Arabski rok 1989

Czy interwencja w Iraku i obalenie Saddama były zgodne z prawem i uzasadnione? Dziś to pytanie, jeszcze niedawno budzące wielkie emocje, schodzi na dalszy plan. Wybuch pokojowej i kolorowej Rewolucji Cedrowej w Libanie uzmysłowił nawet zagorzałym przeciwnikom Ameryki, że na Bliskim Wschodzie coś się ruszyło. I to nie tylko w Libanie czy Iraku. Tylko co z tego wyniknie?.

Nawet gdy zna się bliskowschodnie standardy, tempo zmian i nieprzewidzianych zdarzeń może dziś przyprawiać o zawrót głowy. Także chętnych do prognozowania przyszłości jest ostatnio jakby mniej.

Bo, mimo zastrzeżeń, przeprowadzenie “aż tak wolnych" wyborów w Iraku i Palestynie, zapowiedzi podobnych w Egipcie i Katarze, sprawne uformowanie się nowych władz Iraku (prezydent - Kurd, premier - szyita, przewodniczący parlamentu - sunnita), coraz śmielsze poczynania świeckiej opozycji w Egipcie, eksperyment z wyborami samorządowymi w Arabii Saudyjskiej czy wreszcie - a raczej przede wszystkim - Cedrowa Rewolucja w Libanie, radosna i (rzecz w regionie niebywała) całkowicie pokojowa, otóż wszystko to potwierdza opinię, do niedawna jakże niepopularną, że amerykańska interwencja w Iraku poruszyła jakieś uśpione dotąd siły. I to siły dobre.

Cedrowa Rewolucja...

Dziś - obok zmian w Iraku - najbardziej uderza to, co od zabójstwa Rafika Haririego, byłego sunnickiego premiera Libanu (patrz “TP" nr 9/2005), dzieje się w tym małym kraju, wciśniętym - nie tylko geograficznie - między Syrię i Izrael. Cedrową Rewolucją nazwano tu (od drzewa cedrowego, będącego symbolem Libanu i rośliną chronioną w kilku rezerwatach) masowy ruch na rzecz demokracji, który eksplodował w połowie lutego po zabójstwie Haririego. W sposób bezprecedensowy dla Bliskiego Wschodu doszło do pokojowego protestu, do otwartej opozycji i wobec rządu, i potężnego sąsiada “zza gór": Syrii.

Milion Libańczyków, który wychodzi na ulice Bejrutu, aby domagać się demokracji oraz wycofania z kraju wojsk syryjskich, to siła niesłychana nie tylko dlatego, że Liban ma 4,5 mln mieszkańców. Także dlatego, że był to tłum radosny, nastawiony pokojowo, przypominający niedawny Kijów.

Cedrowa Rewolucja - to najsilniejszy przejaw ożywczego wiatru, wiejącego przez region. Swobodne wypowiedzi libańskiej prasy i zróżnicowanie opinii, których podział nie przebiega, jak to w Libanie drzewiej bywało, wedle przynależności religijnych, a także generalnie akceptowana zasada non-violence - wszystko stanowi (i na taką skalę!) jakość absolutnie nową.

Co więcej, libańscy chrześcijanie demonstrują ramię w ramię z sunnitami i Druzami. I choć po drugiej stronie zgrupowali się szyici (i ich organizacje: Hezbollah i Amal) oraz mniejsze partie opowiadające się za “jednością libańsko-syryjską", to z obu stron panuje pluralizm.

Prosyryjski premier Omar Karami (wedle wymagań konstytucji: sunnita) po dwóch miesiącach prób zrezygnował ostatecznie w ubiegłym tygodniu z misji tworzenia “rządu porozumienia narodowego". Naciski opozycji parlamentarnej oraz antysyryjskie demonstracje sprawiły, że Karami - po trzech nieudanych próbach - w końcu rzucił rękawicę. Przyspieszone wybory parlamentarne mają odbyć się w maju (chyba że prezydent znowu coś wymyśli) i jest szansa, że wygra je antysyryjska opozycja.

