99% racji, 1% rewolucji

Pod rewolucyjnymi hasłami protestujących kryją się lęki klasy średniej.

02.11.2011

Czyta się kilka minut

Czy wśród młodych zapanowała dziś moda na rewolucję? Wydawać by się mogło, że wobec zróżnicowania sytuacji w poszczególnych krajach hasło "prawdziwej demokracji" i etykieta "oburzonych" to jedyne, co łączy młodych ludzi protestujących na Puerta del Sol w Madrycie, rozbijających namioty w Tel Awiwie, tłumnie przybywających do nowojorskiego parku Zuccottiego nieopodal Wall Street czy maszerujących po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.

W Izraelu oburzano się przede wszystkim na brak mieszkań dla młodych. Oburzenie Hiszpanów wywołało bezrobocie młodzieży, niemal dwukrotnie większe od średniej w Unii Europejskiej. Protesty w Nowym Jorku wymierzone są w 1 proc. najbogatszych Amerykanów (najniższy dochód wynosił wśród nich w 2010 roku ponad pół miliona dolarów).

Polskim oburzonym jak na razie brakuje jednego, wyrazistego postulatu. Demonstracja w Warszawie 15 października br. odbyła się pod hasłem solidarności z demonstrującymi Hiszpanami, Amerykanami, a nawet z arabską Wiosną Ludów.

Błędem byłoby jednak sprowadzanie wystąpień "oburzonych" do oderwanych od siebie przypadków, które spaja jedynie chwytliwa, rewolucyjna retoryka.

Większość krytyków ruchu oburzonych, zarówno na prawicy, jak i na lewicy, zatrzymuje się na pozorach i hasłach. Zarówno z lewej, jak i z prawej wysuwane są dwa zasadnicze punkty krytyki: protesty organizują ci, którzy wcale nie mają się najgorzej, i podejmują je przede wszystkim z nudy lub naśladownictwa. Taka krytyka pomija jednak dwa istotne fakty.

Po pierwsze, przyczyny poszczególnych protestów składają się na całkiem spójny zapis niepokojów wykształconej, lecz pozbawionej perspektyw klasy średniej. Po drugie, pod rewolucyjną retoryką i utopijnymi niekiedy sposobami działania kryje się obietnica przemyślenia na nowo zasad solidarności społecznej.

Koniec złudzeń

Do niedawna mogło się wydawać, że groźba stania się kimś zbędnym dotyczy przede wszystkim ludzi wykonujących prostą pracę, wymagającą krótkiego przyuczenia. W Polsce przynajmniej przez sporą część lat 90. wierzyliśmy (a przynajmniej chcieliśmy wierzyć), że wyższe wykształcenie (wszystko jedno, w jakiej dziedzinie) i jaka taka znajomość języków obcych daje w miarę pewną gwarancję znalezienia pracy. Co i rusz słyszało się historie o archeologach czy filozofach zostających menedżerami w dużych, zachodnich firmach. Rynek był głodny ludzi mówiących po angielsku, o niezłych zdolnościach komunikacyjnych, którzy potrafiliby szybko przyswoić sobie nowe umiejętności. Niewiele osób zadało sobie jednak odpowiednio wcześnie pytanie: co będzie, kiedy zaspokojony zostanie popyt na te umiejętności, a nie przestanie przybywać osób, które włożyły dużo wysiłku w ich zdobycie?

Zachód nie żywił podobnych złudzeń, bo nie przeżywał transformacji ustrojowej. Stworzył sobie własną wersję uspokajającej opowieści o wiecznej dostępności dobrze płatnej i satysfakcjonującej pracy. Najpełniejszym ujęciem tej pokrzepiającej bajki jest książka Richarda Floridy "Narodziny klasy kreatywnej". Zgodnie z wizją zarysowaną przez Floridę pewne zawody, choćby rolnicy czy rzemieślnicy stosujący tradycyjne metody produkcji, będą zanikać, ustępując miejsca nowym, kreatywnym pracownikom, zajmującym się produkcją symboli i nowych usług. Stymulowanie kreatywności nie jest oczywiście zadaniem łatwym. Wymaga przezwyciężenia wielu trudności, podobnie jak wymagał tego według oświeceniowych teoretyków postępu pochód rozumu, napotykający na liczne przeszkody.

Pokonanie przeciwności, stworzenie "kreatywnych klastrów" - dzielnic, miast, regionów, gdzie nowe miejsca pracy rosną jak grzyby po deszczu - oznacza receptę na bezrobocie. Owszem, niektórzy ludzie będą pozostawali bez pracy, ale tylko dlatego, że nie okazali się dość twórczy lub nie stworzono im odpowiednich warunków do realizacji pomysłów. Okazało się jednak, że "przemysły kreatywne" nie zawsze rosną tak szybko, by dać zajęcie wszystkim aspirującym do nich pracownikom. Co więcej, kreatywność w niektórych dziedzinach, jak choćby w przypadku tworzenia nowych instrumentów finansowych, może szkodzić tradycyjnym sektorom gospodarki, jeśli nie zostanie utrzymana w ryzach.

