Czy potrzebujemy Kościoła?

Spytano dzieci chrześcijańskie i hinduskie, gdzie mieszka Bóg. W niebie, odpowiedziały dzieci chrześcijańskie, w sercu, wskazały hinduskie, a ja powiadam, że ani tu, ani tam, lecz w twarzy drugiego człowieka. (O. Jan Andrzej Kłoczowski).
 /
/

Artur Sporniak i Jan Strzałka: - Coraz więcej ludzi praktykuje wiarę prywatną, samodzielnie szukając zbawienia, nie czując potrzeby bycia we wspólnocie. Ojcze Joachimie, czy Kościół jest nam do zbawienia koniecznie potrzebny?

O. Joachim Badeni: - Jestem pewien, że tak, albowiem tylko Kościół posiada dobrane przez Boga środki zbawienia. Jeśli jednak człowiek nie potrafi odnaleźć w Kościele owych środków, a dzieje się tak bez jego winy, wówczas Pan Bóg dostrzeże ten fakt, zbawi go, ale pod jednym warunkiem - że człowiek żyje w zgodzie ze swoim sumieniem. Zasadniczo jednak środki zbawienia Pan Bóg daje w Kościele. Kto więc pragnie, może przyjść do Kościoła i korzystać z darów Bożych, czyli sakramentów i nauczania, a najważniejsza spośród wszystkich sakramentów jest Eucharystia. Każdy chrześcijanin może ochrzcić drugiego człowieka, chrztu nie musi udzielać koniecznie duchowny. Można też udzielić ślubu sobie samemu. Ale uczestniczyć w Eucharystii możemy jedynie w Kościele.

Moją znajomą zesłano podczas wojny do Kazachstanu. Na stepie wyszła za mąż za pana rotmistrza. Kilka lat później ktoś pytał mnie, czy Kościół uznaje ważność ich związku, bo młoda para nie miała obrączek, zamiast w świątyni przyrzekała sobie dozgonną miłość w stepie, nie było przy nich nikogo, kto stałby się świadkiem ich sakramentu, a co najistotniejsze - brakowało księdza, który by ich pobłogosławił. Ale czemu Kościół miałby nie uznawać ich małżeństwa? Przecież pragnęli tego, co Kościół nazywa sakramentem małżeństwa. Co prawda, jakiś czas potem rotmistrz poszedł sobie w siną dal, na pożegnanie oświadczając, iż małżeństwo nie było ważne, bo nie zawierał go w kościele, ale grubo się mylił.

O. Jan Andrzej Kłoczowski: - Bo nie rozumiał, że na stepie to on i jego małżonka byli Kościołem.

O. Badeni: - Otóż to! W zwykłych okolicznościach Kościół wymaga, by młoda para zaliczyła nauki przedmałżeńskie, głęboko się namyśliła itd. A oni wzięli ślub na wariata, bo wiadomo, że zachód słońca na kazachskim stepie jest romantyczny. No i klamka zapadła, panie rotmistrzu! Sam pan sobie udzieliłeś ślubu!

Podobnie bywa z chrztem. Każdy może ochrzcić każdego. Byle nie przesadzać. Pamiętam anegdotę, jak podczas przedwojennego kinderbalu dzieci zaciągnęły do łazienki żydowską dziewczynkę i ochrzciły ją przez trzykrotne zanurzenie w wannie. Śmiechu było co niemiara, ale trudno powiedzieć, by wierzgająca dzieweczka, która stawiała waleczny opór, miała intencję przyjęcia sakramentu. Lecz jeśli ktoś posiadałby takową intencję, wanna nie jest konieczna, wystarczy odrobina wody. Chrztu może udzielić nawet niewierzący.

Wracając do pytania. W pewnych sytuacjach Kościół nie jest wcale do zbawienia niezbędny. Jeśli ktoś ochrzczony został w niezwykłych okolicznościach, Kościół to zaakceptuje, lecz później osoba ta musi żyć w Kościele, który daje jej wychowanie, chce służyć sakramentami i nauką, dać Komunię czy bierzmowanie.

