Anioł pachnie klejem

Odurzone, brudne, wynędzniałe dzieci przycupnięte w kanałach ciepłowniczych, piwnicach czy na dachach - to nie scena z filmu "Slumdog". To obrazek z polskiej ulicy.

28.04.2009

Czyta się kilka minut

W Katowicach, naprzeciwko dworca kolejowego, wyrastają Himalaje. Ich szczyty majaczą do obrzeży miasta, na Załężu. - Są na wyciągnięcie ręki. Rzeczywiste - mówi Adrian Kowalski. - Może przez tę bliskość mało kto je widzi.

Kryjówki

Gdyby nie tamta sylwestrowa noc z początków lat 90., też by mu umknęły; wiódłby życie na nizinach. Kowalski, student seminarium duchownego, był wtedy w grupie organizujących sylwestrową Mszę dla dworcowych bezdomnych. Przy katowickim dworcu Warszawa Centralna to oaza cywilizacji. Tu bezdomność wydaje się "bardziej bez". Gromadzą się: pijani, skuleni, naćpani. Między nimi jakieś kilkuletnie chłopaki, z dziesiątka ich była: ręce w kieszeni, pety w zębach, a smród od nich bije na kilometr - dziwny, niedworcowy, żrący.

Podchodzi Kowalski, zagląda im w oczy, a w nich jakaś mgła się snuje, nie biała, tylko mroczna. - Ty, dasz na klej? - odzywa się jeden w szarej czapce na bakier. Bo ten smród był od kleju butapren. - A wy skąd jesteście? - pyta Adrian. - A stąd - pokazują kierunek, gdzie majaczą Himalaje, których Kowalski jeszcze nie widzi. Potem rozpływają się w nocy.

Nazajutrz, po zmierzchu, telefon z furty: "Jakieś dzieciaki do ciebie przyszły". Kowalski: - Zbiegam. Stoją. Jednemu krew leci, od noża pocięty. A ten w czapce na bakier, Krystian, widać przywódca, mówi: "Bandaż daj". Klerycy oczy wybałuszają: "Chłopie, skąd tyś ich wytrzasnął?". Opatrzyłem tego pociętego, pogadaliśmy. Nagle Krystian odzywa się: "Chodź z nami, coś ci pokażę".

Idą ulicami okalającymi dworzec, schodzą do przegniłych piwnic, walących się ruder, wspinają na strychy z podziurawionymi dachami, gramolą do pogrążonych w oparach kanałów ciepłowniczych. Wszędzie widzą przycupnięte, półprzytomne dzieci. Surrealizm tych scen, jakby żywcem przeniesionych z "Nędzników" Hugo, szokuje. Dzieci wypełniające wielkomiejski underground w mrówczej wędrówce do swych kryjówek, gadające od rzeczy w halucynogennym uniesieniu, podobne jak paciorki jednego różańca, przed czymś uciekają, przed czymś się kryją. Przed czym? - rozmyśla Kowalski, gdy nad ranem ląduje w ciepłym seminarium.

Owej pamiętnej zimy zaczyna włóczyć się po wyklętych rewirach przydworcowego świata z 10-letnim Krystianem przewodnikiem i jego zataczającą się ferajną. Odpowiedź znajduje za drzwiami nor tylko przez nielicznych lokatorów zwanych mieszkaniami, w labiryncie utytłanych w fekaliach nieoświetlonych klatek schodowych. W tych norach tkwią, też jak kropla w kroplę podobne, bezzębne kobiety o wyglądzie ospałych staruszek - żony, konkubiny, matki. I podobni do siebie, zwaleni na barłogu, pijani mężczyźni - ojcowie, konkubenci, mężowie. Raz Kowalski nie wytrzymał: "Co ja mam robić?!" - wykrzyczał Panu Bogu w jednej norze. Usłyszał ciszę i rozpłakał się z bezsilności. Z przydworcowego świata wracał do swojego, uporządkowanego, pachnącego pastą do podłóg i domowym krupnikiem. W tym samym czasie Krystian przyuczony przez ojca do złodziejskiego fachu opróżniał kieszenie przechodniów albo stał na czatach, gdy kradł ojciec. A potem zachodził ze swym małoletnim gangiem do najbliższego sklepu, gdzie ekspedientka bez wahania sprzedawała mu klej, bo nieletnim zabrania się sprzedawać tylko alkoholu.

