszcze jeden rys tej postawy: konserwatyzm katolickiego społeczeństwa, mimo nauczania Jana Pawła II i jego otwartości na inność kulturową. - W chrześcijaństwie różnorodność dzieci Bożych jest ważniejsza niż swojskość - uważa Benedyktowicz.

Różnorodność dzieci Bożych nawet w Warszawie, mieście uchodzącym za najbardziej "multi-kulti", okazuje się kategorią podejrzaną. Kiedy kilka miesięcy temu pracownicy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka przeprowadzili wywiady z 24 cudzoziemcami mieszkającymi w stolicy, ci - niemal bez wyjątku - przyznali, że byli tu wyzywani. Za Afrykańczykami krzyczano "asfalt", "goryl", "czarna małpa". Za Azjatami "żółtek". Wielu dostrzegało, że Polacy unikają siadania obok nich w autobusach, a kasjerzy w sklepach - kontaktu z rękami. Kameruńczykowi pracującemu w szpitalu pacjentka oświadczyła: "Pan mnie nie będzie dotykał, pan jest ciemnoskóry". Aż 14 biorących udział w badaniu zostało pobitych, w tym siedmiu tak, że musiał interweniować lekarz.

Jesienią 2009 r. Lech Kołakowski, poseł PiS z Łomży, występuje do Urzędu ds. Cudzoziemców z postulatem zamknięcia działającego tam od 10 lat ośrodka dla uchodźców z Czeczenii, bo "mieszkańcy skarżą się na takich sąsiadów". Kilka dni później na ulicy spokojnego raczej miasta zostają pobite dwie Czeczenki. Wkrótce 800 anonimowych (podpisy są nieczytelne) mieszkańców popiera petycję z żądaniem likwidacji ośrodka. W petycji lawina oskarżeń: Czeczeni kradną, straszą mafią, a w dodatku biorą zasiłki. Polskie sąsiadki zwijają sznurki do suszenia prania, żeby swojego nie mogły powiesić Czeczenki. Na murach pojawiają się napisy: "Won z naszego miasta". Władze ośrodek zamykają.

Dystans, odpychanie to oręż "fasadowej tolerancji", w terminologii socjologicznej znany jako syndrom NIMBY (Not In My Back Yard): proszę bardzo, niech powstają ośrodki, ale nie na moim podwórku. - U nas o ten syndrom o tyle łatwiej, że nie wprowadziliśmy polityki edukacyjnej ukierunkowanej na wielokulturowość - uważa Kinga Wysieńska. - Na Zachodzie ludzie uczą się historii obejmującej rozmaite, w tym obyczajowe, wspólnotowe wątki dziejów. U nas historia to daty bitew.

Eksperci z organizacji pozarządowych przekonują, że sytuacja dojrzała do tego, by upowszechniać w Polsce testy dyskryminacyjne, do niedawna uznawane za kontrowersyjne, bo do pomiaru rasizmu używają prowokacji (stosuje się je w większości krajów UE). Po co? - Żeby ukrócić ciche, niemożliwe do uchwycenia w statystykach praktyki poniżania ludzi z powodu przynależności etnicznej - tłumaczy Witold Klaus. - Człowiek chce np. wejść do klubu nocnego, a mu zabraniają.

Niedawno Kinga Wysieńska posłużyła się testem dyskryminacyjnym w badaniu zachowań pracodawców: - Do 167 miejsc wysłaliśmy c.v. w imieniu Polaka i cudzoziemca. Ich kwalifikacje niczym się nie różniły. Obcokrajowcy mieli pozwolenie na pracę i świetnie znali język polski. Okazało się, że Polak, aby zyskać jedno zaproszenie na rozmowę, musiał wysłać

10 aplikacji. Cudzoziemiec - 17.

***

Zbigniew Benedyktowicz nie ma wątpliwości: żyjemy w epoce określanej przez antropologów jako epoka boat people, w której kultura zakorzenienia coraz bardziej ustępuje miejsca kulturze przeszczepiania, płynności, migracji. Nie ma od tego odwrotu. Dlatego potrzebne jest inne spojrzenie na obcość: - W dialogu z innością nie tylko nie zatracamy własnej tożsamości, ale zyskujemy możliwość jej pogłębiania. Jak w "Zwierzeniach Klauna" Bölla, gdzie bohater agnostyk dba o to, by jego katolicka narzeczona co niedziela brała udział we Mszy. Inność najpierw wzbudza wzajemną fascynację, a potem rodzi więź.

Badacz zachęca: - Nie bójmy się inności. Relacja swój-obcy może być mistyczna, chociażby przez otwarcie na tajemnicę obcego.

Szacuje się, że do końca tego roku ze swoją tajemnicą dotrze do Polski ok. 20 tysięcy nowych obcych.

Imiona niektórych imigrantów zostały zmienione. Cytowane relacje pochodzą z e-gazety dla uchodźców "Refugee". Ponadto korzystałam m.in. z: "Sąsiedzi czy intruzi? O dyskryminacji cudzoziemców w Polsce" pod red. W. Klausa, artykułu R. Krzysztonia "Imigranci - goście czy intruzi" ("Przegląd Powszechny" 2/09) oraz tekstów prasowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011