Okno do środka. Rozmowa i pożegnanie z Andrzejem Dudzińskim

Andrzej Dudziński, grafik, malarz, wieloletni współpracownik "Tygodnika", umarł w Warszawie 17 stycznia 2023 r. Miał 77 lat i był najlepszym człowiekiem na świecie.

21.01.2023

Czyta się kilka minut

Andrzej Dudziński, Warszawa, 2004 r. / Fot. Marek Zawadka/Newsweek Polska/Reporter /
Andrzej Dudziński, Warszawa, 2004 r. / Fot. Marek Zawadka/Newsweek Polska/Reporter /

Nie musiałem się zastanawiać nad tą nadzwyczajną przecież formułą, gdy zła wieść przywróciła Go nagle całego pamięci. Całego, czyli razem z Magdą (Dygat, pisarką), bystrym rozkojarzeniem, ledwo powstrzymywanym śmiechem, głodnymi oczami, widzianego w galerii w Sopocie, w mieszkaniu na Manhattanie, w Alejach Ujazdowskich, albo w „Tygodniku”. Kiedy tu się zjawił, na początku lat 90., nie mogłem się nadziwić, że to taki młody facet. Myśmy sobie przecież w liceum wieszali plakaty z ptakiem Dudim nad łóżkiem (kolega opanował technikę kopiowania-powiększania jego rysunków z tygodnika „Szpilki”). Andrzej nie dość, że był młody, to młody być nie przestawał, właściwie nie miał wieku – potrafił dostroić go do każdego partnera. 
Rozgrywał swoją partię z życiem na dystans. Był dzieckiem kwiatem ze świata, którym prócz Lennona i Yoko Ono rządzili na równych prawach Lutosławski, Wajda, Miłosz i Lem razem z Głowackim, Pszoniakiem, Czyżewską i Braunek. Nie przypadkiem były to wszystko postaci jasne. Sam zmieniał style malowania i rysunku, ale nawet, gdy szedł za Goyą, nie potrafił wygasić światła w obrazach. A kiedy uznał, że za łatwo mu idzie, i przełożył węgiel do lewej, niewprawnej ręki, to i tak nie przybywało jego światom ciemności, tylko bezczelnej dzikości. Nie przestawały wirować.
Kiedy przybył ze swoim Pokrakiem do „Tygodnika”, Jerzy Illg przeprowadził z nim wywiad, opublikowany w pierwszym numerze z 1992 r. Przypominamy tamtą rozmowę.
Piotr Mucharski 
 

JERZY ILLG: Rozmawiałem wczoraj z moją młodą przyjaciółką, która rozpoczęła właśnie studia na ASP, i z zaskoczeniem stwierdziłem, że Ptak Dudi jest dla niej stworzonkiem zupełnie nieznanym – i pomyślałem sobie, że to rzeczywiście już cała generacja nie miała możliwości poznania Twojego głównego bohatera, towarzysza naszej młodości. 

ANDRZEJ DUDZIŃSKI: W czasie tego pobytu w Polsce w szczególny sposób doświadczam upływu czasu. Wczoraj natknąłem się zupełnie przypadkowo w antykwariacie „Kosmos” (myślę, że to nie jest bez znaczenia, że ten antykwariat tak się właśnie nazywał) na numer „Ty i Ja” z moją pierwszą okładką zrealizowaną dla tego pisma. Pamiętam dokładnie wszystkie emocje z tym związane: i to napięcie, i to podniecenie, ten moment, w którym się dowiedziałem, że oni to przyjęli – wszystko to nagle ożyło w ułamku sekundy. Pamiętam tę euforię, która długo mnie nie opuszczała. To się już potem nigdy w życiu nic zdarza. 

Który to był rok? 

No zobaczmy: 1970. 

A z Polski wyjechałeś w 1977. Jak to było? Czy Ptak Dudi nie mógł rozwinąć skrzydeł, wzlatywać wyżej, poczuł, że się dusi? 

Dudi się zmęczył. Schyłek epoki gierkowskiej wymęczył Ptaka. Z nieodpowiedzialnego faceta, jakim był chociażby w tej książeczce, która ukazała się w 1976 roku, zaczął się on przeobrażać w kogoś innego. Książka adresowana była do grona przyjaciół i wypełniona całą masą aluzji do naszego stylu życia, wspólnego drążenia kanałów podświadomości, i nie tylko. Ale z czasem to jednak musiało zacząć odzwierciedlać sytuację polityczną – coraz częściej umieszczałem Ptaka na mównicy, takiej zakamuflowanej, bo to była albo szafa, albo komoda, z której wyłaziły wszystkie te stworki; pojawił się Albin Kapucho ze Spółdzielni Ucho – i to zaczęło drażnić cenzurę, która nagle skojarzyła sobie to wszystko z taką jawną, niezakamuflowaną satyrą na Pierwszego Sekretarza, przez ten nos, przez to, że on bez przerwy przemawiał, pouczał itd. I nagle zacząłem mieć kłopoty z Ptakiem, który dla mnie był po prostu wesołym, krotochwilnym, cotygodniowym kabarecikiem.

Ależ gębę Ci zrobili potworną: Ptak Dudi – Pierwszym Sekretarzem! 

Z tym można by się było pomęczyć, gdyby nie to, że zaczęło się poprawianie moich rysunków. Albo nie było już czasu, albo nie było mnie w domu, kiedy dzwonili, a trzeba już było dawać materiały do druku po interwencji cenzury – i wtedy redakcja na własną rękę poprawiała moje rysunki. Ja może nawet świadomie unikałem tego poprawiania, bo nie chciałem tego robić sam. Ktoś zgrabnym ruchem rączki podrabiał mój charakter pisma i w druku zamiast „na morzu obłudy” pojawiało się „na przyjemnym trawniku”.