Tak dzień po dniu Adrian Kowalski uświadamiał sobie, że jego świat, składający się z co najmniej tysiąca wzniosłych słów i teorii, kurczy się nieoczekiwanie do świata stu słów (z których połowa to przekleństwa) i podziemnej rzeczywistości.

Krzyż

Najpierw próbował wyciągać ich z kryjówek do salek katechetycznych, ale szybko ich stamtąd wyrzucano, bo klęły, cuchnęły i bywały agresywne. Pukał do drzwi nor, zwanych niekiedy mieszkaniami: "Przyjmiecie nas?". Czasem przyjmowali.

Ludmiła Czyż, była prostytutka, matka czworga przydworcowych dzieci: - Przynosił gitarę, jakieś jedzenie. Wspólnie się gotowało, modliło, jadło. Do nas nie zaglądali goście spoza dzielnicy. Był pierwszy.

A tu zbliżało się Boże Narodzenie. W świecie stu słów brakowało takich jak "wigilia", "prezenty", "życzenia" - chciał ten brak uzupełnić. Wspomina: - Zdumiewające, tyle razy mijałem tę bramę na ulicy Andrzeja 12 i nic. Aż przed samymi świętami zaglądam: w podwórzu opuszczona ruina. Pobiegłem do administracji: "Do kogo należy?". "Do miasta". "Dacie klucz?". Popatrzyli jak na wariata. Dali.

To była dawna hurtownia papierosów, bez dachu i szyb; w środku pozrywane tynki, walające się kable, klepisko zamiast podłogi. Żadnych mebli, przedmiotów, tylko z boku, pod ścianą, poniewierający się krzyż. - Znak - mówi Kowalski. Przywołuje tamtą scenę: wchodzi z dziećmi, odmawiają "Aniele Boży, Stróżu mój" - bo nauczył ich tej modlitwy, żeby nie były całkiem same. A za oknami bez szyb śnieg rozjaśnia ciemność.

Agnieszka, córka Ludmiły: - Wśród nas, dzieci, mówiło się od tej pory: "Idziemy do Aniołów". Adrian z chłopakami przymocowali nad wejściem tabliczkę z napisem "Dom Aniołów Stróżów".

Agnieszka pamięta tę pierwszą wigilię: swędzącą od wszy głowę (wszystkie dzieci miały wszy i świerzb), podłogę przykrytą kartonami, na nich chleb, ryby. Pierwszy w życiu prezent: kamizelkę z jakichś darów robioną na drutach, cukierki. A jednego roku, jak bieda przydusiła, był jeden prezent dla wszystkich: wielkie pudło pośrodku. Piotruś, najmłodszy, otworzył. ­

"O, Jezusek psysedł" - zaseplenił, zdziwiony wyjmując glinianą figurkę.

Dom Aniołów Stróżów staje się szybko centralnym punktem przydworcowego świata, największą kryjówką dzielnicy. Ściągają tu uciekinierzy z domów z całej Polski, pojawiają się pierwsi niosący im pomoc pasjonaci - wolontariusze. Tu w prowizorycznej kuchni przygotowuje się posiłki (obowiązuje zasada: jak coś chcesz, musisz sobie zapracować) z produktów dostarczanych przez darczyńców; popularność Aniołów rośnie, gdy wciągają władze miasta w akcję "Nie sprzedawajcie kleju dzieciom". Tu, do kaplicy z masywnym krzyżem, przychodzą na nabożeństwa okoliczni jawnogrzesznicy. Pod tym krzyżem, z Chrystusem tak zbolałym, że - przysiągłbyś - żywym, najczęściej zatrzymują się prostytutki, wśród nich Ludmiła. - Człowiek - powiada - zajrzał Mu w oczy i trzeźwiał.

