Słowo roku 2023: Frekwencja

Nie tylko ta wyborcza. Udział lub odmowa udziału w rytuałach życia społecznego mówi o nas więcej, niż nam się wydaje.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

Donald Tusk na spotkaniu z mieszkańcami osiedla Jagodno, którzy w wyborach parlamentarnych głosowali do późnych godzin nocnych.  Wrocław, 6 listopada 2023 r.  Fot. Krzysztof Kaniewski / REPORTER
Donald Tusk na spotkaniu z mieszkańcami osiedla Jagodno, którzy w wyborach parlamentarnych głosowali do późnych godzin nocnych. Wrocław, 6 listopada 2023 r. Fot. Krzysztof Kaniewski / REPORTER

Lubimy, kiedy padają rekordy. Z październikowych wyborów na dłużej zapamiętamy rekordową frekwencję. To ona sprawiła, że w niektórych miastach i miejscowościach rutynowy spacerek do lokalu wyborczego i z powrotem zamienił się w wielogodzinną i pełną wyzwań wyprawę, a umieszczenie karty wyborczej w urnie – w czyn godny Froda wrzucającego pierścień w czeluść Góry Przeznaczenia. Rzadko się mówi o potocznych, komunikacyjnych pożytkach z wysokiej frekwencji – a szkoda. Ileż memów, ileż anegdot powstało na kanwie przygód i perypetii niestrudzonych wyborczyń i wyborców. Było co opowiadać znajomym, a przy wigilijnym stole i na firmowych spotkaniach opłatkowych wreszcie można było spokojnie poruszyć temat okołopolityczny. Wszak stanie w kolejce łączy ponad podziałami, a przepuszczenie staruszki, bez dochodzenia, na kogo ona zagłosuje, to już akt obywatelskiego altruizmu, zasługujący na oklaski i medal z ziemniaka.

Symbolem niezłomnej i licznej „drużyny Pierścienia” stała się komisja wyborcza nr 148 na wrocławskim osiedlu Jagodno, gdzie głosowanie zakończyło się o godz. 2.45 w nocy. W momencie oficjalnego zamknięcia lokali o 21.00 na swoją kolej czekało jeszcze ok. tysiąca osób. Supermoc głosującym i liczącym głosy zapewniła w myśl refrenu „Mazurka Dąbrowskiego” – „z ziemi włoskiej do Polski” – pizzeria. Już po wyborach prezydent Wrocławia Jacek Sutryk wręczył pracującym całą noc członkom komisji dyplomy z podziękowaniami. Padł też pomysł, aby przed lokalem rady osiedla, gdzie w ciasnym pomieszczeniu zainstalowano komisję, postawić wrocławski symbol, figurkę krasnala, na pamiątkę obywatelskiego zrywu – formy zbiorowego działania wciąż słabo rozpowszechnionej na osiedlach apartamentowców zamieszkałych głównie przez 30- i 40-latków. Z kolei pomocną pizzerię nawiedził sam Donald Tusk, a przedsiębiorczy właściciele wprowadzili do menu Jagodność, pizzę inspirowaną wydarzeniami nocy z 15 na 16 października – z kiełbasą jałowcową, mascarpone i kremem jagodowym.

Dobrze gdyby przypadek Jagodna (rekordowy, ale nie jedyny w swoim rodzaju) przełożył się nie na krasnale i pizzę, lecz poważną dyskusję o organizacji komisji wyborczych, dostosowaniu ich liczby do zmieniającego się zagęszczenia mieszkańców oraz zapewnieniu im komfortowych warunków głosowania. W rzeczonej komisji nr 148 przy czterech stolikach obsłużono 2740 wyborców (wszystkich zarejestrowanych i z zaświadczeniami było przeszło cztery tysiące), szybko zabrakło kart, a miejsce nie było przystosowane do potrzeb osób z niepełnosprawnością. Co ciekawe, frekwencja nie była wyjątkowa – w jagodzińskiej komisji głosowało 66,4 proc. uprawnionych.

