Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W minionym tygodniu pytaliśmy o to w Krakowie gości ze Stanów Zjednoczonych: księdza Michaela White’a i jego świeckiego współpracownika Briana z parafii Timonium w Baltimore. Pytaliśmy nie teoretyków, lecz świadków i współtwórców prawdziwego wydarzenia, jakim jest rozwój tej parafii w ostatniej dekadzie. Dziesięć lat temu była to „śpiąca” parafia, z kilkunastoma uczestnikami niedzielnej Mszy, których mentalności nie sposób oddać innym terminem niż „konsumencka”. A dziś? Cztery tysiące wiernych na niedzielnych Eucharystiach, ponad 100 małych wspólnot, w których każdego tygodnia dzielą się oni wiarą, ponad 200 wolontariuszy podejmujących różnorakie posługi (od witania na parkingu i w drzwiach kościoła po towarzyszenie w modlitwie rodzinom, które opłakują swoich zmarłych). A wszyscy pochodzący z terenu tej właśnie parafii. „Nie poszukujemy niepraktykujących z innych parafii – mówi ksiądz Michael – mamy ich wystarczająco dużo u siebie!”.
Zapytaliśmy: Jak do nich dotrzeć? W jaki sposób ich pozyskać? Od czego zacząć? Usłyszeliśmy dwie podpowiedzi – równie proste, co przełomowe. Tak dalece przełomowe, że… muszą budzić opór.
Po pierwsze, ważne jest postawienie sobie pytania: „po co?”. Po co istnieje Kościół? Po co istnieje jego „serce”, jakim jest parafia? Odpowiedź brzmi: aby „czynić uczniów” (por. Mt 28). A kto to jest uczeń? Uczeń to ten, kto stara się kochać Boga (dziś nieco bardziej niż wczoraj); kto kocha bliźniego i kto sam „czyni uczniów”.
Proste? Zapewne. Warto jednak zapytać, ile z tego, co robię w Kościele jako biskup, proboszcz czy świecki lider – jako uczeń wśród uczniów – służy temu celowi? Czy, przykładowo, odprawiana przeze mnie Eucharystia otwiera jej uczestników na doświadczenie większej miłości Boga i bliźniego? I czy ich posyła do kogokolwiek?
Druga podpowiedź jest trudniejsza. Chodzi o to, by zasadniczo zmienić perspektywę widzenia – postrzegania i oceniania wszystkiego, co w Kościele czynimy. By spróbować to zobaczyć oczyma nie tego, kto „chodzi do kościoła”, ale tego, kto „nie chodzi”. Czy sprawowana przez nas liturgia może w jakikolwiek sposób przemówić do tego, kto od lat nie praktykuje? Czy ma w ogóle ambicję, aby stanowić odpowiedź na jego potrzeby? Czy potrafimy jego potrzeby postawić ponad swoimi? Czy tenże człowiek w ogóle mnie interesuje? Czy potrafię go w jakiś sposób opisać? Kim jest ten, którego już dawno nie widziałem na niedzielnej mszy?
Mieszka przecież koło mnie. W tym samym bloku, w tej samej klatce. Spotykam go w sklepie. Jest niemal na pewno ochrzczony i bierzmowany. Żyje w biegu. Pracuje od rana do nocy. Albo nie pracuje – to jeszcze gorzej. Ma dwójkę dzieci, z których każde musi dowieźć do innej szkoły i na wiele innych zajęć. Coraz częściej żyje na kredyt. Dług pomnaża stres. Coraz częściej nie ma odwagi podejmować decyzji wiążących go na całe życie. Niektóre z takich decyzji odwołał, niektórym zaprzeczył.
To prawda. Potrafimy go opisać. Czynimy to zresztą nader często… Ale w jakim duchu to czynimy? Z miłością? Z zainteresowaniem? Czy przyznamy mu w naszym myśleniu o Kościele – i w naszym „robieniu” Kościoła – pierwszeństwo przed nami, którzy ciągle „praktykujemy”? Czy we wspólnocie, którą tworzymy, istniejemy dla siebie? Czy jest ona celem sama dla siebie? Czy raczej jest posłana, i ma cel poza sobą? Odpowiedź wydaje się oczywista – ale to ona właśnie wzbudzi największy opór. ©