I godziłeś się na to?

Na ogół było za późno, żeby coś zrobić. Poza tym godziłem się na to przez jakiś czas, żeby ten cykl trwał; wydawało mi się rzeczą ważną, żeby Ptak istniał. A w jakimś momencie to mi się znudziło i pomyślałem sobie: „jak nie, to mam was w dupie”, wolę przestać to publikować niż znosić te poprawianki, które irytowały mnie do granic. Ale wiesz – nazywało się, że one są podyktowane wyższymi interesami redakcji: to były czasy, kiedy odpowiedzialność była przerzucana na redakcję, więc możesz sobie wyobrazić tę panikę. Oni się rzeczywiście okropnie denerwowali tym, że cenzura przypieprzyła się do Ptaka w sposób tak jednoznaczny. Jak zatem widzisz, nie mam kombatanckich laurów, nigdy nie mogłem występować jako pobity i skatowany – i całe szczęście – ale miałem swoją małą przygodę z cenzurą, która była tak nękająca i tak szalenie nudna.

Nie wyjechałeś zatem w okolicznościach szczególnie dramatycznych. Jeśli bowiem przyjrzeć się tej całej grupie polskich grafików w Nowym Jorku, to np. Czeczot i Wołyński wyjechali z Polski po „internatach”, były to więc jakby inne decyzje niż Twoja.

To było absolutnie pozbawione jakichkolwiek dramatycznych akcentów. Było to po prostu przedłużenie mojej drogi zawodowej. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w takiej bardzo prestiżowej konferencji w Stanach, gdzie zjeżdżali się co roku graficy, malarze, architekci – to się nazywało International Design Conference, w Aspen, w Colorado, i było zaszczytnym wyróżnieniem.

Miałem już za sobą jeden długi wyjazd, kiedy to między rokiem ‘70 a ‘72 mieszkałem w Londynie, i wiedziałem, że jeżeli kiedykolwiek mam gdzieś spróbować sił, to miejscem tym jest tylko Ameryka, która ciągle i jawiła się gdzieś na horyzoncie i była takim ostatecznym wyzwaniem. Tak więc wyjeżdżając tam domyślałem się, że potrwa to kilka miesięcy, ale oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, że przerodzi się w zmianę miejsca zamieszkania i kompletnie odmieni moje życie.

A czy zgodziłbyś się ze zdaniem, które przeczytałem w poświęconym Tobie artykule w „Graphisie”, że właściwie „Dudziński tak naprawdę odnalazł się dopiero w Ameryce”?

Nie wiem, co miałoby to oznaczać. Możliwe, że z punktu widzenia osoby, która śledzi moją twórczość, stała się ona w porównaniu z wcześniejszym okresem bardziej znacząca. Rzeczywiście, cała moja działalność w Polsce do chwili wyjazdu wydaje mi się teraz takim rozbiegiem – i stylistycznie, i jeśli chodzi o ciężar gatunkowy – jakkolwiek uważam, że to, co robiłem w „Szpilkach”, i to, co robiłem wspólnie z Jonaszem Koftą, to nie były rzeczy błahe, chociaż powstawały może w bardziej niewymuszonej atmosferze. Po prostu człowiek dojrzewa i gdzieś się to wszystko wali na kark, cała ta suma doświadczeń, wydarzeń i przeżyć.

A jak wyglądały Twoje początki w Ameryce?

Wyjeżdżałem z książką o Ptaku Dudim, która świeżo wyszła. W samolocie wklejałem do niej angielskie tłumaczenie, które ktoś mi przygotował na ostatnią chwilę. Zrobiłem parę rund po Nowym Jorku, pokazywałem to w różnych wydawnictwach i po tej konfrontacji zrozumiałem, że wydanie tej książki równolegle w Ameryce jest niemożliwe, ponieważ w Ameryce to nie istnieje. Zrozumiałem, że muszę zacząć od nowa, że muszę uwić sobie nowe gniazdo w jakiejś gazecie. Mógłbym oczywiście dać to jakiejś agencji, która próbowałaby to gdzieś umieścić, ale żeby zostało to przyjęte przez Syndykat, musiałbym pokazać im co najmniej sto odcinków. I nagle poczułem, że nie mam siły, żeby to robić po angielsku i wpasowywać w nową rzeczywistość.

To wyrastało organicznie stąd, z Polski.

Tak, i było to częścią mnie. Chcąc to kontynuować, musiałbym cofnąć się do okresu, który w naturalny sposób się kończył. Może te słowa z „Graphisu” odnoszą się właśnie do tej świadomej decyzji, żeby nie wracać do rysunku humorystycznego. Rysunek ten przybrał zupełnie inny kształt, stał się bardziej wypełniony, bardziej malarski, bliższy w formie obrazkowi niż dowcipowi językowemu. Była to decyzja podjęta z premedytacją. Po pierwsze, to mnie nie szufladkowało na stałe w kategorii tzw. „cartoonists”, czyli rysowników humorystycznych, a po wtóre, mówiąc już zupełnie wulgarnie, tamto było gorzej płatne, a to lepiej, wolałem zatem związać się z formą dającą mi większe przebicie. I w ten sposób Ptak Dudi został po prostu zahibernowany. Nigdy go nie odegnałem ani nie pochowałem, natomiast zaczął się potem pojawiać taką czkawką w serii takich bardziej już rysunko-obrazów, gdzie stał się bardziej trójwymiarowy, psychodeliczny. W jego przezroczystej głowie wisiały niczym dwa baloniki oczy, był w tej głowie nawet jakiś pejzaż itd. On się upodobnił bardziej do takiego wędrownego mędrca, domokrążnego filozofa, takiego guru z jakiegoś schowka na strychu, który przychodził wieczorami ogrzać sobie nogi przy kominku, jako taki raczej nienatrętny doradca i myśliciel.