Z trzeźwieniem w tym świecie jest jak z przyłożeniem lupy: nagle wszystko widzisz w prawdzie - grzyb nad łóżkiem, dziury w podłodze, siną twarz dziecka - i dałbyś królestwo, żeby lupa zniknęła, bo przecież od tego grzyba i dziury nie ma ucieczki - nie dostaniesz innego mieszkania. Dziecko będzie nadal sinieć z zimna - nie kupisz mu kurtki. Dlatego wolałbyś nie trzeźwieć. Kazio, sutener, ojciec Agnieszki, nie trzeźwiał nigdy. Aż do dnia, gdy ktoś do nich zapukał. To Adrian z jakimś eleganckim gościem w garniturze i koloratce. "Jezusie święty - myśli Ludmiła - skąd ja go znam?". - I włosy jej dęba stają, nawet bardziej niż gdy tu wpadali z pistoletami i nożami walczący o wpływy sutenerzy, i krew się lała. Bo ona w pończochach, czerwonej mini, do wyjścia na ulicę się szykuje, a ten gość, co na nią patrzy, to arcybiskup Zimoń!

- Tak - potwierdza Kowalski. - Miał odwagę zejść do piekła. - Więc stoją w progu, a poharatany Kazio oczy przeciera, raptem zrywa się z łóżka. "K..., jak matula dowie się, że w me progi sam arcybiskup zawitał - przerywa i pada na kolana. - Eminencjo! Bóg zapłać!" - wykrzykuje i płaczem wybucha.

- Skąd on wiedział, że do arcybiskupa "eminencjo" się mówi? - nie może nadziwić się Ludmiła. - Tylko przez Anioły.

Hymn

Karolina, jej najmłodsza córka, pamięta pierwszą podróż poza przydworcową rzeczywistość, a także wszystkie następne - bo w świecie stu słów nie istnieją również "wakacje" i "wczasy". A więc jadą z Aniołami na obóz na Mazury przez pola, lasy - a ona nigdy nie widziała pól, las tylko na filmie; kiedyś, po narkotykach, miała leśną wizję.

Pamięta też, jak na jeden obóz nie pojechał Krystian, bo narozrabiał: włamanie czy coś takiego. Ale przyszedł na dworzec, uczepił się wagonu: "Ja z wami pojadę!". Pociąg rusza, Krystian na stopniu, pisk hamulców. Dopiero jak Adrian zawołał: "Cześć, do zobaczenia!" - to odskoczył, pomachał ręką.

- Za kilka dni telefon - odtwarza tamto wydarzenie Kowalski. - Krystian nie żyje, ojciec po pijanemu dźgnął go nożem.

Wrócili do Katowic. Na pogrzebie z setka dzieci była, cały przydworcowy klan. Zaśpiewali Aniołowy hymn: "Nie zapomnij, Boże, o maluczkich. O tych samotnych, o tych pijanych i tych złudzeniom sprzedanych..." - z piosenki Sega Bandu. Płakali. Robert, przyjaciel Krystiana, miał przemówić, ale nie mógł. Niedługo potem się powiesił.

W małosłownym świecie "śmierć" zajmuje poczesne miejsce, jest twarzą przydworcowej rzeczywistości, nikogo nie dziwi - gdy Adrian Kowalski był księdzem, odprawiał pogrzeby kilka razy w roku: - Te dzieci są wyniszczone. Przy wspinaczce łatwo odpadają od ściany.

Po śmierci Krystiana przez rok nie mógł chodzić na ulicę. Nosił jego czapkę. "On by chciał, żebyś ją miał" - powiedziała matka Krystiana. Parafianom tłumaczył z ambony: "Przepraszam, ja już mówię innym językiem" - bo faktycznie, coraz bardziej ślązaczył; czuł się tak, jakby na długo wyjechał za granicę i przyjął tam skórę tubylców. Przepraszał za to, że marginalny świat rozepchnął się w nim łokciami, zajmując należną porządnym ludziom przestrzeń. I, o dziwo, kiedy podjął decyzję o odejściu z kapłaństwa, zrozumieli. Wielu do dziś przysyła maile, sms-y, zapewnia, że się za niego modli.

Dla Aniołów nic się nie zmieniło, jak przedtem wołały na niego "Adrian". Poza jednym: pofrunęły dalej, na Załęże.