Wydarzeniom tym towarzyszyły demonstracje prosyryjskiego Hezbollahu pod ambasadą USA w Bejrucie: niedwuznaczne ostrzeżenie dla Stanów przed (kolejną) interwencją w Libanie. Jednak Amerykanom nie trzeba przypominać 23 października 1983 r., gdy w jednoczesnym ataku samobójczym zginęło w Bejrucie 299 amerykańskich marines oraz francuskich spadochroniarzy. Zamach z 1983 r. był “premierą" Hezbollahu zarówno na arenie libańskiej wojny domowej, jak i “eksportowym produktem" świeżej irańskiej rewolucji islamskiej Chomeiniego.

Wszelako dziś demonstracje prosyryjskich szyitów wypadają skromnie na tle masowej mobilizacji opozycji. I na tle jej sukcesu: zmuszenia Syrii do opuszczenia Libanu. Przynajmniej oficjalnie.

...rewolucjonizuje Liban

Niektórzy zajmujący się Bliskim Wschodem komentatorzy już wieszczą eksplozję wolności w regionie. Jednak z optymizmem nie należy przesadzać. Pokojowy charakter libańskich protestów w każdej chwili może się odmienić. “Nieznani sprawcy" już kilka razy atakowali ostatnio bombami w chrześcijańskich miejscowościach na północy i wschodzie aglomeracji Bejrutu: w Dżdeide, Kaslik i w Dekuane. Choć zabitych (trzy osoby, w tym dwóch gastarbeiterów z subkontynentu indyjskiego) i rannych na szczęście nie jest wielu, to w razie “skuteczniejszego" ataku zamierzona prowokacja może się udać. W końcu nie wszystkie chrześcijańskie milicje oddały broń po wojnie domowej [zakończonej w 1990 r. - red.], a ich wojowniczy przywódcy dalej cieszą się posłuchem u części współwyznawców.

Na razie Zachód dał niezwykły pokaz solidarności: USA, Francja (ciesząca się autorytetem we frankofońskim Libanie, a szczególnie wśród frankofilskich chrześcijan), Niemcy, ale także Rosja czy Arabia Saudyjska naciskają nieustannie na przywódcę Syrii Baszara al-Asada, aby w myśl rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1559 jak najszybciej wycofał - zwłaszcza z libańskiej doliny Bekaa - resztę 4-tysięcznego kontyngentu syryjskiego, który z “braterską pomocą" wizytuje Liban od 1975 r.

Jednak dla Libańczyków ważne jest usunięcie nie tylko syryjskiej armii, ale także wszechmocnej syryjskiej agentury (tu efekty ewakuacji są trudne do zweryfikowania). A także rozbrojenie Hezbollahu, czyli ostatniej milicji, która dzięki syryjskiej rekomendacji mogła zachować broń po wojnie domowej (Hezbollah potraktowano jako ruch oporu przeciw Izraelowi, okupującemu wtedy południowy Liban; dziś Izraelczycy zajmują już tylko niewielki kawałek libańskiej ziemi, tzw. farmy Szebaa). W swych “twierdzach" - na południu Libanu, na południowych przedmieściach Bejrutu i w Baalbak (dolina Bekaa) - Hezbollah cieszy się autonomią, limitowaną tyleż lokalnymi wymogami gry politycznej, co koniecznością koordynacji działań z patronami tej organizacji z Teheranu i Damaszku.

W grudniu 2004 r. Syryjczycy okazali zaskakującą szczerość: przyznali się do rozwiązania trzech siatek szpiegowskich na terenie Libanu. Mimo że o obecności syryjskiej agentury wie w Libanie każdy pucybut, było to jednak pierwsze oficjalne potwierdzenie jej istnienia. Jest tajemnicą poliszynela, że libańskie siły bezpieczeństwa i wywiad tworzyli od podstaw - w czasie wojny domowej, jak i po kończących ją umowach podpisanych w Taif (w 1989 r.) - właśnie Syryjczycy, traktując je jak przybudówkę do własnego aparatu.