Outsourcing oraz import tanich produktów z rozmaitych stron świata sprawiły, że robotnicy, rzemieślnicy, rolnicy już dawno pożegnali się z wizją rosnących zarobków i stabilnego zatrudnienia. Adresatem tych uspokajających opowieści była zatem przede wszystkim klasa średnia i to jej rozczarowany głos pobrzmiewa najsilniej w protestach "oburzonych".

Jak słusznie zauważył na łamach "The New Republic" Will Marshall, szef think-tanku Progressive Policy Institute: "kiedy okupujący Wall Street skarżą się, że ciężko pracowali, by zdobyć wykształcenie, a teraz stają wobec wyjątkowo marnych perspektyw na rynku pracy, brzmią raczej jak Bill Clinton niż Noam Chomsky".

Wszystko to umyka krytykom, którzy w ruchu oburzonych chcą widzieć jedynie kaprys dzieciaków bogatych rodziców. Nie da się zaprzeczyć, że młody człowiek mieszkający z rodzicami do trzydziestki (albo i dłużej) ma się lepiej niż bezdomny. Słabo płatna praca na umowę-zlecenie jest oczywiście lepsza niż praca na czarno za grosze. Z tego punktu widzenia można twierdzić, że w ruchu oburzonych nie uczestniczą ci, których położenie na dzisiejszym rynku pracy jest najgorsze (chociaż szeroki przekrój społeczny protestujących nieopodal Wall Street zadaje przynajmniej po części kłam temu stwierdzeniu).

Nie unieważnia to jednak słuszności tych twierdzeń oburzonych, które podważają uspokajające bajki o nieograniczonym popycie na kreatywność i pracę umysłową. Z faktu, że czyjaś sytuacja nie jest najgorsza, nie wynika jeszcze, że jest dobra. Jeśli ktoś odmawia młodym prawa do protestu twierdząc, że ich sytuacja nie jest wcale dramatyczna, powinien wziąć pod uwagę wnioski wyciągnięte przez Alexisa de Tocqueville’a z sytuacji w przedrewolucyjnej Francji - rewolucje wybuchają nie wtedy, kiedy obiektywna sytuacja ekonomiczna jest opłakana, ale wówczas, gdy subiektywnie odczuwana niesprawiedliwość staje się nie do zniesienia. To nie skrajna nędza, lecz zablokowanie możliwości rozwoju i brak praw politycznych pchnęły francuskie mieszczaństwo do obalenia dawnego ustroju.

Dzisiejsza oburzona klasa średnia zdaje sobie sprawę, że jest coraz bardziej niczym. A miała być wszystkim.

Tłum indywidualistów

Polski Ruch Oburzonych maszerował 15 października pod hasłami i symbolami zapożyczonymi od protestujących na Wall Street. Było przepisane z transparentów w parku Zuccottiego "my jesteśmy 99 proc.", były charakterystyczne maski "V", bohatera opartego na głośnym komiksie Alana Moore’a filmu "V jak Vendetta", który chciał odebrać władzę autorytarnemu reżimowi kontrolującemu Wielką Brytanię i oddać ją w ręce ludu. Solidaryzowano się z Hiszpanią i wołano "Prawdziwa demokracja, teraz!", na wzór Hiszpanów skandujących "Democracia Real, Ya!".

Można uznać to za wystarczający dowód, że Ruch Oburzonych to raczej moda niż autentyczny protest, ale zatrzymujemy się wówczas na poziomie transparentów i gadżetów.

Podobieństwa między oburzonymi w różnych krajach występują na głębszym poziomie i dotyczą organizacji protestu, ta zaś wiele mówi o nowym charakterze ruchu. Na stronie Porozumienia 15 października można przeczytać: "Grupa inicjująca chce stać się częścią jak najszerszego ruchu na takich samych zasadach jak wszyscy inni uczestnicy. Zgodnie z wzorcem hiszpańskim: jedna osoba - jeden głos. Nie chcemy liderów i twarzy reprezentujących Ruch Oburzonych. Ruch to my wszyscy razem". Te zwięzłe stwierdzenia odwołujące się do "wzorca hiszpańskiego" przywodzą też na myśl model, który przyświeca ruchowi Occupy Wall Street, oparty na prostej zasadzie: żadnych liderów. Poszczególni protestujący nie reprezentują stowarzyszeń, mediów czy partii politycznych, ale wyłącznie samych siebie. Mają się złożyć na tłum, który przestaje być apatyczny i aspiruje do podmiotowości politycznej.