Powiedziałeś, że Ameryka była dla Ciebie „ostatecznym wyzwaniem”. Artystom stawia ona chyba rzeczywiście bardzo szczególne wymagania?

Ameryka okazała się dla mnie niewątpliwie atrakcyjnym miejscem i ta atrakcyjność nie gasła z upływem czasu. W Ameryce chyba najbardziej ze wszystkich zachodnich krajów, w których mieszkałem czy byłem, widoczna jest ta złuda (która często nie jest wcale złudą), ta nadzieja na coś jeszcze ciekawszego. To jest motor, główny napędowy mechanizm, sprawiający, że ludzie, którzy zaszli w swoich dziedzinach bardzo daleko i osiągnęli już prawie wszystko, ciągle liczą na coś jeszcze...

...mają poczucie, że może się wydarzyć jeszcze coś wspanialszego, o czym jeszcze nie mają pojęcia.

I to się często zdarza. Owo nienasycenie jest niemalże histeryczne, neurasteniczne. Po pierwszym powrocie do Polski powtórzyłem Jackowi Kleyffowi takie amerykańskie credo i zobaczyłem przerażenie w jego oczach, i uświadomiłem sobie, że zupełnie wyleczyłem go z chęci wyjechania do Ameryki – mianowicie: „Jesteś tyle wart, ile twoja ostatnia rzecz”, czy będzie to kompozycja, czy tekst, czy grafika, czy obraz.

Czyli imperatyw stałego wspinania się do góry, stałego przekraczania siebie.

W Ameryce nie ma przeszłości. To, co mnie urzekało zawsze w karierach w Polsce, to był fakt jakiejś osobliwej stałości. Czasami widziało się w Klubie Aktora czy w Klubie Literatów jakiegoś faceta, którego w pierwszej chwili nikt nie rozpoznawał, ale nagle ktoś mówił: „no jak to, nie poznajecie, przecież on napisał genialną rzecz w ‘60 czy ‘56 roku, nie pamiętacie tego jego wiersza?”. I to wystarczyło, żeby do końca życia stawiano mu wódkę. Sława z jednego dzieła starczała na całe życie. W Ameryce byłoby to nie do pomyślenia.

Kiedy zdecydowałeś się tam zostać?

Właściwie myśmy tę decyzję przeciągali w nieskończoność. Przez pierwszych kilka lat siedzieliśmy na walizkach, nie wyobrażaliśmy sobie życia poza Polską na dłuższą metę, aczkolwiek wiedzieliśmy już, że trudno jest wrócić po dłuższym mieszkaniu za granicą. Myślę, że okoliczności bardziej zadecydowały za nas – do ‘81 roku ciągle zwlekaliśmy z podjęciem decyzji i szanse powrotu definitywnie przekreślił dopiero stan wojenny.

Zrobiłeś wtedy wystawę „Wojna przeciwko narodowi”.

Tak. Na tę wystawę złożyły się nie rzeczy zrobione specjalnie na tę okoliczność, ale moje publikacje gazetowe, głównie z „New York Timesa”. Był to już czwarty rok mojego pobytu w Stanach i miałem na tę wystawę wystarczająco dużo materiału, i to tematycznie jednorodnego: Polska. Polska albo Rosja, tyle że w bardzo specyficznym naświetleniu. W tej chwili większość naszych grafików nowojorskich współpracuje z „New York Timesem”, wtedy to było rzadkością i ja byłem jednym z pierwszych. Myślę, że Sawka był przede mną, ale nie mówiło się wtedy jeszcze o polskiej inwazji, wręcz przeciwnie. Dzięki temu miałem możliwość robienia prawie wszystkich polskich tematów.

Z rosyjskimi, a raczej radzieckimi tematami było trudniej, dlatego że ja oczywiście bardzo chciałem się na te tematy wypowiadać, ale w momencie, kiedy mi to zaproponowano, byłem w przededniu wyjazdu do Polski (to był sierpień ‘80 roku), na normalnym, wielokrotnym paszporcie. Chodziło o ilustracje do artykułu jakiegoś dysydenta, nazywało się to bodaj „Patiomkinowskie wioski” i dotyczyło przygotowań Rosjan do olimpiady. Tekst był bardzo ostry, druzgocący, pokazywał cały ten pic, jaki oni odstawiali przed światem. Strasznie chciałem to zrobić, ale powiedziałem im, że nie podpiszę tego własnym nazwiskiem, bo nie mogę ryzykować niemożności powrotu do Nowego Jorku. Oni nie chcieli się na to zgodzić, na co zaproponowałem im, że podpiszę to pseudonimem. Cały dzień trwała wymiana telefonów z szefem graficznym pisma, który w końcu poprosił, żeby to był polski pseudonim. I wtedy wymyśliłem im Jana Kowalskiego – którego używałem potem przez cały czas, aż do śmierci Breżniewa; pamiętam, że w dniu śmierci Breżniewa...

...umarł także Jan Kowalski.