Podobnie jest sprawą publicznie znaną, że każdy polityk libański pragnący uzyskać “posłuchanie" u Wielkiego Brata musi najpierw zwrócić się do szefa syryjskiego wywiadu wojskowego w Libanie, generała Rustama Ghazali. Generał rezyduje zupełnie jawnie w zamieszkałym przez Ormian turystycznym miasteczku Andżar (są tu piękne ruiny z czasów dynastii Omajadów), koło głównego przejścia drogowego łączącego Bejrut z Damaszkiem. Jest to uznany kanał kontaktowy “klienta" z “patronem".

Niedawno przeciw tym praktykom wypowiedział się publicznie były (1976-80, 1987-90 i 1998-2000) premier Libanu Salim al-Huss: nazwał on generała “osobistym przedstawicielem syryjskiego prezydenta w Libanie". To kolejny przejaw głasnosti.

Syria się obraża

Nie jest jednak tak, aby poparcie Zachodu dla jakiegoś ruchu - choćby i masowego - w świecie arabskim było receptą na sukces. Wręcz przeciwnie. Nawet umiarkowana część opinii publicznej identyfikuje tu negatywnie poczynania USA z polityką Izraela. Więcej znaczy poparcie dla Cedrowej Rewolucji prezydenta Chiraca, choć do tej pory powszechne było przekonanie, że w przypadku Unii Europejskiej nie można liczyć na więcej niż słowa.

Oficjalne czynniki syryjskie, choć musiały ugiąć się pod tak jednolitym naciskiem, próbują robić dobrą minę do złej gry - i twierdzą, że armia syryjska i tak cały czas “stopniowo" się wycofuje. Podkreśla się przy tym, że zachodni nacisk na ewakuację Syryjczyków jest w istocie wymierzony przeciw przyjaźni obu krajów i kruchej równowadze między grupami religijnymi Libanu. A komu miałoby na tym zależeć? No komu? Oczywiście Izraelowi! - mówi Damaszek, sugerując, że to Izrael zabił Haririego. Jak wiadomo, w Libanie większość opinii publicznej ma na ten temat odmienne zdanie i oskarża o ten mord Syrię.

Co ciekawe, ustępstwa al-Asada wobec Libańczyków (i Zachodu) wywołały niezadowolenie także syryjskiej opozycji - i tej laickiej, i religijnej (Bractwo Muzułmańskie). Nie mogąc swobodnie wypowiadać się w Syrii, korzysta ona z możliwości, jakie daje internet (swoistym “organem" opozycji jest np. londyńska strona internetowa Akhbar asz-Szarq, czyli Wiadomości Wschodu). Opozycja uważa, że z Libanu, owszem, należało się wycofać, tyle że wcześniej i nie pod obcym naciskiem. I oskarża al-Asada, że pozwolił na upokorzenie Syrii na arenie międzynarodowej, a jednocześnie odwraca uwagę “kwestią libańską" od problemów wewnętrznych.

Nawet rządowy dziennik “Ath-Thawra" (Rewolucja) zareagował żalem na ostatnie deklaracje młodego prezydenta Syrii, który mówił o reformach i uzdrowieniu stosunków z Libanem: “W istocie Pana słowa były nam potrzebne wczoraj. Przyszły z opóźnieniem, jak życiodajny deszcz na spragnioną glebę. O ile doszło do tego wskutek Pana chęci wsłuchania się w pytania ludzi i puls syryjskiej ulicy - to może być Pan pewny, że odpowiedział Pan na te pytania i uspokoił ten puls. Jednak mówimy Panu w prawdzie i uczciwości: potrzeba nam więcej".

