Abordaż z sieci

Prawo do internetu powinno być prawem człowieka, a korzystający z sieci obywatel powinien mieć większy wpływ na decyzje polityczne: czy formułująca takie postulaty niemiecka Partia Piratów okaże się efemerydą? Czy przeciwnie: trafną odpowiedzią na potrzeby społeczeństwa informacyjnego?

02.11.2011

Czyta się kilka minut

Na początku ich wyśmiewano. Mało kto traktował ich poważnie nawet wtedy, gdy przed wrześniowymi wyborami do berlińskiego parlamentu krajowego sondaże zaczęły sugerować, iż wejdą do landtagu. Dopiero gdy okazało się, że nie tylko przekroczyli z łatwością pięcioprocentowy próg, ale zebrali prawie 9 proc. głosów - nagle wszyscy zaczęli o nich mówić. A gdyby wybory do Bundestagu odbywały się dziś, startująca od zera Partia Piratów - bo o niej mowa - mogłaby liczyć nawet na 10 proc. głosów, i to w skali całych Niemiec.

"Polityka w internecie"

W ich partyjnym logo dominuje wypełniony wiatrem żagiel - prawie jak w czasach Krzysztofa Kolumba. Patrząc na polityków Partii Piratów, na ich niemal prowokacyjnie niedbałą odzież, można mieć wrażenie deja vu: na tle jednolitego "umundurowania" przedstawicieli innych formacji, przypominają Zielonych z lat 80. Wyglądają jak Joschka Fischer, późniejszy szef MSZ i wzór elegancji, który swą pierwszą przysięgę rządową - jako minister ochrony środowiska w rządzie krajowym landu Hesja - recytował w dżinsach i trampkach. Ale na co najmniej jednym polu Piraci są rzeczywiście najbardziej nowoczesną ze wszystkich niemieckich partii: ich świat to świat wirtualny, świat internetu.

Deklarują, że chcą uprawiać "nowoczesną" politykę i zapowiadają, że będą to robić "w bezczelnym stylu". Brzmi to pretensjonalnie, ale najwyraźniej kryje się za tym coś więcej niż tylko protest przeciw politycznemu establishmentowi. Bez wątpienia to właśnie Berlin, miasto pełne samozwańczych liderów postępu we wszelkich możliwych dziedzinach, miasto ludzi, którzy nie ruszają się z domu bez swoich smartfonów i ipadów, o laptopach nie wspominając, jest prawdopodobnie czymś w rodzaju macierzystego portu Partii Piratów.

To właśnie tutaj powstali, pięć lat temu, wzorując się na szwedzkich Piratach; to właśnie tu, w Berlinie, chaotyczne środowisko komputerowych pasjonatów przekształciło się w liczącą się siłę polityczną. "Polityka w internecie": rzeczywistość, którą inne partie odkrywały powoli, traktując jako swego rodzaju przykrą konieczność, dla Partii Piratów od początku była główną sferą ich aktywności.

"Płynna demokracja"

Mówią, że chcą więcej przejrzystości w polityce i wierzą, że ten postulat wywróci do góry nogami funkcjonowanie partii. "Chcemy zmienić sposób, w jaki w Niemczech prowadzona jest polityka" - głosi Sebastian Baum, ich przewodniczący. Jego koledzy z Berlina, już posłowie, domagają się, by każdy obywatel miał swobodny dostęp do informacji publicznej i mógł, jeśli zechce, obserwować spotkania odbywające się dotąd za zamkniętymi drzwiami.

Ale Piraci chcą zmienić nie tylko polityczną "kuchnię". Pod hasłem "liquid democracy" (w wolnym przekładzie: płynna demokracja) postulują swego rodzaju mieszaną formułę, połączenie demokracji bezpośredniej i pośredniej - tak, aby obywatel mógł wpływać na politykę nie tylko raz na kilka lat przez głosowanie, lecz żeby również poza okresem wyborczym uczestniczył w podejmowaniu politycznych decyzji - oczywiście przez internet. I oczywiście każdy obywatel powinien mieć zagwarantowany bezpłatny dostęp do sieci. Prawo do internetu jako nowe prawo obywatelskie, prawo człowieka?

