Zwykli i zapomniani

31 lat temu znaleźli się w centrum historycznych wydarzeń - bardziej przypadkowo niż świadomie. Wtedy zapłacili wysoką cenę: zdrowiem, karierą zawodową, złamaną przyszłością swoją i swoich dzieci. W wolnej Polsce nie zaznali ani sprawiedliwości, ani zadośćuczynienia. Niektórzy do dziś żyją z piętnem nieanulowanych wyroków z 1976 r., jako "złodzieje i "chuligani.

05.06.2007

Czyta się kilka minut

25 czerwca 1976 r. na ulice Radomia wyszło ponad 20 tys. osób. Bezpośrednim powodem była zapowiedziana przez władze drastyczna, sięgająca niekiedy 100 proc. podwyżka cen żywności. Na ulice wyszli robotnicy z radomskich zakładów, ale też zwykli mieszkańcy miasta i ludzie dojeżdżający tam z okolicznych wsi. Do pacyfikacji protestu zaangażowano ponad tysiąc zomowców i funkcjonariuszy milicji. Doszło do ulicznych walk i podpalenia budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Były też rabunki sklepów i kradzieże, często prowokowane przez SB.

Potem przyszło ogólnokrajowe potępienie miasta i jego mieszkańców: "warchołów i wichrzycieli". Ruszył też potężny komunistyczny aparat represji: w ciągu następnych dni aresztowano ok. 2 tys. osób. W ciągu 48 godzin zatrzymani stawali przed kolegium lub sądem, niektórzy byli sądzeni dwukrotnie za te same zarzuty. Propaganda mówiła o "chuligańskich rozróbach nierobów" - i aby ten obraz wydarzeń radomskich uwiarygodnić, aresztowano też ludzi wcześniej karanych, nawet jeśli 25 czerwca przezornie siedzieli w domu [patrz dodatek "Historia w Tygodniku", czerwiec 2006, dostępny na naszej stronie internetowej - red.].

Dziś, 31 lat później, poszkodowani w czasie "wydarzeń radomskich" dalej żyją w ich cieniu - i to bynajmniej nie w pozytywnym sensie. Jakby wpadli w historyczną "czarną dziurę". Owszem, rok temu, podczas uroczystości z okazji 30. rocznicy protestu radomskiego, niektórzy z nich dostali pamiątkowe medale. Ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz obiecał też pomoc: ok. czterystu najbardziej potrzebujących dostało jednorazowo po ok. 1000 zł.

I tyle. Wokół ludzi z Radomia znów zapanowała cisza. - Może gdyby takie obchody były co rok, to by o nas nie zapominali - mówią.

Z rodziny "warchołów"

Maj 2007. Do siedziby radomskiej "Solidarności" wpada Zofia Sadowska: starsza pani o krótko ostrzyżonych białych włosach. W dżinsach i kremowym swetrze, uderza energią. - Bo ja się wnukami zajmuję - opowiada. - Chodzą już do szkoły. Kiedy zaprzyjaźniły się z dziećmi pani profesor, to od razu poszłam wyjaśnić, z jakiej są rodziny. Żeby potem nie było pretensji.

To znaczy z jakiej? - No, z wichrzycieli. Przecież tak o nas zawsze mówili - wyjaśnia Sadowska. - Ale wszystko dobrze się skończyło. Bo teraz to ja w szkole mam nawet spotkanie z młodzieżą. Mam im opowiedzieć, jak to było w Radomiu w 1976 r.

24 czerwca 1976 r. mąż Zofii, Jan, obchodził imieniny. Następnego dnia nie było go w domu, a żona wcześnie rano, jak co dzień, poszła handlować nowalijkami i kwiatami.