Iść czy nie iść?

Frekwencja to stosunek liczby oddanych głosów do ogólnej liczby obywateli uprawnionych do głosowania. W Stanach Zjednoczonych oblicza się ją na podstawie danych historycznych już dla wyboru George’a Washingtona na pierwszego prezydenta kraju. W Polsce udokumentowana jest od wyborów parlamentarnych w 1919 r. W zeszłorocznych wyborach do Sejmu wzięło udział 74,38 proc. osób z czynnym prawem wyborczym (do Senatu – 74,31 proc.). Tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników popłynęły z wielu ust pochwały, że wysoka frekwencja świadczy o tym, iż Polacy nareszcie „dorośli do demokracji”. W tym chórze śpiewał też prezydent Duda, który z Rzymu, gdzie przezornie udał się w powyborczą noc na Dzień Papieski, mówił: „Każde wybory są swoistym testem tego, na ile jesteśmy demokratycznym społeczeństwem, dojrzałym społeczeństwem”. Dziękował rodakom, że test zdali. Cztery lata wcześniej frekwencja wyniosła 61,74 proc., a w 2015 – 50,92 proc. W 2007 r., kiedy w przedterminowych wyborach rząd PiS-u został odsunięty od władzy, do urn poszło 53,88 proc. W pierwszej turze wyborów kontraktowych, 4 czerwca 1989 r., w lokalach wyborczych stawiło się 62 proc. dorosłych obywateli. W turze drugiej, 18 czerwca, w której obsadzano głównie (choć nie tylko) mandaty dla PZPR i współpracujących z nią ugrupowań, uczestniczył tylko co czwarty uprawniony.

Ale czy wysoka frekwencja to dowód na „dojrzałość społeczną”? Jak wypadamy na tle społeczeństw zachodniej i północnej Europy, w których wielu z nas widzi wzór do naśladowania? W kwietniowych wyborach parlamentarnych w Finlandii, wskutek których upadł progresywny rząd Sanny Marin, frekwencja wyniosła 71,9 proc. W listopadowym głosowaniu w Holandii potwierdziło swoją obecność 77,7 proc. uprawnionych, a najlepszy wynik uzyskała ultraprawicowa Partia Wolności Geerta Wildersa. Przykłady tego, że wysoka frekwencja nie musi iść w parze z preferowaniem sił prodemokratycznych, można mnożyć. Liberalny postulat, w którym słychać zniekształcone echo słów Kanta, żebyśmy dorośli do demokracji i udowodnili obywatelską dojrzałość tłumną pielgrzymką do urn wyborczych, nie tylko zbiorowo upupia Polaków, ale jest też do pewnego stopnia ułudą.

Udział w wyborach jest wypadkową wielu indywidualnych motywacji, a troska o demokrację jest tylko jedną z nich. Głosujemy, bo zbiednieliśmy, ale mamy nadzieję się odkuć za nowej lub odświeżonej władzy. Głosujemy, bo jesteśmy wkurzeni na polityków. Głosujemy, bo mamy dość tłumaczenia zagranicznym kolegom, że w Warszawie jeszcze nie ma Budapesztu. Głosujemy, bo mamy przekonanie, że polityka może umeblować nam życie, i chcemy, by wystrój był jak najbliższy naszym gustom. Badania społeczne nie od dziś pokazują, że chętniej na wybory idą ludzie względnie dobrze sytuowani i aspirujący oraz ci, którzy jeszcze mają marzenia o poprawie bytu. Najubożsi oraz najmłodsi są z reguły mniej zmobilizowani. Tych ostatnich jest coraz mniej w stosunku do pokolenia ich rodziców i dziadków, nie mają wielu zasobów, które chcieli chronić poprzez decyzje wyborcze, skupiają się raczej albo na własnym rozwoju, albo na autodestrukcji niż na odgrywaniu poważnych ról społecznych. Jednak jeśli wezmą udział w pierwszych lub drugich wyborach, w których mają prawo oddać głos, to zgodnie z teorią głosowania jako nawyku, kolejny raz też pójdą. Zwłaszcza jeśli pierwsza elekcja będzie doświadczeniem mobilizacji i zwycięstwa.