  • W świecie, nie na pustyni

- Dlaczego zatem Ojcowie Pustyni uciekali przed Kościołem? Czy nie dlatego, że woleli samotność niż życie we wspólnocie pełnej sporów i politycznych intryg?

O. Badeni: - Nie uciekali przed Kościołem, lecz przed światem, a Kościół żyje w świecie! Kościół istnieje, by być w świecie, nie zaś na pustyni. Owszem, pustelnicy uciekali przed Kościołem instytucjonalnym, lecz nie przed jego istotą, czyli sakramentami, nade wszystko zaś nie przed Eucharystią. Na pustynię zabierali Psałterz bądź Pismo Święte, a więc coś, co Kościół w pełni zatwierdza.

- A czy Ojcowie nie myślą, że w naszych czasach nie byłoby nic dziwnego w tym, gdyby ponownie pojawiła się fala rekluzów czy pustelników uciekających przed zepsutym światem?

O. Kłoczowski: - Starożytni pustelnicy wychodzili na pustynię wedle głębokiego przekonania, że tam właśnie stoczą walkę z Księciem Ciemności. Szatan bowiem miał mieszkać na pustyni i stamtąd atakować miasta, gdzie żyją ludzie prości i słabi, zbyt słabi, by walczyć z odwiecznym wrogiem.

Natomiast pustelnik przypominał Dawida, który, wychodząc naprzeciw Goliata Pustyni, miał przyjmować na siebie ataki Złego. Pięknie pisał o tym Merton, powiadając, że pustelnik świadomie wybiera do zamieszkania terytorium szatana. Pustelnictwo stało się więc powołaniem głęboko kościelnym, albowiem anachoreta brał na siebie atak zła, by ratować ludzi żyjących w mieście. Pierwsi pustelnicy obdarzeni byli prawdziwie głęboką świadomością wspólnoty ludzkich losów. Szli na pustynię samotnie, ale niejako w imieniu innych. Kto chce się o tym przekonać, niech czyta wspomniane “Filokalia" czy “Verba seniorum". Nie zapominajmy przy tym, że pustelnikami byli przede wszystkim świeccy, nie zaś wyświęceni kapłani, że zawsze pozostawali w łączności ze swoim biskupem, który ustanawiał dla nich kapłanów i zarządzał liturgię.

A czy Kościół jest do zbawienia koniecznie potrzebny? Wyczuwam, że za tym pytaniem kryje się obraz Kościoła, który pasowałby do pewnej uwagi o. Yvesa Congara. Otóż w wielkiej encyklopedii katolickiej z czasów I wojny pod hasłem “laikat" napisano jedynie: “patrz kler". To niezmiernie poruszyło Congara. Dlaczego? Zarówno dla autora hasła, jak i dla ówczesnego Kościoła najważniejszy był kler i cała instytucjonalna struktura kościelna. O. Joachim wspomniał przed chwilą o małżeństwie swojej znajomej. W Kazachstanie nie działał żaden kościół, więc znajoma i pan rotmistrz mogli sami sobie udzielić sakramentu. Nie było kościoła, ale był Kościół, to młoda para stała się Kościołem, to oni stali się - jak to się brzydko nazywa - szafarzami sakramentu. Teologia małżeństwa jest nader skomplikowana, dość stwierdzić, że jeśli wtedy stałby przy nich ksiądz, który dopilnowałby, aby wszystko ładnie powiedzieli, to i tak Kościołem w tej chwili byliby ona i on, kobieta i mężczyzna.

- Skoro Ojciec wywołał sprawę świeckich: nawet Sobór Watykański II niewiele odszedł od definicji laikatu, o której czytamy w owej encyklopedii. Vaticanum Secundum zdefiniowało świeckich jako tych, którzy nie są kapłanami i zakonnikami. Ich rola we współczesnym Kościele nie jest oczywista...

