Szczęśliwi nieszczęśliwi

Ks. Jan Sikorski, wieloletni krajowy kapelan więziennictwa, ocenia, że duszpasterstwem w zakładach karnych interesuje się jedna czwarta osadzonych. Radykalnie nawracają się jednostki, ale zawsze są to nawrócenia, które pozytywnie oddziałują na innych.

07.08.2006

Czyta się kilka minut

fot. KNA-Bild /
fot. KNA-Bild /

Marek Wdowiński, 17 lat w zamknięciu, ma złamany nos. Pierwszy raz przemknęło mu przez głowę, czy by nie zostać przyzwoitym człowiekiem podczas obiadu w zakładzie karnym w Sztumie. Jadł przy stole z gangsterem żywo przypominającym małpę: czółko niskie, krzaczaste brwi. - Jak na ciebie patrzę, to wierzę w teorię Darwina - powiedział do niego. Ten gębę otworzył, czoło zmarszczył w natężeniu. - Ale ja z takim nie siedziałem - zapewnił.

Wtedy Wdowiński pomyślał: "Boże drogi, co ja tu robię?".

Marek Ksieniewicz, 20 lat w zamknięciu z krótkimi przerwami, ma dwa metry wzrostu i uśmiech Daniela Olbrychskiego. Raz w więzieniu przeżył cud. Zobaczył we śnie, a może na jawie, tego nie jest pewien, drewniany kościółek. Prowadziła do niego prosta ścieżka. Druga, boczna znikała we mgle. Następnie usłyszał: "przyszedł czas, żebyś wybrał drogę". Ktoś wypowiedział je monumentalnym głosem. Ksieniewicz uważa, że taki głos może mieć tylko Bóg.

Paweł Kieszek, w zamknięciu 10 lat, ma chłopięcą twarz, oczy bystre, lękliwe. Gdy pewnego dnia się naćpał, jak katarynka wwiercały mu się w mózg strzępy rozmowy z Elżbietą, jedną z wolontariuszek przychodzących do więziennej kaplicy. "Nieważne, czy jesteś wierzący, czy nie - mówiła. - Trzeba tak żyć, by móc patrzeć w lustro".

Te słowa nie dawały mu spokoju tym intensywniej, im bardziej przy goleniu odwracał twarz.

Piętnastoletnia narzeczona

Na 44 lata swego życia Wdowiński jest przyzwoity przez dziewięć. Wcześniej zdarzały mu się przebłyski przyzwoitości, lecz gasły.

W dzieciństwie, w Ciechanowie, robił matce zastrzyki z insuliny, bo miała ciężką cukrzycę. - Następnym razem zrobię ci taki zastrzyk, że się nie obudzisz - zagroził kiedyś. Bo matka biła go sznurem, gdy kopał piłkę w tych samych spodniach, w których chodził do szkoły. Albo jeśli usiadł na wersalce, choć miał zakaz, bo sprężyny były stare.

Dzisiaj się matce nie dziwi. Schorowana, nie dawała rady obowiązkom. Ojciec, klasyfikator tuszy mięsnych, pił. W domu było troje dzieci.

Gdy Wdowiński to powiedział, matka cofnęła rękę ze sznurem i jakoś dziwnie spojrzała.

Miał 12 lat. Zrozumiał, że jeśli ludzie będą się go bać, nie zazna krzywdy.

Była połowa lat 70. Podwórkami, klatkami schodowymi rządzili gitowcy. Przystąpił do nich. Wyliczając grzechy tamtego okresu, Wdowiński mimowolnie dotyka złamanego nosa: a więc hazardowa gra w oczko na pieniądze, które podbierał z kieszeni spodni pijanego ojca. Piwo i wino patykiem pisane, od którego kołysał się trzepak na podwórku, i robiło się rzeczy nieodwracalne. Gdy miał 16 lat, został ojcem. Z 15-letnią narzeczoną wyprowadził się na swoje: pokój, kuchnia z piecem, w oknie pelargonia. Ale jak się dowiedzieli o dziecku w szkole zawodowej, to go wyrzucili za demoralizację młodzieży. Narzeczona wyleciała z technikum.