Umarł Kowalski. Bo to przecież było bez sensu – co ja się będę tym Kowalskim zasłaniał. Aczkolwiek ze względów ekonomicznych to mi niebywale służyło, bo mogłem wtedy robić dwukrotnie więcej ilustracji. Jakoś nie wypadało, żeby ten sam człowiek robił to zbyt często, a tak raz w tygodniu był Kowalski i raz w tygodniu był Dudziński. Pamiętam, że na różnych przyjęciach nasze wspaniałe emigracyjne damy, które były absolutnie au courant i zawsze wiedziały, co się dzieje, pytały mnie: „Mamy tu tylu prześwietnych grafików i artystów w Nowym Jorku, i wszystkich, wie pan, znamy, tylko pana Kowalskiego jakoś nie miałyśmy okazji poznać”. Na co ja mówiłem, że to jest potworny mruk, samotnik, że kiedyś go gdzieś spotkałem, ale że to jest taki facet, który nigdzie się nie udziela. No i tym Kowalskim kopałem i kąsałem Wielkiego Brata, co dostarczyło mi masę emocji, natomiast nie wiedziałem (a może nie chciałem wiedzieć), że oczywiście to wszystko jest skrzętnie wycinane...

...i teczka puchnie.

I teczka puchnie – o czym powiedziano mi w tragicznym dla mnie momencie śmierci mojej mamy, gdy chciałem pojechać na jej pogrzeb. Było to już w okresie ostrego stanu wojennego i radca kulturalny ambasady powiedział mi, że jak się ma rodziców, to trzeba myśleć o tym, co się robi – i powiedział mi również o tej teczce. Muszę przyznać, że w tym najbardziej tragicznym momencie mojego życia nie mogłem się jednak uchronić przed odrobiną takiej paskudnej próżności, którą po prostu każdy artysta ma w nadmiarze (tym się różnimy od normalnych ludzi). Pomyślałem sobie – i mile mnie to połechtało – że w porządku, że nawet gdyby mi się kiedyś spaliła pracownia w Ameryce, to wiem, że moje prace ocaleją, bo gdzieś tam na Kruczej czy w Pałacu Mostowskich jest w żelaznej szafie zamknięta moja teczka z wycinkami z „New York Timesa” czy „Nowego Dziennika”. 

Z tej wystawy byłem strasznie dumny, jakkolwiek wiedziałem, że to, co robię w Nowym Jorku, jest jedynie namiastką w porównaniu z tym, co mógłbym dać z siebie w Polsce.

Zatoczmy teraz mały łuk. Wśród teczek z Twoimi pracami widziałem cykl „Wojna w Zatoce”. Dwie zupełnie różne wojny i różne Twoje reakcje...

Ta wojna była po prostu skomasowaną dawką strachu, ponieważ ja właściwie całe życie podświadomie czekam na ten moment, bo przecież jestem dzieckiem wojny, urodziłem się w 1945 roku, ale wojna była jeszcze żywa i całe moje dzieciństwo i całe dorastanie to była po prostu wojna. Ten temat został wyeksploatowany do maksimum, a mimo to jakaś wrażliwość na tę wojnę została. I pierwszym odruchem mojej żony było zaopatrzenie spiżarni – co tam jest zjawiskiem zupełnie nieznanym. 

Pawłow.

Tak. My natychmiast kupujemy kaszę, mąkę, sól i cukier, a oni patrzą na nas jak na wariatów. We mnie wojna jest jeszcze jakoś zakodowana. 

I wtedy zacząłeś te zębate potwory, jakieś pterodaktyle kąsające się i pożerające z dziką furią...

Wtedy po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłem. Media amerykańskie, a zwłaszcza TV, pokazywały to w taki sposób, że wiało grozą. Przez dwa dni nie było reklam.

Co samo w sobie jest już znakiem Apokalipsy.

Zdecydowanie. Tak to właśnie odebraliśmy. Ta transmisja – bo tak to chyba trzeba nazwać – szła non stop i była w porównaniu z przekazami z wojny wietnamskiej maksymalnie odrealniona, co dodatkowo potęgowało grozę. Wojskowi odpowiedzialni za informację skrzętnie ukryli wszystko, co – oglądane z bliska – jest ohydne. W bród było za to różnych elektronicznych obrazów, które w graficznym, komputerowym skrócie pokazywały celne trafienie, natomiast nie pokazywano zwłok ani spalonych domów. To wszystko chciałem uchwycić w swoich rysunkach. Siedziałem przed telewizorem, denerwowałem się strasznie; im bardziej się denerwowałem, tym więcej zjadałem cukierków albo żułem gumę, usiłując jakoś obniżyć swój stres. Miałem przy tym pełną świadomość całkowitej nierealności tej sytuacji; facet siedzi w fotelu i rozładowuje się w taki, a nie inny sposób. A gdybym urodził się powiedzmy 20 lat wcześniej, przeżywałbym wojnę siedząc nie w fotelu, a w okopie.

Powiedz, jak to jest w Twojej twórczości: na ile to, co robisz, co rysujesz, jest sposobem reagowania na świat i odreagowywania własnych emocji, a na ile jest po prostu profesjonalną realizacją zamówień, jakie otrzymujesz z różnych pism, odpowiedzią na propozycje, które do Ciebie przychodzą?