“Nieoficjalna" Syria do tej pory w kwestii Libanu podzielała stanowisko swoich władz. Społeczeństwo syryjskie jest młode - jak w wielu krajach arabskich - i znaczna jego część urodziła się, wykształciła i dorosła pod rządami Asadów (od lat 60.). Żyje więc w przekonaniu, że obecność Syrii w Libanie jest czymś naturalnym. Z trudem wyobraża sobie świat, w którym któryś z tych elementów miałby ulec zmianie.

Wielu zwykłych “zjadaczy" propagandy państwowych mediów jest urażonych, gdy Libańczycy zgromadzeni na bejruckim Placu Wolności (do niedawna: Placu Męczenników) żądają suwerenności i ewakuacji syryjskich żołnierzy. Latami byli zapewniani przez własny rząd, że ich synowie oddawali życie, aby “na prośbę Libańczyków" (i to chrześcijan!) pacyfikować konflikt religijny, nad którym sami Libańczycy nie potrafili zapanować. Syryjczycy trwają też w przekonaniu, że to oni doprowadzili do przepędzenia z południowego Libanu “arcywroga" (czyli Izraela). Nie rozumieją więc “niewdzięczności" Libańczyków.

Tym bardziej że w syryjskiej (i nie tylko) świadomości “syjonistyczny wróg" czyha, by ponownie uderzyć. I o niczym bardziej nie marzy, jak o podzieleniu Arabów.

Syndrom kuwejcki

Aby pomóc w zrozumieniu niechęci syryjskiej ulicy wobec libańskich “fochów" arabscy komentatorzy przywołują także tzw. syndrom kuwejcki.

Oto relatywnie bogaty Liban stał się w ostatnich latach (choć na mniejszą skalę niż kiedyś Kuwejt i inne kraje Zatoki Perskiej) atrakcyjnym rynkiem pracy, przyciągającym gastarbeiterów nie tylko z Indii, ale przede wszystkim z Syrii.

O ile w dobrym tonie jest dziś zatrudniać w bogatym libańskim domu służbę hinduską lub filipińską, o tyle do prac polowych ściągani są masowo Syryjczycy. Mieszkają w tak opłakanych warunkach, że lepiej jest nawet w tzw. obozach palestyńskich, ktore faktycznie stały się już miasteczkami (żyje w nich 400 tys. uchodźców). Ku oburzeniu libańskiej ulicy, Syryjczycy nie płacą ani grosza (a właściwie libańskiego funta) za wjazd do “Kraju Cedra" i odbierają chleb libańskim bezrobotnym. To na syryjskich slumsach wyładowała się początkowo społeczna wściekłość po zabójstwie Haririego i doszło tam do pogromów.

Libańczycy potrzebują zatem arabskich braci do pracy, ale zarazem pogardzają nimi. Z kolei gastarbeiterzy zagryzają zęby i czekają tylko, gdy role się odwrócą. Libańczycy to czują - i z niepokojem wspominają sierpień 1990 r., gdy wkraczające do Kuwejtu oddziały irackie były oklaskiwane przez pracujących tam Palestyńczyków (Jaser Arafat udzielił wtedy oficjalnego poparcia dla inwazji Saddama Husajna). Kuwejtczycy zdecydowali się nie popełniać więcej tego błędu i teraz chętniej przyjmują do pracy nie Arabów i nawet nie muzułmanów, ale mieszkańców Indii i Filipin.

Tę lekcję przypomina się dziś w Libanie.

Turcja zmienia front

Wstrząsy po “trzęsieniu" w Libanie dosięgły też - nieoczekiwane - Turcję. Tureccy politycy i znaczna część opinii publicznej zdecydowali się okazać solidarność... rządowi w Damaszku. Turcja, która w 1998 r. była na krawędzi wojny z Syrią - w odwecie za pomoc, jakiej Hafez al-Asad (ojca Baszara) udzielał kurdyjskim partyzantom z PKK (m.in. szkoląc ich w bazie Bar Ilias w dolinie Bekaa) - teraz uznała swego syryjskiego sąsiada za ofiarę zachodniego szantażu.