- Dorabiałam sobie drobnym handlem. Dzieci miałam troje: córeczkę 4-miesięczną, jeszcze karmiłam ją piersią, synka

5-letniego i najstarszą córkę, która chodziła już do szkoły - opowiada. - Tamtego dnia stałam z rzodkiewką na rogu Żeromskiego i 1 Maja. Około 8 rano zaczął się gromadzić tłum, ktoś zaczął mi ubliżać, więc wróciłam do domu wystraszona. Córkę wysłałam tylko po mleko.

Dziewczynka wróciła z płaczem, że coś się dzieje na ulicach. Sadowska: - Nic nie wiedziałam o strajkach, ani nawet gdzie Komitet PZPR się mieści. Nakarmiłam dzieci i z ciekawości poszłam zobaczyć, co się dzieje. Ludzie mówili, że jakaś podwyżka. Przeraziłam się, jak teraz dzieci wyżywię.

Pod Komitetem gromadził się tłum. - Wołali, że chcą prawdy - wspomina Zofia Sadowska. Stała wtedy pod drzwiami, z których wyszedł tęgi mężczyzna w białej koszuli i zaprosił ją do środka. Weszła. Wspomina, że panie w środku były miłe, tłumaczyły jej coś o podwyżce, dały ulotki. - Tam było wszystko w procentach i nie wiedziałam do końca, o co chodzi, ale one mówiły, że to dla dobra ogółu i żeby się nie denerwować.

Zofia wzięła ulotki, rozdała ludziom na zewnątrz i poszła do domu. Około południa pod jej oknem palił się samochód strażacki, inne samochody nie były wpuszczane na zablokowaną ulicę. - Było pełno dymu. Wieszałyśmy z córką mokre prześcieradła, żeby dym się nie dostawał do mieszkania i żeby dało się oddychać - opowiada. Mąż odsypiał jeszcze imieniny. Tak minął 25 czerwca.

Najstarszy aresztant

Następnego dnia rano Jan Sadowski wyszedł z domu po oranżadę. Nie wrócił. Zofia czekała z obiadem, gdy zamiast męża weszło trzech mężczyzn. Wspomina: - Jeden, ryży, od razu z krzykiem "brać ją", cap mnie pod pachy. Nie wiedziałam, o co chodzi. A oni do mnie: "Ty k..., może powiesz, że nie rozrabiałaś wczoraj, że cię pod Komitetem nie było".

Przeprowadzili rewizję; zabrali dwie konserwy mięsne, które zostały po imieninach, i czekoladowe cukierki, które dzieci dostały od gości. Jako "dowód" udziału w rabunkach. Do wydania reszty skradzionych rzekomo rzeczy matkę i najstarszą córkę miały przekonać ciosy milicjantów. Zofia pokazuje krzywy, źle zrośnięty palec. - Ten ryży tak mnie kopnął - mówi.

Chcieli ją zabrać do aresztu, ale uprosiła, żeby nie, bo karmi piersią najmłodsze. Mąż był już zatrzymany i ciężko pobity. Dla Zofii zaczęły się codzienne rewizje. I groźby: że zabiorą jej dzieci do domu dziecka. Albo przynęty: że jak będzie współpracować z SB, to dostanie lepsze mieszkanie i pieniądze. Musi się tylko przyznać.

Zofia Sadowska się nie przyznała. Nie wydała też ludzi z KOR-u, którzy zaczęli jej pomagać. Przesłuchiwana, nie podawała nazwisk, nie mówiła, kto kiedy do niej przychodzi. Wspomina: - Pewnego dnia w skrzynce pocztowej znalazłam wizytówkę z dopiskiem: "Mecenas Siła-Nowicki oczekuje na panią w sądzie". Poszłam. To był termin mojej pierwszej rozprawy. Ci ludzie z Warszawy dali mi kanapki i pieniądze. Nie wiedziałam, jak się im zrewanżuję. Rozpłakałam się.