O. Kłoczowski: - Ale Sobór dodał do owej definicji, jakie zadania stoją przed laikatem. Każdy ochrzczony, a więc także świecki, ma udział w kapłańskiej, prorockiej i królewskiej misji Chrystusa.

- Piękne metafory!

O. Kłoczowski: - To nie metafory. To głęboka teologia!

- Może i teologia, ale oparta na metaforze.

O. Kłoczowski: - Nie na metaforze, lecz na języku biblijnym! Oczywiście, język biblijny bywa metaforyczny, ale słowo “kapłan" nie jest metaforą. Kapłan to człowiek, który podnosi się z ziemi do Boga, prorok to ten, który przemawia w imię Boga do innych ludzi, a królewska misja Chrystusa to nie metafora, lecz służba. Chrystus powiedział, że być chrześcijaninem to służyć innym, tak jak On służył drugiemu człowiekowi.

Sobór wyraźnie stwierdził, że świecki w pełni uczestniczy w życiu sakramentalnym Kościoła i że ma obowiązek świadczenia swoim życiem i słowem o Chrystusie, a przede wszystkim pełnić ma dzieła miłości w łączności z Chrystusem. W tych kilku zdaniach zawiera się ogromna teologia, pokazująca konkretne zadania laikatu, w których nikt go nie zastąpi. Proszę łaskawie zwrócić uwagę, iż soborowa konstytucja o Kościele w świecie współczesnym “Gaudium et spes" powiada, że jeśli Kościół ma być obecny w życiu publicznym, to przede wszystkim za sprawą świeckich, którzy na własną odpowiedzialność podejmują pewne zadania. Nie twierdzę, że Sobór do końca wypracował teologię świeckich, niemniej podczas Vaticanum II zaczęło się budowanie nowego fundamentu życia Kościoła.

Sobór postawił też na nowo problem teologii małżeństwa. Przypomnijmy, skoro pojawiła się sprawa znajomej o. Joachima, że przez długie wieki teologia małżeństwa była rozumiana za św. Augustynem jako remedium concupiscentiae. Czyli po naszemu: kto nie może wytrzymać, niechaj weźmie sobie żonę. Ta rada jest całkowitym absurdem w odniesieniu do jakiejkolwiek prawdy antropologicznej i do współczesnego rozumienia sakramentu małżeństwa jako drogi uświęcenia człowieka. W każdym razie Sobór otworzył nową kartę myślenia o świeckich, a czy ta karta jest należycie urzeczywistniana, szczególnie w polskim Kościele, to osobny temat.

  • Wspólnota wiary, nie krwi

- Dobrze, skoro już wiemy, że Kościół jest konieczny dla naszego zbawienia, zastanówmy się, czym jest ta instytucja. W ewangeliach znajdujemy wzory, które stawia przed nami Jezus: Samarytanin, kobieta kananejska czy setnik, a przecież wszyscy oni pozostają poza ówczesnymi strukturami kościelnymi. Czy to nie prowokacja Jezusa, kiedy wskazuje jako wzory i dusze szczególnie Mu miłe ludzi spoza Izraela?

O. Badeni: - Czym jest Kościół? Myślę, że Kościół jest Chrystusem, który się uobecnia poprzez wieki, służąc swoim ciałem w Eucharystii i słowem Pisma, przede wszystkim zaś słowem Ewangelii przepowiadanej przez Jego następców, czyli biskupów i kapłanów. A czy my, kapłani, przepowiadamy ją dobrze czy źle - to inna sprawa.

