Życie po życiu

Pustkę po upadku bloku sowieckiego wypełnił dziś antyzachodni sojusz, którego filarami są Chiny i Wenezuela. Choć od końca komunizmu w Europie mija 20 lat, jego ideologia - w nowym wcieleniu - jest żywa w różnych zakątkach świata.

24.11.2009

Czyta się kilka minut

Upadek komunizmu w Europie i rozpad ZSRR miały doniosłe konsekwencje na całym świecie. Rewolucjoniści w Afryce, Ameryce Łacińskiej i Azji boleśnie odczuli utratę sponsora. Kuba, nie mając komu sprzedawać cukru po zawyżonych cenach, popadła w recesję i przestała wspierać sandinistowski reżim w Nikaragui; wycofała też swe wojska z Etiopii i Angoli. Oddalenie lęku przed "czerwonymi" umożliwiło zwolnienie z więzienia Nelsona Mandeli i pokojowy koniec apartheidu w RPA. Porzucony przez ZSRR Wietnam podjął reformy rynkowe i poprawił stosunki z niedawnym wrogiem, USA.

Przedwczesna radość

Dziś łatwo wytykać naiwność Francisowi Fukuyamie, który w 1989 r. ogłosił koniec historii. Ale wtedy nie było to bezzasadne. Globalne znaczenie Rosji gwałtownie zmalało, Chiny dopiero zaczynały budować swą potęgę, a Stany Zjednoczone wyrastały na jedyne supermocarstwo. Dziś widać, że teza o śmierci komunizmu była przedwczesna.

Najmocniej w oczy kłują Kuba i Korea Północna. Oblężone twierdze z mocno skruszałego już betonu, pogrążone w śnie o własnej racji. Skazane na zagładę. Przy życiu utrzymuje je tylko charyzma przywódców (o coraz słabszym zdrowiu) oraz aparat inwigilacji. W pewnej chwili reżimy braci Castro i klanu Kimów spadną jak dojrzałe owoce. Nie wiadomo tylko kiedy i z jak wielkim hukiem.

Czy wtedy będzie można pisać komunizmowi epitafium? Niekoniecznie. W krajach Południa ruchy zakorzenione w marksizmie-leninizmie nie składają broni. Przyczynę nietrudno zrozumieć: świat rozwija się w bardzo nierównym tempie. Zdążyliśmy zapomnieć, że komunizm nie był jedynie intelektualną utopią, lecz produktem ubocznym modernizacji i związanych z nią zmian społecznych: wyzysku, kolonializmu, wojen. Gdyby Friedrich Engels odwiedził dziś manufaktury w Azji, slumsy w Afryce czy fawele Ameryki Łacińskiej, nie napisałby wiele nowego.

Dwie drogi

Po upadku ZSRR wiele ruchów napędzanych jego ideologią i pieniędzmi zakończyło działalność albo zapadło w śpiączkę. Ale w Indiach, Filipinach, Bangladeszu, Turcji czy Peru wciąż tli się walka klas, jak gdyby nie wszędzie dotarła wieść, że Marks wyszedł z mody, Stalin umarł, a Mao trafił na śmietnik historii.

W Indiach sytuacja jest krytyczna: działa tam partyzantka maoistowska, tzw. "Czerwony Korytarz" we wschodniej i centralnej części kraju jest poza kontrolą władz w Delhi. Maoiści atakują posterunki, porywają, mordują; w ubiegłym tygodniu wykoleili pociąg. Władze szykują właśnie wielką operację antypartyzancką [patrz korespondencja Andrzeja Mellera na stronie 28 - red.]. Ale siłą nie da się zlikwidować źródeł poparcia dla rebeliantów. Ich bazą są ludność plemienna i pozakastowa biedota, wykluczona z procesu postępującej industrializacji. Ideologiczną nadbudowę maoiści mają w miejskiej inteligencji.

Ale komunizm w starym wydaniu nie ma w Indiach przyszłości. W gruncie rzeczy ruchy komunistyczne mają do wyboru dwie drogi. Albo, jak peruwiański Świetlisty Szlak, zostaną zniszczone siłą, albo porzucą ortodoksję na rzecz pragmatyzmu. Pouczający jest przykład Nepalu. Partia komunistyczna powstała tam w połowie lat 90. i weszła do Międzynarodowego Ruchu Rewolucyjnego, który reprezentował beton o twardości kimirsenowskiej. Jednak w 2003 r. nepalscy maoiści zrobili w tył zwrot: doszli do wniosku, że upadek imperium sowieckiego był skutkiem wprowadzenia tyranii, uznali też rolę sektora prywatnego w rozwoju kraju. Praktycznie poszli drogą socjaldemokracji. Nie zrezygnowali wprawdzie z walki zbrojnej - ich powstanie nawet przybrało na sile - ale stali się częścią systemu wielopartyjnego. W 2008 r. wygrali wybory i obalili monarchię, a ich wódz Prachanda został premierem (teraz jest liderem opozycji). "Nie możemy kopiować maoizmu Mao Zedonga. Weszliśmy w erę polityki konkurencyjnej" - stwierdził niedawno Prachanda. Wcześniej uwielbiał cytować sentencję Mao: "Władza wyrasta z lufy karabinu". Istotnie, wyrosła.