Niektórzy amerykańscy liberałowie, jak choćby Paul Berman, obawiają się, że zasada "braku przywództwa" naraża ruch oburzonych na przejęcie przez świetnie zorganizowanych ideologów skrajnej lewicy, "fanatyków leninowskiej dyscypliny". Inni, na przykład Michael Kazin, niepokoją się, że ruch pozbawiony liderów skazany jest na marginalizację. Te obawy, całkiem odmienne od prostych oskarżeń o kopiowanie i brak powagi, dowodzą, że oburzeni usiłują znaleźć nową formułę dla politycznego protestu. Chodzi o wystąpienia, które nie byłyby motywowane przez wąsko pojęty interes grupowy, lecz ogólnie sformułowane postulaty, przemawiające do jednostek i skłaniające je do spontanicznego, wspólnego manifestowania.

To idealistyczny zamysł, stawiający na głowie większość analiz współczesnych demokracji, wedle których jednostka może występować wobec państwa albo sama, albo przynależąc do jakiegoś stowarzyszenia. Tymczasem oburzeni chcą przemawiać jako jednostki, ale działać jako kolektyw. Unikają tym samym groźby zabijającej ducha nadmiernej fragmentaryzacji, wobec której stanęły organizacje pozarządowe. Być może zdołają uniknąć "wrogiego przejęcia" przez zawodowych rewolucjonistów (są dziś jeszcze tacy?) i mimo braku ścisłego przywództwa doprowadzić do rzeczywistych zmian społecznych.

Nie uda im się to jednak bez poważnego przemyślenia własnych haseł i odpowiedzi na pytanie, kto należy dziś do 99 proc.

Solidarność 99 proc.

Chociaż chybione są zarzuty, że protestujący to przede wszystkim ulegające modzie dzieciaki z nieźle sytuowanych rodzin, którym brakuje konkretnych postulatów, nie powinno się tych oskarżeń bagatelizować. Nie wystarczy, że oburzeni zadeklarują brak oburzenia takimi etykietkami.

Jeśli ma się udać zadanie przekształcenia masowych wystąpień młodych na całym świecie w skuteczny i nowatorsko zorganizowany ruch społeczny, to konieczna jest odpowiedź na pytanie, co łączy tracącą złudzenia klasę średnią z politycznie marginalizowanymi i wykluczonymi ekonomicznie rzeszami ludzi, którzy swoje złudzenia utracili już dawno. Potrzeba nowych zasad solidarności społecznej. Niezbędne jest jasne stwierdzenie, co łączy absolwenta wyższej uczelni, pozbawionego perspektyw na satysfakcjonującą, stabilną pracę, z wyrzuconym z zakładu robotnikiem. Jeśli jest nas 99 proc., to kim właściwie jesteśmy i co mamy ze sobą wspólnego?

O wiele łatwiej stwierdzić, kto należy do 1 proc. i skąd czerpie zyski. Jak pokazały zestawienia oparte na danych amerykańskiego Departamentu Skarbu, w Stanach Zjednoczonych jest to niejednorodna zbiorowość, w niemal jednej trzeciej złożona z dyrektorów firm działających w różnych branżach poza sektorem finansowym (zob. Dave Gilson, "Who Are the 1 Percent?", "Mother Jones", 10 października 2011). Znienawidzeni finansiści stanowili zaledwie 13,9 proc. najzamożniejszych Amerykanów. Jeśli 99 proc. określi się wyłącznie poprzez brak przynależności do tej zróżnicowanej grupy, nie dowie się o sobie niczego. Co więcej, narazi się na nieustanne oskarżenia, że protesty są motywowane przede wszystkim zawiedzionymi aspiracjami do znalezienia się w owym na poły mitycznym jednym procencie.

Nie sposób rozwiać tych podejrzeń za pomocą odwołań do słusznych ideałów demokracji bezpośredniej, spontanicznego protestu i bezwzględnej równości głosu. Hasła nie wystarczą, niezbędne są wyraźnie określone cele, oparte na jasno wyrażonych interesach.

Oburzona klasa średnia nie może poprzestać na strojeniu się w piórka trybunów ludowych. Musi zadeklarować koniec swoich złudzeń, wedle których dobrze wykształcona jednostka zawsze znajdzie pracę, a jeśli nie, to stworzy ją sobie sama. Indywidualiści powinni przyznać, że zawiódł ich własny indywidualizm. Stwierdzenie "ruch to my wszyscy razem" nie zwalnia z rachunku indywidualistycznego sumienia. Dopiero po jego dokonaniu wróci stare pytanie, jak sprawić, by "ruch nie był wszystkim, a jednostka niczym".

Oburzeni będą musieli udzielić na nie zupełnie nowej odpowiedzi, o której nie śniło się filozofom - ani liberalnym, ani marksistowskim.

Paweł Marczewski jest historykiem idei i socjologiem, członkiem redakcji "Kultury Liberalnej" i "Przeglądu Politycznego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011