O. Kłoczowski: - Kościół to logiczna kontynuacja Wcielenia, jego ciąg dalszy. Przykłady, o których przed chwilą panowie wspomnieli, a więc Samarytanin czy setnik, pokazują uniwersalne przesłanie Jezusa, a ich polemiczna strona odnosi się do tych, którzy pragnęli ograniczyć Kościół tylko i wyłącznie do wspólnoty Starego Przymierza. Była to wspólnota wspaniała i przez Boga powołana, lecz w pewnym momencie następuje otwarcie Starej Synagogi na cały świat oraz dojrzewa myśl, czy aby więcej wiary nie ma kobieta kananejska niż uczeni faryzeusze i saduceusze. Tym samym Kościół przestaje być jedynie wspólnotą krwi, jak to było z Ludem Bożym w Starym Testamencie, dlatego więzy rodzinne były niesłychanie silne w Narodzie Wybranym. Gdy Matka Boska i kuzyni Jezusa przychodzą, by Go odwiedzić, Jezus powiada: moją matką i braćmi są ci, którzy słuchają Słowa Bożego i je przyjmują. Odtąd wspólnota Kościoła przestaje być wspólnotą krwi, stając się wspólnotą wiary. Stajesz się Żydem przez urodzenie z matki Żydówki, a chrześcijaninem poprzez tajemnicę chrztu.

Nie wolno zapomnieć, iż tajemnica Wcielenia to tajemnica uobecnienia tego, co duchowe w cielesności - ergo uobecnieniem jest i Kościół. Nie istnieje bowiem Kościół duchowy oraz cielesny, ciało bez ducha jest martwe, a duch bez ciała - nieobecny. Dlatego Kościół jest i jednym, i drugim jednocześnie, ciałem i duchem, a to zawsze stwarza napięcia, ponieważ rzeczywistość ma to do siebie, że jest pełna napięć.

- Skoro wiemy, czym jest Kościół, następne pytanie: czym jest zbawienie?

O. Kłoczowski: - Zbawienie ma dwa aspekty: negatywny i pozytywny. Najpierw jest wyzwoleniem od zła, potem - udzieleniem pełni życia Bożego. Człowiek zbawiony to człowiek przebóstwiony. Kiedyś mówiliśmy - uświęcenie, dziś powiadamy - przebóstwienie, bo Kościół zachodni coraz odważniej posługuje się tym terminem Kościoła wschodniego. Jaka jest różnica? Przebóstwienie to nie tylko poprawność etyczna, lecz przepełnienie życiem Bożym - człowiek w pełni swojego człowieczeństwa obdarzony zostaje życiem Boskim. Bóg stał się człowiekiem, by człowiek stał się Bogiem - tak mówili Ojcowie Wschodu. Toteż przebóstwienie jest naszym celem ostatecznym.

O. Badeni: - Św. Tomasz uczył, że łaska jest niczym innym jak uczestnictwem w naturze Bożej, czyli przebóstwieniem właśnie. Stan łaski to stan bycia w naturze Bożej, i to nie jako Bóg, lecz jako uczestnik tej natury, zatem człowiek obdarzony łaską jest poniekąd małym Bogiem.

O. Kłoczowski: - By to wyjaśnić, podkreślmy raz jeszcze, że łaska to uczestnictwo. Słowo “uczestnictwo" odnosi się nie tyle do abstrakcyjnych idei, co raczej do uczestniczenia w życiu. Natura jest życiem, jak podpowiada o. Joachim, i to dynamicznym uczestniczeniem w czyimś życiu. Jeśli kogoś kocham, uczestniczę w jego życiu. On lub ona staje się więc dla mnie jakby przejrzysta - na miarę tej miłości. Cała poezja miłosna nie mówi o niczym innym, jak o owym przenikaniu się zakochanych. Natomiast teologia też rozprawia o przenikaniu, lecz skierowanym w górę - przez podnoszenie, przez uczestniczenie w życiu Boga. Wszak ostatecznie bycie chrześcijaninem polega na tym, by w naszym życiu nastąpiło przeobrażenie. Podstawowym rysem antropologii chrześcijańskiej jest przekonanie, że człowiek nie posiada w sobie punktu ciężkości, ten bowiem znajduje się poza nim.

Św. Augustyn mówi: pondus meus amor meus (“moim ciężarem jest moja miłość"), czyli mój środek ciężkości leży w Bogu, sam nie znajdę w sobie równowagi. Stąd Augustyn powiada też, że “niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Tobie".