Ale ironia na bok: trzeba przyznać, że na własnym podwórku Piraci praktykują "oddolną demokrację". O tym, jak ma wyglądać wyborczy program partii, kilka tysięcy jej członków (to głównie mężczyźni, zwykle między 25. a 35. rokiem życia, często zawodowo związani z branżą IT) najpierw debatowało w internecie, a potem przyjęło go w głosowaniu.

Czytając go, można odnieść wrażenie, że Piraci to zgromadzenie ludzi może sympatycznych, ale chaotycznych, naiwnych i pełnych iluzji. Postulują np., by państwo wycofało się z szeregu ustaw o bezpieczeństwie publicznym, wprowadzonych na fali zagrożenia islamskim terroryzmem - w sytuacji, gdy w Niemczech udało się szczęśliwie zapobiec wielu zamachom.

Ale trzeba znów przyznać, że konfrontowani ze swą niewiedzą, Piraci nie udają kogoś innego. Gdy berliński "Tagesspiegel" postanowił odpytać jednego z ich liderów, Sebastiana Nerza, na temat kryzysu euro, ten nie ukrywał, że wie o tym niewiele. Na pytanie, czy należy umorzyć długi Grecji, odparł z rozbrajającą szczerością: "Nie potrafię dokładnie powiedzieć, czy i kiedy poprę umorzenie tych długów". Naiwne? Na pewno. Ale też, przyznajmy, uczciwe. "Polityka to niełatwa rzecz - mówił Nerz - musimy się jeszcze sporo nauczyć".

"Informacyjne samostanowienie"

Piraci uważają, że ich partia to odpowiedź na nową epokę: epokę społeczeństwa informacyjnego, społeczeństwa internetu. Oni sami wyszli z sieci: zorganizowali się w internecie, a po raz pierwszy zrobiło się o nich głośno, gdy w 2009 r. zaczęli kampanię na rzecz, jak twierdzili, wolności w sieci. Protestowali wtedy przeciw planom minister ds. rodziny Ursuli von der Leyen, która proponowała szereg ograniczeń w internecie, w ramach walki z dziecięcą pornografią. Świadomi, że stąpają po cienkim (etycznym) lodzie, Piraci do dziś walczą przeciw wszelkim "barierom" w sieci; mówią, że to walka o "informacyjne samostanowienie".

Brzmi to może chwytliwie, ale rzecz nie w języku, lecz w tym, co się za nim kryje. Wiele postulatów, które Piraci uważają za "ekstremalnie liberalne", jest w istocie nie tylko iluzorycznych, ale po prostu niezgodnych z prawem. Chcą np. "zreformować" prawo autorskie - ich zdaniem opierające się na "przestarzałym pojmowaniu tzw. własności intelektualnej" - w taki sposób, aby dozwolone było posiadanie "prywatnej kopii" dzieła chronionego tymże prawem. Oznaczałoby to nie tylko legalizację - nomen omen - komputerowego piractwa. Pod znakiem zapytania stanęłaby też kwestia plagiatów. Plagiaty, które m. in. w swej pracy doktorskiej popełnił już minister obrony Karl-Theodor zu Guttenberg (kosztowało go to utratę stanowiska) stałyby się legalne. Równie abstrakcyjny jest inny postulat Piratów: aby korzystanie z komunikacji miejskiej było bezpłatne, jako jedno z "praw podstawowych".

***

Myślenie życzeniowe i realna polityka: gdzieś między tymi dwoma kategoriami rozstrzygnie się, czy Partia Piratów okaże się sezonową efemerydą, czy trwałą formacją, będącą odpowiedzią - nawet jeśli nie do końca przemyślaną - na potrzeby nowych czasów. A może będzie tak, że niektóre z jej postulatów (np. większy udział obywateli w życiu politycznym, za pośrednictwem internetu) staną się z czasem częścią politycznej normalności. Ale tylko niektóre - bo trudno udawać, że Piraci mają coś do powiedzenia na temat gospodarki czy finansów.

W minionym tygodniu delegacja Piratów poleciała na Islandię: chcą tam umieścić serwery obsługujące ich frakcję w berlińskim Landtagu. Nie zgodzili się na postawienie urządzeń w piwnicach parlamentu, gdyż, jak twierdzą, nie będą tam bezpieczne i immunitet ich posłów nie będzie dostatecznie chroniony. Najwyraźniej Piraci przyswoili już sobie polityczną maksymę Lenina, że "zaufanie jest dobre, ale kontrola lepsza".

Zawsze to jakiś początek.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011