Okno

To jedna z najbiedniejszych dzielnic Śląska, na granicy z Chorzowem, z ginącymi familokami, z poniemieckimi kamienicami usuwającymi się w niebyt, od dawna zamarłą hutą, której zardzewiałe cielsko straszy nawet w wiosenne południe. Kiedy Kowalski zakłada Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży "Dom Aniołów Stróżów" - także z największym wskaźnikiem patologii. On ma wtedy idée fixe: okno. Kiedyś słyszy przypadkiem rozmowę starców przysiadłych na ławeczce przed familokiem: "Żeby człowieka wychować, ino izba potrzebna z dużym oknem". Chce przydworcowym i załęskim dzieciom sprawić dom z wieloma oknami, w świetle; w norach, ruinach, kryjówkach światła przecież nie ma.

Gdy dostaje od miasta do adaptacji budynek przy Gliwickiej, rusza z Aniołami na ulice, ściąga tu żebrzące, błąkające się, zasmarkane dzieci. Na Gliwickiej ogrzewa się je, poi, karmi, gra w piłkę, warcaby, kapsle, odrabia lekcje. Tak powstaje pierwsza świetlica, niebawem system. O tym systemie powiada się, że w socjoterapii pionierski.

Z daleka dom z czerwonej cegły przypomina rezydencję przemysłowca z "Ziemi obiecanej" - solidną, bez wdzięku. W środku - tygiel, ul. Na każdej kondygnacji dwupiętrowego budynku kręgosłup systemu: aneks kuchenny, jadalnia, łazienka z pralką, suszarką, natryskami. Salka świetlicowa. Na każdej kondygnacji serce systemu: dziesiątki dzieci biegających, uczących się, kąpiących, jedzących. Reguły systemu: same (pod okiem dorosłych) gotują. Same sprzątają; mają dyżury - tak mogą zarobić na zeszyt, buty. Lepiej tu nie przeklinaj - za to grożą przysiady i pompki. Lepiej niech ci nie przyjdzie do głowy bliźniego uderzyć - zaraz zbierze się społeczność i będziesz miał się z pyszna, choć tu się nie potępia, tylko rozmawia i słucha. Jeśli masz kilka lat, czeka na ciebie przedszkole, jeśli więcej - kluby. Żeby dostać się do starszych grup, trzeba przejść okres próbny, zwykle miesięczny - potem sam decydujesz, czy z Aniołami ci po drodze. Jak nie masz dokąd wrócić - możesz przenocować. W każdej sytuacji będzie przy tobie wykwalifikowany personel: dwudziestka wychowawców, psychologów, terapeutów, wolontariusze. Jeśli twoi rodzice włączą się w jakieś prace w domu, nic za to wszystko nie zapłacą: system w jednej trzeciej finansuje miasto, resztę sponsorzy.

Po pięciu latach jego działania rezultaty są spektakularne: znacząco spadła liczba dzieci, które trafiały do pogotowia opiekuńczego, zmniejszyła się liczba popełnianych przez nie przestępstw. I pogrzebów.

Gdy wejdzie się tu po raz pierwszy, uderzy kontrast między brzydotą otoczenia a standardem Aniołowego przytuliska. Łazienek wyłożonych gresem, mebli, podłóg nie powstydziłby się dobry pensjonat. To przemyślana strategia: - W telewizji oglądają rozkoszne owieczki tarzające się w pachnącym papierze toaletowym, a im mają wystarczyć gazety? Głodowali, więc obejdą się chlebem i wodą? - irytuje się Kowalski, gdy ktoś zarzuca mu, że na jakości życia swej setki dzieci nie oszczędza. Tłumaczy: - Niższość, nieprzystawalność, nierówność szans wpisana jest w strukturę ich świata. Kiedy ich rówieśnicy posyłani są na lekcje angielskiego, oni jeszcze nie potrafią trzymać porządnie ołówka.

Na Załężu trzeba prowadzić zajęcia wyrównawcze już w zerówce. Lepszy świat ten porządek usankcjonował. Bo ilu z nas daje swojemu dziecku drugą kanapkę dla patrzącego łakomie kolegi? W świecie wielosłowia "współodczuwanie" nadal brzmi wątło.

Bigos

Niedawno spotkali się po 10 latach: Adrian, przydworcowe dzieci, ich rodziny. Każdy zabrał głos.

Kazio, co wytrzeźwiał przy arcybiskupie, znalazł wyjście z piekła: wyjechał na Wybrzeże, zbudował dom, pracuje i wychowuje dwójkę dzieci.