Istota ludzka jest tak przedziwnie skonstruowana, iż ostateczną prawdę swojego człowieczeństwa znajdzie nie w sobie, lecz jedynie w Bogu, a więc podstawowy rys antropologii chrześcijańskiej okazuje się paradoksem.

  • Święty Korczak

- Wróćmy do kwestii, czym jest Kościół. W Ewangelii św. Mateusza znajdujemy niezwykły obraz Sądu Ostatecznego, w którym Kościół zdaje się zupełnie nieobecny. Zbawieni ze zdumieniem pytają: Jezu, kiedyż to dałem Ci pić, kiedy Cię nakarmiłem…? Nie mają nawet świadomości, że wydarzyło się coś ważnego, co doprowadziło ich do zbawienia, a tych z lewej strony - do potępienia. Ta sama Ewangelia mówi o zbawionych: a przyjdą oni ze wszystkich narodów. W tej wizji nie istnieje Kościół instytucjonalny. Dlaczego?

O. Badeni: - Na Sąd została wezwana cała ludzkość, a nie jedynie Kościół. Również ludzie zbawieni bez pomocy Kościoła, choć w sensie duchowym byli w nim, żyjąc według sumienia, i gdyby los zrządził, że poznaliby Kościół prawdziwy, z pewnością byliby w nim także oficjalnie. Nie poznali go bez własnej winy, lecz są powołani do zbawienia. Ale czy każdy człowiek będzie zbawiony, tego nie wiem.

O. Kłoczowski: - Zwróciłbym uwagę na kościelny wymiar wizji Mateuszowej: nie dojdę do Boga, pomijając drugiego człowieka.

Paradoksem chrześcijaństwa jest prawda, iż droga do Stwórcy nie wiedzie przez ucieczkę do nieba czy zamknięcie się w samotności własnego serca, lecz jedynie przez twarz współbrata. By to wytłumaczyć, często przywołuję opowieść wywodzącą się z kręgu duchowości New Age. Pewna pani spytała dzieci chrześcijańskie i hinduskie, gdzie mieszka Bóg. W niebie, odpowiedziały dzieci chrześcijańskie, w sercu, wskazały dzieci hinduskie, a ja powiadam, że ani tu, ani tam, lecz w twarzy drugiego człowieka. Ewangeliczna perykopa, o której mówimy, utwierdza mnie w przekonaniu, że wszędzie tam, gdzie ze względu na drugiego człowieka pochylam się nad nim i czynię mu dobro - tam jest Kościół. Janusz Korczak jest więc dla mnie świętym.

- A co począć, jeśli instytucja Kościoła przesłania nam twarz drugiego człowieka?

O. Kłoczowski: - Modlić się oraz starać, by jego świętość była bardziej widoczna, jak czynili to wszyscy święci.

- A może człowiek powinien walczyć z grzeszną instytucją, by ochronić drugiego człowieka?

O. Kłoczowski: - Czemu nie? Istnieją nawet gotowe wzory dla owej walki. Np. św. Franciszek. Można wzorem Biedaczyny tworzyć grupę, która w pełni zawierzywszy Ewangelii, stara się nią żyć i tym samym ratuje Kościół. Pamiętamy sen papieża Innocentego III: ujrzał on pękające ściany Kościoła, które Biedaczyna z Asyżu podtrzymał przed upadkiem, choć dominikanie zawsze twierdzili, że papieżowi przyśnił się św. Dominik… Tak czy owak, święci ratują Kościół przed rozpadem. Toteż socjologowie religii zwracają uwagę, że zakony to nic innego jak herezje, które pozostały w Kościele i w nim trwają, np. św. Dominik nauczył się od waldensów radykalizmu. I ta różnorodność stanowi o bogactwie Kościoła.

Co to znaczy w ogóle instytucja? Upraszam pokornie, by patrzeć na Kościół bez angelizmu. Mówię poważnie. W myśleniu o Kościele grozi nam angelizm, czyli nie wierzymy całkowicie, iż Pan Jezus był naprawdę także ciałem, a może - podejrzewamy - udawał swoją cielesność? A On był wcielony, we wszystkim był jak każdy człowiek!