Skąd ta zmiana? Od czasu alianckiej interwencji w Iraku Turcja - rządzona przez umiarkowanych islamistów - odczuwa, że równowaga sił na Bliskim Wschodzie ulega dekompozycji i przechyla się na korzyść USA i Izraela. W Ankarze, dotąd lojalnej wobec Waszyngtonu (przewrażliwieni na tym punkcie Grecy mawiają, że Turcja to “rozpieszczone dziecko polityki USA"), antyamerykanizm stał się dziś modny.

Kulminacją napięć Ankara-Waszyngton stały się ostatnio słowa ambasadora USA, który komentując zapowiadaną na kwiecień wizytę prezydenta Turcji Ahmeda Nedżdeta Sezera w Syrii powiedział tureckiemu dziennikarzowi, że międzynarodowe poparcie dla wycofania wojsk syryjskich z Libanu pomoże utrzymać stabilność w regionie. I dodał: “Mamy nadzieję, że Turcja przyłączy się do tej międzynarodowej koalicji, choć oczywiście ocena stanowiska społeczności międzynarodowej należy do Turcji".

Słowa te zostały przez Turków odebrane jako interwencja w wewnętrzne sprawy ich kraju. Na fali ogólnego oburzenia ambasador poczuł się zmuszony do złożenia dymisji. Umiarkowane media tureckie na tym poprzestały, ale religijna prawica wysunęła nietypowy dla Turcji (mającej dobre relacje z Izraelem, w tym umowy wojskowe) zarzut, że ambasador jest lojalny nie tylko wobec swego pracodawcy, ale także Tel Awiwu, i że chciał wymusić na Turcji politykę zgodną z oczekiwaniami nie tylko Stanów, ale i Izraela.

Czekając na Atatürków

Fareed Zakaria, publicysta amerykańskiego tygodnika “Newsweek", zachwycony Cedrową Rewolucją, wieszczy już pochód wolności i demokratyzacji przez Bliski Wschód. Zdaniem Zakarii jest to następstwo zdecydowanej polityki USA w regionie.

A jednak, przy całym entuzjazmie dla Cedrowej Rewolucji - i w ogóle dla idei zwalczania feudalnych stosunków na Bliskim Wschodzie (tworzących podglebie dla fundamentalizmu i terroryzmu) - trzeba wyraźnie zauważyć: w krajach arabskich nie da się wprowadzić reform, jeśli na miejscu nie pojawią się szerokie warstwy - oraz liderzy - zdecydowane występować w imię takich reform, a także w imię uniwersalnych wartości z własnego, głębokiego przekonania, a nie tylko dla chwilowego zjednania zagranicznych sponsorów (czy w celu uchylenia się przed groźbą interwencji).

Tymczasem krajom arabskim brakuje własnych Atatürków - liderów, którzy jak legendarny twórca nowoczesnego państwa tureckiego potrafiliby w obliczu przemian cywilizacyjnych wytłumaczyć swoim rodakom konieczność zmian, bez odwoływania się tylko do bagnetu i pałki.

Bez takich przywódców idea “arabskiej demokracji" może skończyć się tak, że w wyborach szyita zagłosuje na szyitę, Kurd na Kurda, a sunnita nie pójdzie do urny (jak w Iraku), jeśli nie dostanie gwarancji, że jego grupa religijna będzie mieć udział we władzy niezależnie od wyniku głosowania.

W Libanie stabilności broni na razie względny dobrobyt. Ale jeśli do religijnie definiowanej lojalności tutejszego elektoratu dodamy magazyny broni, ukrywane nadal przez różne grupy religijne, i jeśli nałożą się na to wzajemne oskarżenia o służenie obcym interesom (Izraela, Syrii, Ameryki czy nawet Francji) - to może będziemy wkrótce, i owszem, świadkami kolejnych rewolucji, wcale nie pokojowych. Ale bez miejscowych Atatürków.

I bez jasnej wizji “co dalej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2005