Później z przyzwoitością było u Wdowińskiego jeszcze gorzej. Bo tak: w fabryce narzędzi, gdzie się zatrudnił na akord, brał dwa i pół tysiąca pensji. Tyle samo dostawało się za jedno ukradzione koło od malucha - wiedział to od git-ludzi. Chciało mu się zakosztować lepszego życia, nie tylko harówki i pieluch. Poszedł z gitowcami na akcję. W mgnieniu oka zarobił tyle, co przez miesiąc na posadzie. Niebawem został perfekcjonistą: w pięć minut odkręcał cztery koła i miał mnóstwo kasy. Bawił się na dyskotekach. Nie bał się, że wpadnie, bo kradł na bani. Zaczynał od jednego piwa, potem, żeby się nie bać, potrzebował sześciu. A że po takiej ilości bardzo chce się sikać, przerzucił się na wódkę.

W lipcu 1980 r. wziął z narzeczoną ślub cywilny i kościelny, jak wszyscy. We wrześniu poszedł siedzieć. Dostał siedem lat.

Przypadki dzielnicy Cudów

Marek Ksieniewicz na 42 lata swego życia jest przyzwoity trzy.

Dzieckiem był grzecznym. Ojciec, malarz pokojowy, popijał. Matka, sklepowa, też. Pewnego dnia spakowała się i pojechała w siną dal. Młodsze rodzeństwo trafiło do domu dziecka w Stargardzie Szczecińskim i też znikło bez śladu. Powiadali, że ktoś bogaty dał łapówkę dyrektorowi ośrodka i ich kupił. Marka wzięła do siebie, do Białej Podlaskiej, babka. Do dzielnicy Cudów. Podobno dzielnica zawdzięczała nazwę prawdziwym cudom sprzed wieków - kwitnącym zimą kasztanom i tęczom widzianym nocą. Ksieniewicz i cuda od początku mieli się ku sobie. Pod koniec podstawówki zaczął grać w piłkę, był w kadrze województwa, nawet go w telewizji pokazali. Gdy zdawał do liceum, w dzielnicy a to komuś zginął portfel, a to ktoś dostał w ciemności w łeb, a to ktoś przepadł bez wieści. Milicja nie lubiła dzielnicy Cudów. - Marek, do liceum to frajerzy chodzą - śmiali się z Ksieniewicza koledzy w tatuażach. Mieli pieniądze. Ciągnęli na piwo, dyskoteki. Spodobało mu się, że tacy z nich twardziele. Raz podwędził babce 10 złotych, postawił im piwo. Poczuł się jednym z nich. Jednocześnie jakaś siła gnała go w świat. Spakował się i pojechał na Śląsk, do zawodówki górniczej, bo dobrze płatny fach.

W szkolnym internacie poznał twardzieli. Chodził z nimi okradać górników, którzy, zataczając się, wracali po wypłacie do familoków. Kiedyś napadli na faceta bez forsy, ale z książeczką mieszkaniową w portfelu. Pogłówkowali. Sfałszowali podpis i dostali 80 tysięcy za likwidację książeczki. To był rok 1983, kupa szmalu. W parę dni ją przeimprezowali.

Na to wspomnienie Ksieniewicz uśmiecha się jak Olbrychski. Bo po tygodniu wszystko się skończyło. Kumple, z którymi to zrobił, wpadli i go wsypali. Trafił do aresztu.

Zawinięty w okienną zasłonę

Paweł Kieszek na 32 lata swego życia jest przyzwoity dwa. Ma siwe włosy. Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, powracające: stoi w pokoju zawinięty w okienną zasłonę. Chowa się. Przez splot tkaniny widzi ojca, który jest pijany i krzyczy. Zasadniczo Kieszek ojca, operatora sprzętu ciężkiego na budowie i alkoholika, właściwie nie widywał. A jednak scena powraca. Dalej, głębiej, Kieszek nie może się cofnąć. A chciałby, żeby zrozumieć, dlaczego był na dnie.