To chyba najważniejsze pytanie. Oczywiście, że to, co robię, jest bardzo związane z tym, co aktualne, ponieważ ja jestem grafikiem gazetowym, to jest moja tradycja i właściwie mam ostre zapotrzebowanie na uprawianie tego gatunku. Aktualność i reakcja na bieżąco. To, co robiłem w Polsce, dobrze mnie do tego przygotowało. Europejczycy, a szczególnie Polacy, nadają się do tego lepiej niż Amerykanie, bo mamy za sobą nasz trening lafontaine’owski, bo operowanie metaforą, żonglowanie pojęciami, często zupełnie niewyrażalnymi wizualnie – to wszystko jest nam po prostu bliskie. Mówiąc o sobie, mogę tu mówić o całym pokoleniu, a właściwie pokoleniach grafików polskich – ja czuję to w palcach niemalże. Oczywiście, że żyję tym, co się wokół mnie dzieje, czytam gazety i muszę to odreagować. I odreagowuję to w taki właśnie sposób. A jeżeli mogę to robić w takiej gazecie jak „New York Times”, gdzie mam swój kącik, który ludzie czytają – to jest dla mnie niesłychanie ważne. 


ANDRZEJ DUDZIŃSKI: MANHATTAN

Nie żyje Andrzej Dudziński. Rysownik, grafik i wieloletni współpracownik „Tygodnika Powszechnego” miał 77 lat. Żegnając się z kolegą, przypominamy jeden z jego tekstów dla „TP”. Zapraszamy na spacer z artystą po Nowym Jorku>>>


A równocześnie w ostatnich czasach – nie chcę precyzować, czy są to miesiące, czy ostatni rok czy dwa – zauważyłem, że zakładam blokadę na tę ingerencję codzienności. Że po prostu zaczyna mi to przeszkadzać. Właściwie zawsze pracowałem na co najmniej dwóch kanałach: jeden to moja grafika użytkowa, komentarze polityczne, ilustracje do gazet, plakaty; natomiast drugi to tzw. sztuka osobista, rzeczy, które robię z myślą wyłącznie o sobie albo o małym gronie przyjaciół. Wyobrażam sobie, jak na to zareagują, i chcę ich zaskoczyć. I siebie zaskoczyć. To taka dużo bardziej wysublimowana część mojej działalności. 

I proporcje zmieniają się ostatnio na jej korzyść?

Wydaje mi się, że tak. Nie chcę wpuszczać na dobrą sprawę niczego. I jest to dla mnie niesłychanie ważne, ponieważ reagowanie na to, co się dzieje, uczestniczenie w życiu i świecie jest na pewno bardzo ciekawe, ale uniemożliwia człowiekowi zajrzenie do własnej duszy. Zapytałem niedawno Witolda Lutosławskiego, w jakim stopniu to, co się dzieje wokół, znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości, a on mi powiedział, że w stopniu minimalnym. To znaczy: on tego świadomie nie wpuszcza, natomiast nie może zaprzeczyć, że absorbuje to jego podświadomość. Muszę powiedzieć, że z wszystkich kontaktów i konfrontacji z innymi artystami ta wypowiedź wywarła na mnie największe wrażenie. Moralne poparcie twórcy o takim autorytecie pozwoliło mi nagle zrozumieć i rozwiało wątpliwości. Do tej pory brakowało mi bowiem tupetu, żeby tak po prostu się odciąć. Zawsze wydawało mi się, że obowiązkiem artysty, a szczególnie kogoś takiego jak ja, jest uczestniczyć w życiu. 

Cała moja dotychczasowa droga poprzez gazety polskie, angielskie, uczestniczenie w tym wspaniałym okresie londyńskiego undergroundu – to wszystko było bowiem cały czas na bieżąco, cały czas na temat. To był taki ping-pong... W Anglii, w czasie kiedy pracowałem dla „Oz”, nazwano mnie „instant cartoonist”, czyli „rysownik na zawołanie”. Nie było żadnej zwłoki: „dziś pytanie, dziś odpowiedź”. Ja się tym niesłychanie emocjonowałem i kiedy zaproponowano mi współpracę z „New York Timesem”, to ja z taką ochotą harcerza chciałem sprostać temu zadaniu – zadaniu upiornemu, ponieważ między zadanym tematem a odpowiedzią wizualną był w najlepszym razie dzień. Na ogół dowiadywałem się późnym popołudniem albo wręcz wieczorem, a do 12 w południe musiał być gotowy rysunek. Czyli to była rzeczywiście szkoła jazdy. Część mojej działalności to było „book review”, czyli recenzje książkowe, i na to miałem tydzień czasu, ale często w ciągu tego tygodnia musiałem robić i po trzy rysunki – co zadecydowało o stylu, w jakim pracowałem. Wymyśliłem sobie jakby dla „New York Timesa” specjalny styl. Kiedy bowiem pojawiłem się w Stanach ze swoją teczką, w której były plakaty, rysunki i gwasze z ostatniego okresu, z wystawy na „Zapiecku”, którą miałem tuż przed wyjazdem, to wywoływało to często reakcję bardzo żywą, tyle że negatywną. Dla większości moich „klientów” były to rzeczy za ostre i często mówili mi to samo: że to jest wspaniałe, takie natchnione i żywe, takie trudne do określenia, ale to się nadaje do galerii, a nie do gazety, bo to jest zbyt artystyczne. 

I uległeś tej presji?

To nie tak. Najciekawszą propozycję otrzymałem z „Book review”, od gościa, który pod moimi szokującymi może powierzchownościami dostrzegł solidny styl i zaproponował mi współpracę pod warunkiem, że poddam się jakiejś dyscyplinie, że nie będę chlapał, że to będzie rysowane kreską – oni wtedy hołdowali tylko kresce. Dla mnie oznaczało to jak gdyby dokończenie pewnego niezakończonego etapu mojej edukacji z Akademii, czyli powrót do solidnego rysunki i dyscypliny – na którą na Akademii nie miałem żadnych szans, bo to zostało przez nas wtedy wyśmiane, wyszydzone, my chcieliśmy chlapać. Nie było zatem mowy o zdobyciu solidnego warsztatu, co jest moim zdaniem nieodzowne – potem można o tym zapomnieć, ale trzeba przez to przejść. Więc zrobiłem sobie taki swój prywatny warsztat, wyciągnąłem z biblioteki albumy Dürera, Goi, Daumiera i diabli wiedzą kogo, wszystko to wymieszałem i z tego wytworzył się taki bardzo jak na mnie porządny i zdyscyplinowany rysunek piórkiem – który praktykowałem przez parę dobrych lat, do momentu, kiedy miałem już tego absolutnie powyżej uszu. 