Brać czy nie brać?

Zjawiskiem, które po stronie prodemokratycznej towarzyszyło graniu na wysoką frekwencję, była turystyka wyborcza. Dziennikarze, publicyści i eksperci spekulowali, co by się stało, gdyby część wyborców zamiast w Warszawie zagłosowała w Sulejówku albo Kielcach, gdzie startował Jarosław Kaczyński. Według danych PKW 450 551 osób pobrało zaświadczenia o prawie do głosowania w dowolnej obwodowej komisji wyborczej w kraju i za granicą. Skorzystało z nich 428 109 obywateli. Dużo czy mało? To trochę więcej niż liczba mieszkańców Szczecina, a trochę mniej niż liczba gdańszczan. Doliczmy tych, którzy dopisali się do rejestru wyborców w innych miejscowościach, niż są zameldowani. Dzięki elektronicznemu Centralnemu Rejestrowi Wyborców było to łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Według danych Ministerstwa Cyfryzacji tę opcję wybrało ponad milion osób (w samym Wrocławiu dopisanych wyborców było 70 tysięcy). W skali wszystkich niemal 22 milionów ważnych głosów w wyborach do Sejmu to wciąż mało, żeby zmieniać układ sił w poszczególnych okręgach. Zainteresowanie prawem do głosowania bez względu na to, gdzie kto się znalazł 15 października, świadczy jednak o rosnącej trosce o to, żeby nie przespać rzadkiej okazji do wzięcia udziału w czymś wspólnym.

Próbami generalnymi wysokiej frekwencji były zorganizowane przez Koalicję Obywatelską marsze 4 czerwca i 1 października. Była to nie tylko manifestacja wyborczego potencjału KO, ale także pokaz czegoś, co można nazwać „matematyką relatywistyczną”. Liczba maszerujących drastycznie zmieniała się w zależności od tego, kto liczył. Według KO i warszawskiego ratusza październikowy Marsz Miliona Serc zgromadził zadeklarowany milion uczestników, według PAP powołującej się na źródła policyjne trasą przeszło ok. 100 tys. osób. Bez względu na to, gdzie leży prawda, te próby generalne były niepełne, ponieważ spotkały się z niewielkim zainteresowaniem młodych, podobnie jak ostatni Marsz Niepodległości. Demokracja marszowa, która była oddolnym narzędziem ruchów protestu, stała się wyreżyserowanym rytuałem klasy średniej w średnim wieku.

Warto pamiętać, że 15 października toczył się też wyścig w odwrotnym kierunku – o jak najniższą frekwencję w zarządzonym przez PiS referendum. Autorytety prawne, od Ewy Łętowskiej i Adama Bodnara po Wojciecha Hermelińskiego, wyjaśniały, jak skutecznie nie wziąć udziału w głosowaniu. Odsetek uczestniczących wyniósł 40,91 proc., a wyniki, zgodne z intencją promotorów referendum, nie były dla nikogo wiążące. W związku z tym szybko o sprawie zapomniano. Niesłusznie. 40-procentowa frekwencja oznacza, że więcej niż co drugi głosujący na posłów i senatorów kartę referendalną pobrał. Z przekonania, konformizmu lub przeoczenia. Czasem był to mały akt odwagi. O ile w niektórych regionach wymówienie magicznej formułki „bez referendum” wyróżniało z tłumu, o tyle w dużych miastach to falująca w dłoniach karta z trzema pytaniami wiązała się z automatycznym przypięciem etykietki „pisiora”. A przecież obserwowaliśmy się uważnie, stojąc w kolejce mieliśmy na to dość czasu.