Dostali mieszkanie na warszawskim Ursynowie, w blokowiskach. W szkole Kieszek rozrabiał, nie mógł usiedzieć w ławce - dzisiaj by to nazwali zespołem ADHD, czyli dziecka nadpobudliwego, wtedy wlepiali dwóję z zachowania. W czwartej klasie nie zdał. Na podwórku prawie wszyscy nie zdawali i nikt o nic nie pytał. Gdy Kieszek pił z kolegami piwo, czuł, że nie jest sam. Dlatego skwapliwie brał udział w napadach na ludzi pod sklepami monopolowymi. Gdy wpadł, dostał poprawczak w zawieszeniu, więc nic się w jego życiu nie zmieniło, nadal kradł. Miał pieniądze i dziewczyny, z którymi chodził na dyskoteki. Król życia.

Tuż przed osiemnastymi urodzinami został aresztowany pod zarzutem napadu z bronią w ręku. Nie zrobił tego, ale policja miała go dość na dzielnicy, zasugerowała świadkom, żeby go rozpoznali. Dostał pięć lat.

Ja, k..., potrzebuję pomocy

Wdowiński, jak tylko go zamknęli, wystąpił o rozwód. Pomyślał: dziewczyna nie wytrzyma w celibacie, przyprawi mi rogi, będą się ze mnie śmiać. Do różnych więzień go przewozili. W 1982 r. siedział z internowanymi w Braniewie: oni na dole, kryminalni na górze.

Gdy wyszedł, pogodził się z żoną i pojechali na wczasy do Augustowa. Jednak nic z tego nie wyszło, bo strasznie pił. Miesiąc później znowu go zapudłowali, bo po pijaku gwizdnął komuś samochód. Dwa dodatkowe lata dostał za to, że w okolicy znikały gęsi, ale Wdowiński przysięga: z drobiem w życiu nie miał nic wspólnego.

Kiedyś się z więźniami zdenerwował, że na obiad podano zepsute kotlety. Wtedy wpadli komandosi od pacyfikacji buntów i Wdowiński na zawsze stracił prosty nos.

Poza tym niewiele się działo. Z nudów zapisał się do więziennego technikum w Sztumie i naprawił drewniany ołtarz w kaplicy. Spodobała mu się miękkość, z jaką dłuto zmienia materię. Poprosił o kawałki drewna, zaczął rzeźbić.

W 1992 r. na ogólnopolskim przeglądzie sztuki więziennej wygrał w swojej dziedzinie. Zdał maturę. W nagrodę dostał przepustkę. Nie miał w Sztumie dokąd pójść, więc rozbił namiot nad jeziorem i pił. Wracając, natknął się na znajomego, poszli do knajpy. Znajomy pobił się z przypadkowo spotkanym kumplem, uszkodził go trochę. Jak przyjechała policja, zwinęła też Wdowińskiego. Przez 16 miesięcy siedział, zanim go uniewinnili.

Wtedy od razu rozbił w sklepie szybę i ukradł pół litra wódki. Omamy wzrokowe miał, delirkę. Sędzia na rozprawie powiedziała: - Panie Marku, niegłupi z pana facet, z maturą. Rzeźbiarzem pan jest. I dla wódki chce pan to zaprzepaścić?

Dostał cztery lata. Siedział pod Malborkiem i rzeźbił Chrystusiki w koronach cierniowych. Kolega z celi miał brata listonosza, który sprzedawał je staruszkom przy roznoszeniu emerytur. Interes kwitł, tak że Wdowiński odłożył na operację nosa. Dali mu na nią pięć dni przepustki. Co się potem działo, nie pamięta. Ocknął się z głową na stole, nadal z krzywym nosem. Obok butelka po denaturacie. Zerknął w lustro: podbite oko, kurtka podarta. W kieszeni ani grosza.

Nigdy przedtem nie pomyślał: "Ja potrzebuję, k..., pomocy. Psychiczny facet, k..., jestem".

Na Rakowieckiej w Warszawie są oddziały odwykowe, Atlantis się nazywają. Poprosił kadrę: - Wyślijcie mnie tam. Piętnaście lat w kiciu siedzę, żadnej pomocy od was nie potrzebowałem. Dajcie mi szansę.

Kręcili nosem, ale dali.

Na oddziałach odwykowych nie wolno pić nawet kawy i herbaty. Reżim. Ale Wdowiński widywał więźniów po Atlantisie. Oni inaczej się zachowują, mówią inaczej. Też tak chciał. Po pierwszych trzech miesiącach powiedział terapeucie: - Stasiu, ja już wiem przez rozum, że jestem alkoholikiem, ale to mi jeszcze do serca nie weszło. Pozwól zostać następne trzy miesiące.