- Nie chodzi o angelizm, lecz o to, że w historii Kościoła zawsze silny był nurt uczynienia z eklezjologii - hierarchologii.

O. Kłoczowski: - Niewątpliwie, lecz trzeba pamiętać o słynnym zdaniu pewnego kardynała, który miał zaszczyt rokować z Napoleonem o udziale papieża w koronacji cesarza. Napoleon nie skrywał, że jeśli Kościół nie spełni jego żądań, to on, cesarz, nie zawaha się go zlikwidować. Na co kardynał miał rzec: panie, my staramy się o to od prawie dwu tysięcy lat i doprawdy wcale a wcale nam się to nie udaje.

O. Badeni: - “Pochylić się nad drugim" - powiedział przed chwilą ojciec regens. Cóż za wspaniałe słowo! Przed laty prowadziłem konferencję dla konających w hospicjum. Powiadam wolontariuszom, że mają się pochylić nad umierającym, przypadkiem trafiłem więc w istotę Kościoła. Pochylenie się nad człowiekiem jest postawą Kościoła.

Co znaczy pochylenie? W tym słowie kryje się cała teologia. Przypuszczam, że i Jezus “pochylił" się nad dzieweczką, do której rzekł: Talitha kum - “powstań, dzieweczko". Chrześcijanin powinien pamiętać, by nie szczycić się postawą wyprostowaną, bo co ona niekiedy znaczy? Ja jestem wyprostowany, a ty leżysz, boś chory i słaby. Zniżenie się, pochylenie, jest zatem zbliżeniem się do chorego i słabego.

  • "Zamordowałem. Ile razy?"

- Czy istota tego “pochylenia się" nie streszcza się w spowiedzi - sakramencie pojednania?

O. Kłoczowski: - Niedługo po moich święceniach rozmawiałem z o. Piotrem Rostworowskim, nie tając, że nieco boję się sakramentu spowiedzi. Obawiałem się, że będę siedział pod rynsztokiem, którym popłyną ludzkie brudy. Ojciec Piotr powiada mi: pamiętaj, jeśli siedzisz tam in persona Christi, masz podchodzić do grzechu tak jak Jezus. A jak On podchodził do grzechu? Brał go na siebie. A co znaczy, brać grzech na siebie? To znaczy, że musisz wraz z penitentem pokutować za jego grzechy, wtedy będziesz wobec niego pokorny! Nie wolno ci pouczać, grzmieć, wyzywać kogoś od idiotów. A propos, ojciec Joachim miał to szczęście, że spowiednik zwymyślał go kiedyś od idiotów.

O. Badeni: - Miałem ci ja koleżankę imieniem Myszka, która namawiała ludzi do spowiedzi, a dominikanie naonczas - proszę wyłączyć magnetofon - nie byli zbyt znani, modni natomiast byli kapucyni. Tak jak dzisiaj ojciec Jan prowadzi “dwunastkę", tak przed wojną w Krakowie chodziło się na “dziesiątkę" do kapucynów. Msza krótka, bo bez kazania, więc inteligencja bardzo temu rada, już po dwudziestu pięciu minutach…

O. Kłoczowski: - ...można było pójść na kawę do Maurizia!

O. Badeni: - Otóż to. Ale wracając do kapucynów. Był w ich zakonie niejaki o. Anioł. Cóż to były za dziwne czasy! Proszę sobie wyobrazić, że dotrzymywało się słowa, a już zwłaszcza danego kobiecie. A ja niefrasobliwie obiecałem Myszce, że wyspowiadam się u Anioła. Idę zatem do kapucynów. W konfesjonale siedzi ojciec i książkę pobożną czyta. Klękam pokornie, a on nie odrywa się od książki, brzegi złocone, sznurki wiszą. Co za bezczelny typ - myślę - książkę czyta! W końcu przestał czytać i powiada: - Słucham? Zaczynam się spowiadać, lecz nim wyznałem wszystkie grzechy, Anioł wrzasnął: - Ty chamie jeden, ty parobku, jak ty żyjesz?!