Twoim nowym bohaterem jest od jakiegoś czasu Pokrak. Czy to kolejna inkarnacja Ptaka Dudiego?

W pewnym sensie. Myślę, że pojawienie się Pokraka było reakcją na brak Dudiego. O ile Dudi miał swój świat i był stworzonkiem przyjaznym, a jego humor było nieco ironiczny, raczej w stronę absurdu ciągnący – o tyle Pokrak jest istotą zdecydowanie brutalną, to chamidło, które wkracza w akcję bez uprzedzenia. Zaczął on mi się objawiać w ten sposób, że zaczynałem np. jakiś rysunek albo obraz z myślą o tym, aby to pociągnąć w duchu... 

...harmonii i piękna.

Właśnie. A także z pragnieniem ofiarowania odbiorcy jakiejś solidnej wartości – tymczasem wkraczał w to Pokrak i wyglądało to tak: pół obrazu przyzwoicie namalowanego i brutalnie urwanego, a tam w tej pustce stoi Pokrak, który wygląda jak gryzmoł dziecka. 

W którymś z Twoich katalogów przeczytałem, że rysujesz go i piszesz jego imię lewą ręką?

To przejście do lewej strony jest w ogóle dość brutalnym zabiegiem na samym sobie. Prawa ręka osiągnęła już daleko idącą finezję, która zaczyna mnie troszeczkę mierzić, ponieważ przychodzi mi to z łatwością i ja się tej łatwości... nie to, że się jej boję, ale jej nie lubię. To za łatwe. A lewa strona jest dziewicza. Lewą ręką nigdy się nie posługiwałem i nagle zobaczyłem, że jak zaczynam jej używać, to wychodzi mi taki wczesny Dudziński gdzieś pomiędzy drugim a trzecim rokiem życia, czyli coś z groty. Zapragnąłem dotrzeć do tego okresu, wcześniejszego niż czas, kiedy mój ojciec architekt zaczął mnie uczyć rysowania ołówkiem H6, takich precyzyjnie wykonanych krasnali – chciałem dotrzeć do tego nieodkrytego jeszcze, dziewiczego obszaru. I Pokrak jest rodem stamtąd.

Ale może jestem trochę niesprawiedliwy, kiedy mówię, że to jest bydlę. Tę niesprawiedliwość uświadomił mi Roland Topor, który jest moim mentorem. A szczególnie mentorem Pokraka. Kiedy po wystawie londyńskiej w 1987 roku przyjechałem do Paryża i pokazywałem mu Pokraka jako nowe zjawisko – to oczywiście konkurent Dudiego, nie wiem zresztą, czy oni nie wystąpią kiedyś razem – Topor, nazywając mnie „mistrzem Pokraka” („maître du Pokrak”), zażądał ode mnie, żebym tego Pokraka nie tylko kontynuował, ale też przestał go traktować jak coś okropnego. Jego zdaniem jest to źródło zachęty i nadziei dla ludzkiej nieudolności. Ja mu wtedy opowiedziałem o swoim dzieciństwie w kraju rozwijającym się i odbudowującym, gdzie nas straszono brakorobami – pamiętam, że w „Kronikach filmowych” pokazywano takie garnitury z łódzkich zakładów, gdzie jeden rękaw był o 30 cm dłuższy albo krzywo przyszyte guziki – przecież cała ta nasza socjalistyczna jakość była pokraczna. I Pokrak jest na pewno rodem stamtąd. Na to Topor: „Słuchaj, w tym jest także coś po prostu ludzkiego. Kiedy Pokrak objawi się ludziom, a ty za jego pośrednictwem będziesz mówił, że można być pokracznym, że niekoniecznie muszą być perfect, że właśnie ta pokraczność jest ludzka – wtedy może się w ogóle zrobić moda na coś takiego. Dla przykładu: masz w domu stłuczony kubek – nie musisz przyklejać z powrotem tego ucha, bo to jest w porządku, to jest Pokrak. Albo obraz wisi krzywo na ścianie – nie musisz z pedanterią godną lepszej sprawy go prostować, bo to jest Pokrak”. On jakby uczepił się tej mojej filozofii Pokraka, która wtedy była jeszcze w zalążku, i nadał jej bieg, był takim ożywczym kopniakiem – twierdził, że ciąży na mnie wielka odpowiedzialność, że Pokrak ma dodawać otuchy całym tym rzeszom ludzi niewydarzonych, był taką maskotką pechowców i nieudaczników. Mówił: „jak wam nie wychodzi – też w porządku, nie musicie mieć z tego powodu stresów”.

Ale czy w związku z tym nie rozgrywa się w Tobie jakaś zasadnicza psychodrama? Bo jesteś chyba człowiekiem, który lubi wokół siebie ład i porządek, co? Jesteś uporządkowany?

