Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Powody naświetlali już mądrzy ludzie, analitycy zgoła, przenikliwi wszechstronnie, niejedną przeniską frekwencją w ćwierćwiecznie niemal wolnej Polsce doświadczeni – mędrcy, co to na przestrzeni dziejów najnowszych zęby zjedli na objaśnianiu braku ludzi przy urnach; analitycy absencją elektoratu posiwiali. Nie będę dobrowolnie poszerzał owego zacnie bolesnego grona, ale jednak stanowisko w obliczu nabrzmiałego problemu zajmę, wszak mym obowiązkiem obywatelskim poprawa stanu rzeczy dość pospolitej. Co czynić?
Jak by tu zrobić, żeby naród nasz zaczął tłumniej frekwentować? Ostatnio dwadzieścia parę procent, dwadzieścia pięć lat temu zaledwie sześćdziesiąt bodajże, jeśli tendencja się utrzyma, niebawem zarejestrujemy ujemną frekwencję wyborczą, tak jak w Szwajcarii mają ujemne stopy. Ujemna frekwencja wyborcza byłaby przynajmniej zjawiskiem unikalnym w skali światowej – byłoby się czym poszczycić, a to zawsze jest jakieś rozwiązanie, przyciągające zagranicznych turystów.
Jeśli jednak zależałoby nam nie tylko na oryginalności, ale również na pozytywnej partycypacji, mobilizacji społecznej energii oraz zwiększeniu zaangażowania w procesy demokratyczne – po długim namyśle nasunęło mi się konkretne, a potencjalnie skuteczne rozwiązanie. Nie, nie chodzi o model obowiązkowego udziału w wyborach pod groźbą kary pieniężnej (choć przecież są w Europie kraje, gdzie tak się dzieje). Wręcz przeciwnie: proponowałbym mechanizm negatywnie skorelowany z opłatą abonamentu: jeśli ktoś płaci na misyjną TVP – nie musi głosować. Reszta – do urn! Co z tego wyniknie? Na dwoje babka wróżyła. W następnych wyborach murowana północnokoreańska frekwencja... albo kwitnąca, ambitna telewizja, nadająca Stockhausena w prime time, z Kierkegaardem w charakterze pogodynki.