Zadał mi odmówić psalmy pokutne, a ja nie wiedziałem nawet, co to jest. Na szczęście mieliśmy we Lwowie wuja infułata, Henryka Badeniego, który obskakiwał rodzinne śluby, pogrzeby i inne przypadki. Pytam go więc, co to są psalmy pokutne. Na co wuj infułat zdziwił się niezmiernie i rad by wiedzieć, skąd moje nagłe zainteresowanie. - Ano, byłem u spowiedzi... - A czymś nagrzeszył?! - pyta wuj. - E, normalka - odpowiadam. - A u kogoś się spowiadał? - U kapucynów. - Masz chodzić do normalnych księży - powiada infułat - zmów brewiarz, a z psalmami daj sobie spokój!

Na szczęście zdarzały mi się też i inne spowiedzi. Taką niezapomnianą spowiedź przeżyłem w Tuluzie, a działo się to podczas wojny. Idąc w 1940 r. przez Francję, z zamiarem przedostania się do Maroka, a stamtąd do Anglii, postanowiłem wyspowiadać się u dominikanina z Tuluzy. Miałem wówczas poważny problem do rozstrzygnięcia: małżeństwo z poznaną wcześniej w Rumunii dziewczyną czy wstąpienie do zakonu. Spowiednik stanął na wysokości zadania: - Żeń się ze swoją Maricicą, bo nam potrzeba dziś dobrych katolickich mężów i katolickich dzieci - powiedział. A ja sobie myślę: kochany, ty mnie bujasz, po prostu bujasz, bo nie tędy moja droga. Co ciekawe, miałem prawo pójść za jego radą (daną na spowiedzi!) i się ożenić z piękną dziewczyną.

Potem trafiłem do Marsylii, tam też przeżyłem niezwykłą spowiedź w kościele misjonarek. Klękam przy kratce, w konfesjonale ciemność, nagle słyszę: - Eh, bien, mon fils. Niesamowite, powiało totalną miłością.

Wkrótce poprzez Gibraltar wylądowałem w Casablance, gdzie spotkałem ojca Periguera ze zgromadzenia małych braci Jezusa. Mieli oni swoją parafię w casablańskim klasztorze Franciszkanów. Podczas spowiedzi przed ojcem Periguerem poczułem zupełny spokój. Spowiednik miał na sobie burnus, na nim małe czerwone serce z krzyżem, no i szła przed nim niezwykła fala spokoju. Wyznaję mu, jaki problem mnie męczy, a była nim nadal kwestia małżeństwa bądź zakonu. Przez dłuższy czas spowiednik milczy, a po chwili, po minucie lub dwóch, powiada: - Pan Bóg na pewno czegoś od pana żąda, niech pan mówi dalej: “Mów, Panie, bo sługa Twój słucha".

O. Kłoczowski: - To wszystko, co nam opowiedział ojciec Joachim, mówi o tym, co znaczy “przyjąć". Przyznam, że w moim doświadczeniu spowiedniczym zdarzyło się również kilka wstrząsających spowiedzi. Pewnego razu przyszedł do mnie mężczyzna, który nie był u spowiedzi czterdzieści lat. Nie wiem dlaczego, ale chyba Duch Święty kazał mi powiedzieć do niego: - Bracie, witam cię! Chrystus cię wita! Obydwaj się poryczeliśmy, mnie to cholernie wzruszyło, poczułem ścisk w gardle, bo nie była to jakaś chlipiąca baba, której wnuczek coś spsocił i dała mu klapsa, ale twardy chłop. Duża sprawa.

- Ojcze Joachimie, czy kiedy Ojciec pierwszy raz spowiadał, też czuł lęk?