Za drugim razem Wdowiński był już pewien, że chce inaczej żyć. Było to dwa lata przed końcem odsiadki.

Do Atlantisu przychodzili na terapię także ludzie z wolności, między innymi Marek Łagodziński, biznesmen. - Jak wyjdę, pomożesz mi znaleźć pracę? - spytał go Wdowiński. - Dobrze. Zadzwoń.

Daj mi, Boże, trochę rozumu

Ksieniewicz od razu pokazał, że nie frajer. Szybko założył głodówkę i trafił do izolatki, żeby go w więzieniu szanowano. Gdzieś po pięciu miesiącach uchylono mu areszt tymczasowy, ale już następnego dnia wrócił, bo wywiózł jednego obywatela za miasto, pobił go i okradł.

Odsiedział swoje w więzieniu dla młodocianych we Włocławku, a potem w różnych innych: znali go przestępcy w całej Polsce. Z przepustek nie wracał. Bywało, że uciekał za granicę. W Niemczech się ukrywał, w Austrii, na Białorusi. Aż pognało go do Rosji. Tam poznał Natalię, porządną, wykształconą, ojciec szycha - zastępca komendanta pułku, mamusia stomatolog. - Wielka miłość to nie była - przyznaje Ksieniewicz. - Ale trzeba było jakoś żyć.

Po roku go złapali i deportowali. Natalia przyjeżdżała na widzenia, w więzieniu wzięli ślub.

Aż z początkiem roku 1999 Marka Ksieniewicza zaczęła nachodzić myśl: od szóstej rano do nocy obnosi się z gębą twardziela, ale potem spać nie może. Wyobrażał sobie szlafrok i kapcie, takie filcowe. I własnego dzieciaka. Nieraz chciał umrzeć, ale nie miał odwagi się zabić.

W styczniu, po tym, jak go złapali, gdy nie wrócił z przepustki, psycholog więzienna ostrzegła: - Marek, następnym razem zapijesz się na śmierć.

Zasugerowała odwyk na Rakowieckiej. Zgodził się, ale nie żeby się leczyć, tylko żeby jeszcze bardziej nie podpaść.

Na Rakowieckiej nikogo nie znał. Poszedł do kaplicy, żeby zawrzeć znajomości. Nie umiał się modlić. "Jeśli jesteś - powiedział na wszelki wypadek - to daj mi trochę rozumu, bom głąb".

W drzwiach wpadł na Olka, jezuitę - oni mają po sąsiedzku zakon. Olek kiedyś łamał ludziom szczęki, aż do tego dnia, kiedy poczuł powołanie. Głupio było nic nie powiedzieć, więc Ksieniewicz wymamrotał: - Może by się ojciec za mnie pomodlił. Ja tyle zła wyrządziłem, że Pan Bóg mnie nie wysłucha.

Olek spojrzał na Ksieniewicza uważnie. - Dobrze - odparł. "Żebym potrafił rzucić palenie" - pomyślał w duchu Ksieniewicz, bo wiele razy próbował bez skutku.

To był 31 maja. Od tego dnia nie zapalił. Dwa tygodnie później zobaczył we śnie ten wiejski kościółek. Zadzwonił do jezuity: - Niech ksiądz przyjdzie.

- Marek, ty powinieneś być szczęśliwy - powiedział Olek - bo to, co widziałeś, dane jest wybranym.

Odtąd Ksieniewicz chodził po więzieniu i mówił, że jest wolny. Więźniowie na to, że wariata struga.

Miał do odsiadki jeszcze cztery lata, ale nie pił już, nie palił. Więc gdy poprosił kadrę, że chce się uczyć w technikum poligraficznym, nie odmówiła. Dali mu pracę w drukarni. Wtedy pierwszy raz wrócił z przepustki.