No wiesz, to jest ta lewa strona, która chce rzucać brudne skarpetki na środek pokoju, ku utrapieniu towarzyszki życia, i która chce się wyrwać. Ja zaczynałem jako architekt, studiowałem dwa lata architekturę, i właściwie byłem pod szalonym wpływem życia ustalonego przez ojca. Ojciec architekt, syn architekt, razem, twarde ołówki i szczoteczka do zamiatania okruszków ze stołu – i raczej wszystko poukładane. Ale to właśnie w tym zmaganiu, w tej przepychance wszystko się rodzi. Jest to walka poukładanego z porozrzucanym. 

Jeszcze zanim wymieniłeś tych kilka nazwisk: Dürer, Goya, Daumier, chciałem zapytać Cię o Twoich mistrzów.

Niedawno musiałem ich wyliczyć – kiedy pewne japońskie pismo poświęciło mi dwadzieścia kilka stron. To na dobrą sprawę zgubne, bo jak już zostałeś tak uhonorowany, to właściwie pora umierać. W takich momentach człowiek uświadamia sobie przebyte etapy i dokonuje znaczących podsumowań. Pamiętam, że kiedy autor tego artykułu z „Graphisu” był w Nowym Jorku, tego samego dnia otrzymałem swoje pierwsze zamówienie równocześnie z „Time’a” i z „Newsweeka”. Poszliśmy na kolację i ja mu to mówię, a on tak się na mnie patrzy i mówi: „Wiesz co, to jest pocałunek śmierci”. W języku angielskim jest takie powiedzenie: „you have arrived”, czyli „już wszystko osiągnąłeś”, od tej pory to już właściwie tylko... 

...cokół i marmur. 

Bronię się przed tym i właściwie cały czas mi się wydaje, że to jeszcze nie koniec, jeszcze nie wszystko powiedziałem.

Wróćmy do tego japońskiego pisma i Twoich mistrzów.

Wbrew pozorom nie zgubiłem wątku. Na prośbę autora tego artykułu musiałem wyliczyć wszystkich moich mistrzów i zauważyłem, że jest ich właściwie bardzo wielu. Wydaje mi się, że wszystko, co w życiu widziałem, należy w jakiś sposób do tego wspólnego mianownika. Oczywiście, są hierarchie i są indywidualności, które mną wstrząsnęły – od anonimowych twórców w grotach Altamiry (do nich mam największy szacunek i sentyment) – jest ich wielu. Goya niewątpliwie. Bosch. Wszyscy wielcy mistrzowie. Picasso też. Przed Picassem się broniłem, potem Picassa polubiłem, potem go znienawidziłem i chciałem go strząsnąć z siebie, a teraz właściwie jestem pełen podziwu dla Mistrza i uważam, że jednak gdyby nie Picasso, to wielu rzeczy może bym nie chciał robić. W podziwianiu wielkich artystów zawiera się też jakaś zachęta – i nie chodzi tu o sławę. Picasso jest akurat złym przykładem, bo on niestety, na swoje nieszczęście, był też sławny, zaznał sławy za życia. Co psuje odbiór – bo to był tytan pracy i za to należy go cenić. Mnie imponują właśnie tacy skupieni artyści, twórcy, którzy nie marnowali czasu. Świadomość ta dociera do mnie, mam nadzieję, nie za późno. Ja strasznie dużo czasu zmarnowałem na życiu towarzyskim, na spędzaniu czasu z ludźmi, na dawaniu im siebie. 

Ale może jest w tym coś bardziej ludzkiego aniżeli w takim bezwzględnym wykuwaniu siebie. 

Jest, jest. I mnie oczywiście zawsze będzie tego brakować i zawsze będę pragnąć, ale – może na szczęście – jestem oddalony od Polski o ocean, co jakoś mnie chroni i umożliwia wyobcowanie, które wydaje mi się warunkiem podstawowym jakiegoś spełnienia się. 

A jak postrzegasz teraz Polskę po latach, jak się tu czujesz?

Wiesz, to mi przypomina wizyty u Babci. One były zawsze związane z dniem Święta Zmarłych – teraz też uczestniczyłem tu w tym dniu i nagle sobie przypomniałem, co to znaczy i jakie to jest ważne. Pamiętam, że jeździło się do Babci, do Tczewa, i tam szło się na groby. Dla dziecka było to pretekstem, żeby znaleźć się w tym niesamowitym domu, gdzie było tyle różnych skarbów z przeszłości, tyle pamiątek. Rodzina, ci ludzie, których się widywało tylko raz w roku, no i nieprawdopodobna uczta, trzy torty stojące na kredensie, i ta Babcia interesująca się cały czas przede wszystkim stanem naszych żołądków. I tym jest dla mnie Polska. To jest to Święto Zmarłych, od którego uciekaliśmy: od tych grobów. 

Pamiętam, że Jacek Gulla [poeta i malarz z Krakowa żyjący w Nowym Jorku – dopisek JI] powiedział mi kiedyś, że nie mógłby mieszkać w Krakowie, bo tam jest tyle nawarstwionych szkieletów. „I tam – powiada – one krzyczą do mnie, wyją”. On to widocznie lepiej słyszy. Ale dla mnie też jest tego tu za dużo. I to jakoś łapie za nogi. A jednocześnie ja tu przyjeżdżam do siebie, to wszystko jest mi tak dobrze znane – a zarazem nieznane, bo to, co się teraz dzieje... Odkrywam to, strasznie chcę się tego nauczyć, ale widzę, że – przynajmniej w sferze nazwisk – nie jestem w stanie, wysiadam. Ogromnie fascynuje mnie telewizja, za kanał moskiewski oddałbym wszystkie kablowe stacje nowojorskie. To jest niekończące się odkrywanie. I ta fascynacja tym, że to rzeczywiście poszło tak daleko, że to w ogóle może być inne.

Że to naprawdę się stało.