O. Badeni: - Zabrałem ze sobą do konfesjonału małe kieszonkowe wydanie Prümera, to łacińskie vademecum dla spowiedników, ale nie pamiętam, abym się bał ludzkiego rynsztoka. Bałem się jedynie, czy potrafię służyć człowiekowi, czy zdołam mówić do niego sensownie i zgodnie z teologią moralną, czyli z Prümerem. Bardzo się trzymałem tego przewodnika. Korzystałem z niego może rok. Ściągałem z niego również pisząc kazania, ale były takie głupie, że później je spaliłem i odtąd wygłaszałem kazania bez przygotowania.

Ale wracając do spowiedzi. Spowiadałem kiedyś świętego. Siedzę w konfesjonale i nagle słyszę kogoś, kto mówi wiejską gwarą, po głosie wnioskuję, że to dziewczyna, zerkam spoza kratki, w rzeczy samej, dziewczyna w chustce na głowie. Pięknie się wyspowiadała, otrzymała rozgrzeszenie, a potem upewnia się, czy może zadać mi pytanie. - Proszę bardzo! - Dlaczego Pan Bóg chce - ona na to - by Go chwalić, a Jego chwała jest przecież nieskończona. No, umysł kontemplacyjny! Sięgam natychmiast po Tomasza i odpowiadam jej: chwaląc kogoś, uszczęśliwiamy siebie. Dziewczyna się rozpłakała, okazało się więc, że ma także dar łez.

Innym razem, było to za komuny, w roku 1985, po moim chrzcie w Duchu Świętym, w ruchu charyzmatycznym, spędzałem kilka dni z młodzieżą w Głuchołazach. Pewna dziewczyna, bodajże Agnieszka, odczytała czytania niedzielne - była przed maturą, miała jak w banku, że nie ominą jej kłopoty za angażowanie się w ruch charyzmatyczny. Jakże ona czytała Ewangelię! Niby prosto, bez wielkiej teologii, niemniej każde słowo przez nią przeczytane było natchnione. Spowiadałem ją, jakie grzechy wyznała, nie pamiętam, ale nie zapomnę, że była czystym światłem. Dziś ma czterdziestkę, ciekaw jestem, czy nadal nosi w sobie świętość i światło, pewien jednak jestem, że przed dwudziestu laty nosiła w sobie światło świętości, światło przebóstwienia. A po niej spowiadałem biskupa. Biskup zdejmuje piuskę, klęka i znów podczas wyznawania grzechów widzę, że człowiek ten jest czystym światłem. Osiemnastoletnia maturzystka i stary biskup… To samo światło, ta sama prostota wyznania.

O. Kłoczowski: - Ja zaś mam mniej pobożną uwagę dotyczącą katolicyzmu po polsku. Trwa rozbuchany festiwal “Solidarności", zbliża się spowiedź przed Bożym Narodzeniem 1980 r. Pełnię dyżur w konfesjonale przy wejściu do naszego kościoła, gdzie zazwyczaj zdarzały się najostrzejsze przypadki. Pod koniec dyżuru, jest już ciemno, przed konfesjonałem klęka facet i powiada: - Przepraszam księdza, pijany jestem, to się nie będę spowiadał, ale chciałem księdzu tylko powiedzieć - aleśmy tej komunie dopierd..., niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! A ja na to: - Na wieki wieków amen!

O. Badeni: - Georges Bernanos, w którejś ze swoich powieści, zdaje się, w “Pod słońcem szatana", pisze, iż pewien człowiek kogoś zamordował i poleciał do pastora. Ten w krzyk i dalej wzywać policję, więc spłoszył ptaszka. Zbrodniarz poleciał do kościoła katolickiego. W świątyni ciemność, ale w konfesjonale siedzi księżulo. - Zamordowałem - wyznaje niepewnie... - Ile razy, mój synu? Czyż nie oddaje to dobrze kolorytu naszego Kościoła?

O. Kłoczowski: - Albowiem nie masz takiej rzeczy pod słońcem, która zdziwi księdza katolickiego.

Fragment książki “Boskie oko, czyli po co człowiekowi religia", która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2003