Jakoś wczesnym latem ktoś w więziennej kaplicy zagadnął, czy by nie poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy jako opiekun niepełnosprawnych. "A co to ja, dewot jestem?" - pomyślał. A zaraz potem o tych ładnych dziewczynach, które mógłby tam zobaczyć. Zgodził się. Dostał Zdzisia, kulturalnego, wykształconego, ze stwardnieniem rozsianym. Na pierwszym postoju Zdzisio prosi: "Panie Marku, ja bym się chciał załatwić". A twardzielowi nie wolno pomagać facetowi w sprawach intymnych - w pudle to żelazna zasada. Zdzisio na wózku patrzy przepraszająco, Ksieniewicz stoi nad nim. Pot ociera. "Psia krew - myśli sobie - albo ja chcę się zmienić, albo tylko udaję".

I podał butelkę Zdzisiowi, a potem ją wylał. Nigdy przedtem nie pomógł człowiekowi bezinteresownie.

Na pielgrzymce niewidomi, kalecy śpiewali "chwalmy Pana". A on przecież widział, nogi miał i ręce, i użalał się nad sobą.

Wkrótce Zdzisio przysłał do władz więzienia list z podziękowaniem za opiekę Ksieniewicza.

Za kratami rudziała jesień. Wezwał go wychowawca: - Panie Marku, pan na przepustki wychodzi. A my chcielibyśmy wiedzieć, co tam w trawie piszczy.

Znaczy, kapusiem miał zostać. - Nie - odpowiedział. - Ja bym stracił twarz.

Wtedy wyrzucili go ze szkoły i z drukarni. Przewieźli do Włodawy. Tam spotkał Bożenę. Dostał od niej pierwszy w życiu prezent pod choinkę: szlafrok. Patrzył i dotykał na przemian z radości.

Wyszedł na wolność wiosną 2003.

Byłem w książce, nie w więzieniu

Kieszka po dwóch latach wypuścili warunkowo. Od razu napadł na jednego gościa, ale nie zostawił odcisków palców, więc nic na niego nie mieli. Na dyskotece poznał Ankę, z porządnego domu, ale uzależnioną. Wynajęli pokój na Mokotowie. Zapisali się do wieczorowego liceum, on zaczął pracować jako mechanik samochodowy, ona - jako sekretarka w Mostostalu. Nie ćpali. Wyjeżdżali na wakacje. - Fajnie było - mówi Kieszek.

Był maj. Anka pisała maturę. Paweł dostał wezwanie na rozprawę w sprawie napadu. Wspólnik sypnął. Kieszek dostał cztery lata.

W więzieniu wziął z Anką ślub, a niedługo potem rozwód, bo wyjechała do Francji i została malarką. Piękne obrazy maluje.

Po odsiadce wrócił na to samo podwórko, do tych samych kumpli; dzisiaj należą do grupy mokotowskiej, jednej z najgroźniejszych w Polsce.

Pewnego dnia zgłosili się do Kieszka gangsterzy, przez których siedział pierwszy raz. - Kiblowałeś za nas - powiedzieli. - Damy ci, bratku, z wdzięczności robotę.

Mieli najtańsze narkotyki w Warszawie i Kieszek nimi handlował. Nie musiał płacić haraczu. Ćpał na potęgę. Nie miał żadnych potrzeb, bo heroina sprawia, że człowiek nawet kobiety nie potrzebuje i prawie nie je. Kiedy rodzice mieli dość i wyrzucili go z domu - spał na klatkach schodowych.

W więzieniu, gdzie trafił po kolejnej kradzieży, lekarz załamał ręce (bo Kieszek ważył 50 kilo), zapisał mu dożywkę, czyli dodatkową porcję żywności oraz silne leki uspokajające i przeciwbólowe, które łagodzą narkotyczny głód.

Po odtruciu człowiek się czuje jak między czyśćcem i piekłem. Kieszek nie mógł sobie znaleźć miejsca, drażnili go więźniowie. Więc czytał. Wtedy nie był w więzieniu, tylko w książce. W 1999 r. zdał maturę, najlepiej ze wszystkich. Czasem zachodził do więziennej kaplicy. Spotykał Elżbietę, która miała 60 lat i cierpliwość. Takie są wolontariuszki w więzieniach: taktowne, słuchające. Opowiadał jej o książkach, które go wciągnęły, na temat buddyzmu i zen. A Elżbieta: - Bóg przemawia do nas na różne sposoby.