Władza jako ideologia

Sztandarowym przykładem neokomunistycznego pragmatyzmu są Chiny, które - choć czczą Mao jako ikonę - od 30 lat budują wolnorynkową gospodarkę i dopasowują ideologię do nowych realiów. W 2002 r. przypieczętowano przyjmowanie do Komunistycznej Partii Chin (KPCh) prywatnych przedsiębiorców. Burżujów. A od 2008 r. KPCh nie jest już w oficjalnej nomenklaturze partią rewolucyjną, lecz partią rządzącą.

Bo też utrzymanie władzy jest dziś jej jedyną ideologią. Liderzy KPCh uważnie przestudiowali historyczne przykłady sukcesów i upadków rządów - od ZSRR, przez Saddama Husajna, po europejskie socjaldemokracje. I wyciągnęli wniosek: adaptacja albo śmierć. Chcąc uniknąć sowieckiej gerontokracji, wprowadzili "program emerytalny" dla przywódców, zatrudnili rzesze młodych technokratów, wykorzystują zachodnie techniki public relation. Pozwolili ludziom się bogacić, przestali kontrolować każdy aspekt życia każdego Chińczyka. Ale próby oddolnej organizacji społeczeństwa są tłumione w zarodku. >Udało się: partia ma kraj pod kontrolą, nie ma żadnej poważnej opozycji.

Czy sukces KPCh oznacza sukces komunizmu, czy jego przegraną? Zależy, jak zdefiniujemy komunizm. Na poziomie ideologii - walka klas, negacja własności prywatnej, dążenie do zniesienia wyzysku i do budowy społeczeństwa bezklasowego - Chiny nie mają z nim obecnie nic wspólnego. Ale jeśli spojrzeć na praktyczny wymiar rządów komunistycznych - budowę skorumpowanej oligarchii, która degeneruje się w system totalitarny, prześladując wszystkich, którzy jej nie popierają - to tak rozumiany komunizm przeżywa drugą młodość.

Nie tylko w Chinach. Pekin rozszerza swoje wpływy wszędzie tam, gdzie słabną wpływy Amerykanów. Model chiński - będący dzisiejszą alternatywą wobec zachodniej liberalnej demokracji - stał się wzorem dla autokratów na wszystkich kontynentach. Chińczycy aktywnie go promują, ale nie ma mowy o eksporcie rewolucji ani o dobieraniu sojuszników pod kątem ideologicznym. Parafrazując Deng Xiaopinga: "Nieważne, czy kot jest biały czy czarny, ważne aby był nasz".

Sojusznikami Pekinu są więc m.in. Rosja, Białoruś, Iran, Birma, Korea Północna, Libia, Zimbabwe, Sudan, Wenezuela, Kuba, Boliwia, Nikaragua, Ekwador. Kraje te sprzedają sobie wzajemnie uzbrojenie i surowce, udzielają pomocy gospodarczej i wsparcia politycznego.

Świat znowu zaczął dzielić się na strefy interesów.

Strachy na lachy?

Jak dotąd, nie powstała jedna organizacja, która by łączyła te państwa. Ale także podczas zimnej wojny jej nie było. Mnożą się za to inicjatywy regionalne - od Szanghajskiej Organizacji Współpracy (Chiny, Rosja i republiki środkowoazjatyckie, z Iranem w roli obserwatora), zwanej "anty-NATO", po Boliwariański Sojusz Narodów Ameryki, który zrzesza dziewięć lewicowych rządów tego regionu i został pomyślany jako konkurencja wobec lansowanej przez USA Strefy Wolnego Handlu Obu Ameryk.

Tak jak brzemię walki z kapitalizmem w zachodniej hemisferze spoczywało dawniej na barkach Fidela Castro, dziś filarem obozu antyliberalnego jest tu prezydent Wenezueli Hugo Chavez. Co ciekawe, choć uznaje on Fidela za swego mentora i przyjaciela, krzywi się, gdy jego samego nazwać komunistą. Woli mówić o sobie jako o socjaldemokracie. "Socjaldemokrata" Chavez renacjonalizuje więc zasoby kraju, wyrzuca zachodnie spółki, zapowiada budowę wraz z Teheranem, Hawaną, Pekinem i Mińskiem konkurencyjnego wobec USA bloku, który nazywa przewrotnie "osią dobra". W 2007 r. ogłosił wystąpienie z Banku Światowego i zamiar powołania alternatywnej instytucji kredytowej, chce też stworzyć regionalny odpowiednik NATO oraz wprowadzić wspólną walutę, która zastąpi dolara.

Strachy na lachy? Zobaczymy. Chavez dysponuje mocnym atutem: ropą. Tyle tylko, że 60 proc. wydobycia wysyła do USA. Wprawdzie zapowiada, że wkrótce miejsce Stanów w roli pierwszego importera zajmą Chiny, ale ekonomika tego przedsięwzięcia przypomina eksport kubańskiego cukru do ZSRR.

- Komunizm nie wraca, przynajmniej nie w dawnej formie - przekonuje prof. Arne Westad z London School of Economics. - Wszystkie te kraje nie mają wspólnej ideologii, łączą je jedynie interesy w opozycji do Stanów Zjednoczonych, a i to głównie w sferze deklaracji. W praktyce szukają swojego miejsca w globalnej gospodarce pod przywództwem USA.

To, że żyjemy w świecie coraz bardziej merkantylnym, nie ideologicznym, jest w tym wypadku pocieszeniem. Na nową zimną wojnę się na razie nie zanosi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2009