Było to kolejne w ostatniej dekadzie referendum zorganizowane z przyczyn czysto politycznych. W maju 2015 r., po I turze wyborów prezydenckich, plebiscyt zarządził Bronisław Komorowski. W obliczu uciekającej reelekcji odgrzał temat jednomandatowych okręgów wyborczych i dorzucił na zachętę pytania o sposób finansowania partii politycznych i rozstrzyganie wątpliwości w wykładni prawa podatkowego na rzecz podatnika. Komorowski przegrał wybory, ale kosztowny plebiscyt odbył się 6 września z najniższą frekwencją spośród głosowań powszechnych w powojennej Europie. Do lokali referendalnych dotarło jedynie 7,8 proc. dorosłych Polaków. Także świeżo wybrany prezydent Duda próbował zarządzić referendum w dniu wyborów parlamentarnych 25 października 2015 r. Do tego pomysłu powrócono osiem lat później. Kontrowersyjne, nieprecyzyjne, banalne lub stronnicze pytania stały się niechlubnym znakiem rozpoznawczym tego rodzaju imprez. Eksperci i intelektualiści związani z Inkubatorem Umowy Społecznej, którzy projektują ustrojowe rozwiązania dla skłóconego społeczeństwa, a niedawno opublikowali książkę-manifest pt. „Umówmy się na Polskę”, chcieliby rozładować społeczną polaryzację wprowadzeniem większej liczby referendów, głównie regionalnych i lokalnych, najlepiej w formie zdalnej. Pytanie tylko, czy instytucja referendum nie została na bardzo długo skompromitowana?

Skreślać czy nie skreślać?

W exposé Donald Tusk ochrzcił porozumienie KO, Trzeciej Drogi i Lewicy koalicją 15 października, a zmobilizowanych wyborców partii demokratycznych – ruchem 15 października. Wcześniej, 9 grudnia na Kongresie Polski 2050 Szymon Hołownia ogłosił narodziny pokolenia 15 października. To zbiorowy homunkulus, złożony z głosujących obywateli, którym politycy pomogli się przebudzić.

Mianem pokolenia lepiej jednak nie szafować. Najlepiej wiedzą o tym promotorzy pokolenia JP2, które nigdy nie istniało, a jedynie zostało zadekretowane. Pokolenia 15 października nie łączy wiek ani sytuacja społeczna, ale fakt głosowania na określone partie. Ta rzekoma „wspólnota” nie przetrwa do następnych wyborów. Kiedy przed stu laty niemiecki socjolog Karl Mannheim opublikował słynny esej „Problem pokoleń”, miał na myśli grupę ludzi urodzonych w podobnym czasie, których życie kształtują te same prądy społeczne i polityczne. „Są podobnie umiejscowieni o tyle, że potencjalnie mogą zostać wessani w wir przemiany społecznej” – pisał Mannheim. Tym wirem mogła być wojna, rewolucja, wielki kryzys gospodarczy albo szeroko zakrojona akcja propagandowa. W tym sensie pokoleniem byli Kolumbowie czy ludzie dorastający w cieniu Października 1956 lub Marca 1968. Dzisiejsi Polacy przeżywają szereg dram i traum, są wsysani w wir historii i zaraz z niego wypluwani, trudno wskazać sprawę, która łączyłaby ich dłużej niż na krótki okres społecznego wzmożenia.

Mikołaj Cześnik i Piotr Zagórski z Uniwersytetu SWPS analizowali dane Polskiego Generalnego Studium Wyborczego z lat 1997–2019, które płyną z regularnych powyborczych sondaży na reprezentatywnej w skali kraju próbie dorosłych obywateli. Postawili pytanie o to, co bardziej wpływa na frekwencję wyborczą – przynależność pokoleniowa czy faza cyklu życia, w której się znajdujemy. Okazało się, że to głównie od uogólnionego wieku, etapu życia i związanych z nim zobowiązań, a nie od roku urodzenia czy przeżywanego momentu historycznego, zależała decyzja o udziale w wyborach. W ostatnich dekadach chętniej głos do urny wrzucali zabiegani czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie niż najmłodsi i najstarsi Polacy. Dane PGSW z 2023 r. czekają na opracowanie, ale tuż po wyborczej niedzieli było wiadomo, że tym razem przeszło dwie trzecie osób w wieku 18-29 lat uznało wyprawę do lokalu wyborczego za zasadną. Frekwencja wśród nich sięgnęła 68,8 proc. (dane z exit poll). Cztery lata wcześniej – ledwie 46,4 proc. W tej grupie zdecydowanie wygrały partie obecnej koalicji rządowej, niezły wynik uzyskała Konfederacja (16,9 proc. głosów), a PiS musiało się zadowolić piątym rezultatem (14,9 proc.).