Ale po wyjściu z więzienia znowu ćpał. Spał na Dworcu Centralnym.

17 grudnia 2004 r. pojechał do rodziców. Spytał, czy może zostać na Święta. W wigilię wziął od matki pieniądze na heroinę, bo bez narkotyku nie usiedziałby przy stole. Przed kolacją wziął ostatni raz. Przy łóżku zgromadził środki znieczulające. Po wigilii poszedł spać.

Gram w teatrze swoje życie

Gdy Wdowiński odsiedział ostatni wyrok, bał się wyjść. Miał przy sobie 15 złotych, maszynkę do golenia i skarpetki na zmianę. Chciał inaczej żyć, ale nie wiedział jak. Nie miał pojęcia, jak skasować bilet w tramwaju. Zadzwonił do tego biznesmena, Łagodzińskiego. On miał warsztat naprawy tłumików. Na zapleczu pokoik. Tam Wdowiński się zainstalował i rzeźbił swoje Chrystusiki. Sprzedawał klientom od tłumików.

Potem biznesmen wybierał się z rodziną na wczasy w Góry Izerskie i zaproponował: - Marek, jedź z nami.

Wdowiński zakochał się w górach. Został w schronisku na szczycie, które prowadził alkoholik, też niepijący. Pracował za strawę i dach nad głową. Nie było prądu ani wody, w źródlanej wodzie się kąpało. Za każdym razem, gdy do niej wchodził, wydawało mu się, że wchodzi w nowe życie.

Gdy spadł śnieg, zszedł na dół. Osiadł w Jeleniej Górze i zajął się akwizycją książek. Wyszczekany jest, więc dobrze mu szło, stówkę dziennie wyciągał. Ale firma splajtowała.

Pogłówkował więc i dał ogłoszenie do gazety, że rzeźbi na zamówienie. Bywało, antyki podrasowywał, przez miesiąc i dziesięć tysięcy potrafił zarobić, willę wynająć.

Kiedyś zadzwonił do niego Łagodziński. Z propozycją.

W Warszawie działała już fundacja "Sławek", którą Łagodziński założył, by wspierać byłych więźniów, alkoholików, bezdomnych. Kościół przekazał jej na ten cel dom, w Mieni pod Mińskiem Mazowieckim. Wdowiński miał ten ośrodek poprowadzić.

To była ruina. Bez wody, centralnego ogrzewania. "Jak ja to wyszykuję bez pieniędzy?" - drapał się w głowę. Pojechał do Mińska, do Klubu Anonimowych Alkoholików, poznał miejscowych biznesmenów. Zgodzili się za darmo pracować. W ciągu trzech miesięcy dom wyremontowali na cacko.

Miejscowi z początku bali się ośrodka, wiadomo. Ale jak zobaczyli, że tam czyściutko, że zakaz picia, a nawet palenia - to zaczęli się Wdowińskiemu kłaniać.

Teraz ma czternaścioro lokatorów. Ostatnio odebrał z więzienia w Grudziądzu matkę z dwojgiem dzieci, z których jedno tam się urodziło i siedem miesięcy z nią siedziało. Gdy lokatorzy usamodzielniają się, jak Jacek, który otworzył sklep, albo Wojtek, co z żoną pielęgniarką wyjechał do Norwegii - ich miejsce zajmują nowi.

Raz do Mieni zajrzała amerykańska reżyserka. Chciała zrobić sztukę o więźniach, w której sami by grali. Jeździła z Wdowińskim po więzieniach i spisywała ich losy do scenariusza. W tym przedstawieniu Wdowiński też opowiada swoją historię. Premiera odbyła się w Sądach Grodzkich. Na jednej sali prokuratorzy, sędziowie, klawisze, rodziny. Łezka się kręciła.

Dwa razy w miesiącu Wdowiński jedzie w Polskę i swoją historią dzieli się z więźniami w ramach programu "Świadectwo", który wspomaga Unia Europejska i władze więziennictwa. Nieraz spotyka tych, z którymi siedział. - Jak ja mogę uczciwie żyć, to ty też - mówi. Czuje, że niektórzy w to wierzą.