Przecież my – mimo całej naszej aktywności – żyliśmy w przeświadczeniu, że to będzie trwało wiecznie, i to było przyczyną naszego zgnuśnienia i braku wiary w perspektywy. Myślę, że właśnie to wywiało mnie z Polski, nie żadna przemoc czy niemożność wypowiadania się. To była po prostu chęć wyrwania się z marazmu – którego nagle nie ma. I nagle są wydawnictwa, i ty reprezentujesz wydawnictwo, i pytasz się mnie, czy ta rzecz jest już zaklepana, bo ewentualnie moglibyśmy porozmawiać – tak ze mną przedtem nikt nie rozmawiał; trzeba było chodzić, przebijać się, proponować, zmieniać. A teraz to wszystko jest takie intensywne... 

Wiesz, jak ja to odbieram? Dlaczego mówię o tej Babci? To jest dla mnie taki gigantyczny prezent. Czuję się tutaj tak, jak się czułem w ‘70 roku, mając tę swoją pierwszą okładkę do „Ty i Ja”. Mam poczucie, że nagle coś się przede mną otwiera, że ludzie chcą ze mną pracować, że to, co robię, zyskuje aprobatę. Właściwie to ja jestem szarpany przez życie taką dobrocią losu – bo jak zrobiłem tzw. karierę w Polsce, to mnie wywiało do Europy Zachodniej, a potem do Ameryki, gdzie znowu zrobiłem jakąś tam karierę; musiałem robić ją na nowo, ale w związku z tym przeżywałem wszystkie te emocje jeszcze raz. I teraz dzieje się kolejny raz to samo – nagle przyjeżdżam do Polski i choć może młodzi ludzie nie pamiętają Ptaka Dudiego, to jednak moje pokolenie jest w tej chwili „na kierowniczych stanowiskach”. I ludzie, z którymi łączy nas cała nasza przeszłość z lat 60. i 70., i to, co mi opowiadasz o ówczesnym undergroundzie w Katowicach, całe to nasze dochodzenie do dojrzałości i pełnej świadomości tego, co chcemy robić i kim jesteśmy – to wszystko łączy mnie z tobą bardziej niż z jakimś facetem stamtąd, który niby myśli tak samo jak ja i też go interesuje metafizyka, i też jest wciągnięty w to wszystko, i nawet był w Polsce dwa razy – ale nie chodziliśmy z nim do tych samych szkół. 

I to jest to, co mam w Polsce, a czego nie mam w Ameryce. Natomiast w Ameryce mam wiele rzeczy, których nie mam w Polsce – i wydaje mi się, że to rozdwojenie jest dobre i ciekawe. 

Właśnie: jak wyglądają szanse na Twoją tu obecność – z punktu widzenia Twoich czytelników i widzów? Wiem, że masz pewne plany związane z różnymi realizacjami tutaj. 

Są duże plany wydawnicze: album w Wydawnictwach Artystycznych i Filmowych – czyli znowu „pocałunek śmierci”, podsumowanie 20 lat twórczości. Postaram się to jakoś uatrakcyjnić, na tyle, żeby to nie było takie katafalkowe: reprodukcje plus trzy eseje znanych krytyków. Chciałbym potraktować to jako autobiografię.

Kiedy ona się ukaże?

Wszystko jest w moich rękach, dlatego że wydawnictwo obiecuje mi bardzo krótki termin. Jest taki ambitny zamysł, żeby to się ukazało w czasie mojej wystawy krakowskiej, czyli w czerwcu. W ogóle Kraków jakoś bardzo mnie rajcuje. To dla mnie duże odkrycie w tej chwili. 

Nie tylko szkielety?

Nie, nie, nie. Kraków jako zupełnie nowe, prężne miasto. Floriańska, która wygląda jak ulica w Padwie albo we Florencji, wieczorem ożywiona, pełna ludzi, którzy mają gdzie wyjść i po co chodzić. W porównaniu z Warszawą, Kraków przez swoją intymność jest dużo bardziej atrakcyjnym miejscem dla kogoś takiego jak ja. I to, że galeria Jana Fejkla, w której będę miał wystawę właśnie na Floriańskiej, wchodzi na ulicę – to jest dla mnie to okno ze świata do Krakowa; ja już nie potrzebuję okna na świat, ja teraz chcę mieć okno do środka i przez to okno właśnie chciałbym wejść z powrotem do siebie. Wydaje mi się, że to jest możliwe. Liczę też, że uda się z tą wystawą zsynchronizować „NaGłos”, w którym ukażą się moje prace, i że wskazany byłby w Krakowie jakiś większy przegląd moich rzeczy.

Ja zaś liczę na to, że Twoja obecność w Krakowie stanie się bardziej intensywna i regularna dzięki nawiązaniu współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”, w którym mógłbyś mieć właśnie to swoje okienko do środka. 

Zobaczymy. To jest propozycja dla mnie zupełnie nowa i przyznam, że nieco szokująca; muszę chwilę z tą myślą poobcować, ale jest ona bardzo atrakcyjna. 

Dziękuję Ci zatem za tę rozmowę i serdecznie zapraszam. 

Rozmawiał Jerzy Illg. Rozmowa pierwotnie ukazała się w „TP” nr 1/1992 (2217), 5 stycznia 1992 roku. 

 

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, publicysta, autor wywiadów, kierownik działu Kultura. W „Tygodniku” od 1988 r., Współtwórca telewizyjnych cykli wywiadów „Rozmowy na koniec wieku”, „Rozmowy na nowy wiek” i „Rozmowy na czasie” (TVP).… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Okno do środka