Święcić czy nie święcić?

O frekwencji młodych mówiono w ubiegłym roku nie tylko w kontekście wyborów. Sprawą publicznego namysłu stało się uczestnictwo w lekcjach religii. Dane są jednoznaczne – frekwencja spada we wszystkich typach szkół i we wszystkich regionach. Ale w różnym stopniu i różnym tempie, dlatego interpretacje liczb mocno się różnią. W drugiej połowie grudnia Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego opublikował raport za 2022 r. Choć wskaźnik uczestnictwa w niedzielnej mszy wzrósł o 1,2 punktu proc. w stosunku do pandemicznego 2021 r., i wyniósł 29,5 proc., to w tej grupie nie ma wielu młodych. W roku szkolnym 2022/23 nadal 80,3 proc. uczniów chodziło na lekcje religii, najwięcej w szkołach podstawowych (88,9 proc.), ale rok wcześniej było ich 2,1 punktu proc. więcej. Spadki są widoczne już w przedszkolach, a przyspieszają w szkołach średnich. Dotyczą też, choć w mniejszym stopniu, bastionów Kościoła – diecezji tarnowskiej i przemyskiej.

„Zawsze może być lepiej. Ale nie dajmy sobie wmówić, że oto właśnie Kościół w Polsce się kończy” – tak skomentował te dane na Facebooku ks. Wojciech Lemański. Z kolei „Gazeta Wyborcza” omawiając raport pisze o głębokim kryzysie Kościoła. To jak jest? W przypadku zbiorczych danych warto patrzeć na trendy. Spadek zainteresowania mszą i lekcjami religii nie jest gwałtowny, ale systematyczny. Mamy też przynajmniej dwa wskaźniki, z których można prognozować, że trend spadkowy się utrzyma. To powoli, lecz konsekwentnie zmniejszająca się liczba ślubów kościelnych i chrztów. Bo w dyskusji o religii w szkole nie chodzi tylko o zniechęconych uczniów, ale o ich laicyzujących się rodziców. Dwudziesto- i trzydziestolatkowie, którzy nie zdecydowali się na ślub kościelny, najprawdopodobniej nie ochrzczą dzieci, nie zapiszą w przedszkolu na religię, a wielu nie ugnie się też w szkole podstawowej, ponieważ nie będą już jedynymi „odszczepieńcami”.

Zgodnie z klasycznymi teoriami zachowań wyborczych religijność jest czynnikiem skłaniającym do udziału w powszechnych głosowaniach. Polski przypadek nie tyle podważa tę zależność, co ją komplikuje. To nie gorliwi katolicy ani zapiekli antyklerykałowie przesądzili o wyniku wyborów, ale sceptyczny środek, który woli mieć święty spokój od religii. Być może rozdział Kościoła od państwa stanie się hasłem 2024 r., zwłaszcza kiedy ministra edukacji Barbara Nowacka zacznie realizować program ograniczenia nauczania religii w szkołach publicznych. Nie będzie to proces szybki ani ugodowy. Na razie kupony od wysokiej frekwencji wyborczej odcina Sejmflix, czyli sejmowy kanał na YouTubie, oraz błyskotliwy marszałek Szymon Hołownia. Rozdział Kościoła od państwa będzie próbą i dla niego, i dla koalicji 15 października, i dla pokolenia 15 października. A ci, którzy swoje wystali w kolejkach do komisji wyborczych, będą oglądać i oceniać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Lista obecności