Nikt się nie odwrócił

Ksieniewicz z Natalią rozwiódł się, bo chciał zerwać więzy z tamtym życiem. Przeprosił ją za wszystko.

U Bożeny, która podarowała mu szlafrok, leżał na kanapie bez żadnej radości. Co miał ze sobą zrobić? Bez wódki, pieniędzy, bez pracy?

Na stoliku obok kanapy dostrzegł informator o spotkaniach Klubu AA w kościele na Puławskiej. Poszedł. Ktoś zapytał "co jutro robisz?" - ktoś, kto wiedział, jak ważne są pierwsze dni. Wacek miał na imię.

Zabierał Ksieniewicza do karczowania ogrodu, na boisko, na rower. Nie było czasu na myślenie.

Z początkiem lata pojawiła się praca w hurtowni mebli ogrodowych. Robota na placu, w słońcu, po dwanaście godzin. Pensji 570 złotych. Zimą nie było roboty, został na lodzie.

Przez rok roznosił ulotki, bo nie chciał kraść. Zapisał się do technikum poligraficznego, nadgonił program i zdał maturę. Na czesne i książki dostał pieniądze z opieki społecznej i od ks. Jana Sikorskiego, kapelana więźniów. - Dziwna rzecz - mówi Ksieniewicz - nikt się ode mnie nie odwrócił.

Zaczął otrzymywać zaproszenia na konferencje o resocjalizacji. Na jednej z nich poznał profesora Tylkę, dyrektora studiów zaocznych Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego. Zapytał, czy mógłby studiować psychologię. - Czemu nie? - odparł profesor. - Takiego studenta jeszcze nie mieliśmy.

I zwolnił go z czesnego. Teraz Ksieniewicz jest na trzecim roku, egzaminy zdaje bez poprawek.

Kiedyś wpadł do ks. Pawła Wojtasa, też duszpasterza więźniów, który gościł właśnie dyrektora biura bezpieczeństwa w urzędzie miasta, pana Bełzę. A ten zaproponował mu pracę na umowę-zlecenie. Jak zająć się młodzieżą z blokowisk - takie dostał zadanie. Więc poszedł do paru szkół, spytał, czy może opowiedzieć uczniom o sobie. Niech wyciągają wnioski. Dziś ma ponad setkę podziękowań od dyrektorów tych szkół. Teraz, w wakacje, spotyka się z młodzieżą na osiedlach. Jeździ do więzień, poprawczaków. Dla tych chłopaków wytatuowany recydywista to jedyny autorytet. A on im mówi: - Jak stąd, bracie, wyjdziesz, możesz pójść pod budkę z piwem albo do matki. Twój wybór.

Słuchają. Na obiad wołają do wspólnego stołu. To wielkie wyróżnienie.

W tym roku Ksieniewicz piąty raz pójdzie na pielgrzymkę. Weźmie ze sobą pięciu chłopaków z poprawczaka.

Zamiatam ulice w Warszawie

Jak Paweł Kieszek położył się spać w wigilię, ocknął się trzydziestego stycznia. Wcześniej budził się tylko na posiłki i żeby wymiotować. Matka sprawdzała, czy jeszcze żyje.

Na początku lutego zaczął ćwiczyć po trzy pompki dziennie, żeby nie zasłabnąć na ulicy. W kiosku kupił gazetę. "Roznoszenie ulotek, przyjmujemy wszystkich". Następnie złożył podanie o dowód osobisty, bo stary dawno sprzedał. Musiał zapłacić 50 złotych. Nikt nie chciał dać mu pieniędzy, więc zbierał po śmietnikach puszki, miedź i makulaturę. Zapłacił.

Po miesiącu roznoszenia ulotek dostał 700 zł. - Byłem najbogatszym człowiekiem na świecie - mówi i na dłuższą chwilę milknie. Kupił sobie bilet miesięczny, komórkę, a stówę dał na życie matce.

Ulotki rzucał do maja tego roku po całej Polsce, w domach i biurowcach. Dziennie przebiegał po schodach czterdzieści Pałaców Kultury.

Wśród roznosicieli są i menele, i alkoholicy, i studenci. Na przykład 19-letnia Magda, która nauczyła Pawła oszczędzać. "Nie kupuj batonika i soku, zrób kanapkę w domu". Więc robił. Magda z braćmi zbudowała dom z ulotek. Co miesiąc odkładali 300 zł na materiały.