W Karolinie, co miała leśne wizje, zakochał się pewien lekarz z Kalifornii; zobaczył ją w bramie pijącą piwo. Ale Karolina nie dostała wizy, hollywoodzki film skończył się w przedbiegach, bez happy endu. Ćpała. Przestała, gdy zaszła w ciążę.

Pomaga jej Ludmiła, co trzeźwiała pod krzyżem od zakonnic, dziś salowa w szpitalu. Pokazuje zdjęcia: to Karolina z Amerykańcem, to dzieci Agnieszki. Kiedyś nie mieli żadnych fotografii, one należały do świata, w którym przeszłość nie kole, jest jakieś "teraz", jakieś "jutro", jakaś czułość. - Bigosu jutro nagotuję - mówi np. Ludmiła. - Dzieciom zaniosę. - Uważa, że to jest normalne życie. Zdjęcia wnuków, jak porządne kobiety, nosi w portfelu.

Agnieszka, co miała wszy, wyszła za mąż. Dostali mieszkanie komunalne. - Pierwsze - podkreśla - "do ludzi podobne". Za kredyt zrobili remont, jak u Aniołów, pomalowali na kolorowo ściany.

Tylko z Diabłem Aniołom nie całkiem wyszło. Taką ksywę miał Andrzej, co - jak go Adrian poznał - żył w garażu, kradł i ćpał, i dostał dwa lata w zawieszeniu. Odmienił się, jak poznał Ankę. Zamieszkali u jej ojca, który miał na targowisku budkę, a gdy zachorował, to mu Diabeł zmieniał pieluchy, jak umarł, na tym targowisku harował. Teraz odwiesili mu wyrok, musi siedzieć, a Anka w ciąży. - Co wy wiecie, co wy wiecie? - złapał się za głowę i wybiegł.

Zamilkli.

- Na zdrowy rozum to się stać nie mogło. Od poczucia winy za swój los, za los własnych dzieci, człowiek powinien się zatracić, zapić; w tym świecie nikogo nie stać na terapię, dźwiga się ból w pojedynkę - zauważa Kowalski. A jednak przedziera się tam słowo "przemiana", kusi.

Przemiany widać: w przydworcowym rewirze niegdysiejsze rudery częściowo z nowymi fasadami, na placyku przy Andrzeja, dawnym punkcie zbornym dziecięcych gangów, ławeczki, fontanna. Zanikli wąchacze. Teraz o pomoc w ich ratowaniu prosi Aniołów Bytom; bywa, napadają tam w śródmieściu przechodniów, oblewają klejem.

Kowalskiemu marzy się dotarcie do wszystkich, którzy, często na własną rękę, pracują w trudnych dzielnicach Śląska. Chciałby, żeby tworzyli tam mikrosystemy, jak ten na Załężu. By im w tym pomóc, założył fundację Ulica.

A socjologowie alarmują: powstaje nowy margines, tam, gdzie ludzie potracili pracę. Jeszcze niedawno stać ich było na wczasy i tani samochód na raty, dziś nie zawsze na chleb. Nie ma ich w rejestrze opieki społecznej, nie dostają na święta paczek. Ich dzieci mają w oczach pytanie: "Dlaczego nie mogę pojechać z klasą na wycieczkę, pójść do kina?" - bo pamiętają, że było inaczej. Wraz z kryzysem w domu na Załężu takich dzieci przybywa. - Ważne, żeby zachowały tęsknotę do lepszego - uważa szef Aniołów. - Ona motywuje.

Dlatego zabrał dzieci w góry. Jedna firma zafundowała im kombinezony, narty. Stały na stoku podekscytowane, niecierpliwe, gdyż takie rzeczy widziały tylko w telewizji - a potem nie mogły doczekać się następnych wyjazdów. Bo trzeba doświadczyć, żeby zatęsknić.

Kiedyś powędruje z nimi w prawdziwe Himalaje. Tymczasem chodzą na kurs wspinaczkowy. Ćwiczą wdrapywać się na szczyty zwyczajnie, dla frajdy.

***

Według tegorocznego raportu Komisji Europejskiej w biedzie żyje 26 procent polskich dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2009