W pracy Kieszek uważnie przyglądał się Magdzie i innym, chciał się do nich upodobnić. Wydawało mu się, że to widać, że siedział i był na dnie. Skontaktował się z Elżbietą. Ucieszyła się. Zabrała go na wycieczkę: Kraków, Nowy Targ, Wadowice. Na tej wycieczce też obserwował zwyczaje ludzi, jak cudzoziemiec.

Kiedyś spotkał w metrze kolegę, z którym przed laty ćpał, w eleganckim garniturze, z teczuszką. - Nie biorę, jestem trochę zagubiony - wyznał mu Kieszek. - To ja cię zawiozę w fajne miejsce - powiedział tamten.

Weszli do zaciemnionej sali. Pachniało kawą, herbatą. Paliły się świece. Ludzie normalnie ubrani, nikt by nie zgadł, że to spotkanie anonimowych narkomanów i alkoholików. Nie musiał nic mówić. Poczuł, jakby mu zdjęto ciężar. Odtąd przychodził tam codziennie, przez sto dni. Potem zgłosił się do Monaru na terapię indywidualną. Uczył się nazywać emocje, rozpoznawać te, które zagrażają abstynencji, i radzić sobie z nimi. Wciąż się uczy.

Któregoś dnia pomyślał, że skoro ktoś jemu pomógł, to on powinien spłacić ten dług. - Pójdę studiować resocjalizację - postanowił. Zapisał się do Akademii Pedagogiki Specjalnej. Żeby zarobić na czesne, zamiata ulice. W żółtej kamizelce. Jak Magda, która z ulotek zbudowała dom, Paweł Kieszek na śmieciach buduje przyszłość.

Czyś ty śnił o takim życiu?

Marek Wdowiński mieszka w Mieni z Małgosią, dobrą dziewczyną. Jego krzywy nos jej nie przeszkadza. Jej 6-letnia córka mówi do niego: tatuńciu.

Na wiosnę wystąpił do krajowego rejestru skazanych z prośbą, żeby go stamtąd wymazali. Z powodu osiągnięć na wolności otrzymał zgodę i nie ma już śladu, że był karany. Śmieje się, że może teraz pracować w banku.

Marzy, żeby wybudować dom z bali i rzeźbić w nim dla przyjemności, co dusza zapragnie. - Dopiero mam zamiar żyć.

Marek Ksieniewicz poszukuje zaginionego rodzeństwa. Był nawet w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", ale nikt się nie odezwał. W zeszłym roku odwiedził rodzinne strony. Zaszedł do ciotki, którą kiedyś okradł, żeby oddać pieniądze i przeprosić. Myślał, że mu napluje w twarz, ale ona go przytuliła. Powiedziała: - Marek, ja tobie już dawno wybaczyłam.

Pieniędzy nie chciała.

Z Bożeną, u której na kanapie zaczynał nowe życie, wziął ślub kościelny. W podróż poślubną polecieli do Egiptu.

Niedawno dowiedział się, że Olek zachorował na raka, ale wyzdrowiał, rzucił kapłaństwo, ma żonę i córkę. - Widocznie wstąpił do zakonu, żeby mnie spotkać - mówi Ksieniewicz.

Czasem odwiedza babkę w dzielnicy Cudów, a ona ze szczęścia płacze: - Marek, czyś ty mógł śnić o takim życiu?

Paweł Kieszek wyprowadził się od rodziców. W Monarze poznał panią, której nastoletni, niepełnosprawny syn, uzależniony od marihuany, ma problemy z abstynencją. Terapeuci zaproponowali eksperyment: niech Paweł tam zamieszka.

Podziałało. Chłopak otwiera się, jeżdżą do kina, do biblioteki, rozmawiają. Jak w normalnym domu jedzą razem śniadania, obiady i kolacje.

***

Prof. Marek Konopczyński, rektor Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej w Warszawie szacuje, że około 15-20 proc. więźniów korzysta z szansy, by odmienić swoje życie. Uważa, że polski system penitencjarny w niedostatecznym stopniu im te szanse stwarza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2006