Zofia i Jan Sadowscy zostali obwinieni o agresywne zachowanie, o wtargnięcie pod wpływem alkoholu do Komitetu PZPR. Na świadków powołano milicjantów. Ona została skazana na karę więzienia w zawieszeniu. Mąż na 5 lat więzienia. Siedział w Barczewie. Wyszedł przedterminowo, w 1977 r. Mało opowiadał o swoich przejściach, nie chciał obciążać żony przeżyciami. Miał wybitą szczękę i odbite nerki.

Od innych zatrzymanych Zofia wie, że Jan, jeden z najstarszych aresztantów, nie wytrzymywał "ścieżek zdrowia", przewracał się, słaniał. Kiedy zobaczyła go w końcu po kilku miesiącach, twarz i ręce nadal miał zabandażowane. Wkrótce po wyjściu na wolność ciężko zachorował: spuchł, gorączkował, dostawał potwornych bóli. Gdy trafił do szpitala, stwierdzono nowotwór.

Nawet wtedy nie dano im spokoju: Zofia ze łzami opowiada, jak pielęgniarka wymyślała Janowi od złodziei i warchołów.

Wyrok ciągle ważny

W 1976 r. Czesław Wiecheć miał 17 lat, pracował w "Hufcach Pracy" jako malarz. Niezbyt interesował się polityką. 25 czerwca wieczorem, gdy zamieszki w mieście już dogasały, stał z kolegami na ulicy. Obok przejeżdżały milicyjne samochody. Czesław zażartował, zaśmiał się za głośno. Po chwili siedział już w milicyjnej "nysce". Po serii ciosów pałkami stracił przytomność. Ocknął się w komendzie MO na ulicy Traugutta.

Na schodach prowadzących na drugie piętro, gdzie przesłuchiwano zatrzymanych, stał szpaler milicjantów. To była pierwsza z kilku "ścieżek zdrowia", jakie czekały Czesława.

- Jak któryś z nich w nas nie trafił, trzeba się było wracać - wspomina. - Zbity byłem tak, że dosłownie nie pamiętałem, jak się nazywam. Pytali mnie o nazwisko i nie potrafiłem odpowiedzieć. A potem w drodze na dół znów "ścieżka zdrowia".

Od razu w nocy stanął przed kolegium i dostał 3 miesiące aresztu. Potem razem z innymi zatrzymanymi przewieziono go do aresztu tymczasowego. Kolejne areszty, a w każdym to same powitanie: ciężkie bicie w szpalerze milicjantów. - W Kozienicach siedziałem dwa tygodnie. Byłem najmłodszy, nie miałem jeszcze 18 lat - opowiada. - Przywieźli tam do nas pielęgniarkę i lekarza. "Żywych trupów nie będę badał" - powiedział i odszedł. Nie chciał nam pomóc. Trzeba jednak powiedzieć, że w Kozienicach tamtejsi funkcjonariusze byli dla nas lepsi niż radomscy. Papierosy przynosili, dokarmiali nas troszkę.

Wyrok w jego sprawie zapadł na początku sierpnia. Do tego czasu nie miał kontaktu z rodziną, nie wiedział też, o co jest oskarżony. - Chodziły plotki, że na Sybir nas wywiozą. Nikt nie wiedział, co się dzieje - opowiada.

Wiecheciowi zarzucono pobicie milicjanta. Potem zmieniono kwalifikację i ostatecznie skazano za kradzież. Wyrok: 4 lata w zawieszeniu, 5 tys. złotych grzywny i 20 godzin do przepracowania w "czynie społecznym". Można powiedzieć, że mogło być gorzej. W końcu przecież wyszedł na wolność.

Miał jednak 17 lat - i wyrok na koncie. Nie mógł dostać żadnej przyzwoitej pracy. Żeby spłacić grzywnę, która sięgała kilkumiesięcznej pensji, pracował na najgorzej płatnych i najbardziej szkodliwych stanowiskach.

Ale najgorsze przyszło potem, w kolejnych latach. Wiecheć: - Przyszła SB. Chcieli namówić mnie do współpracy. Nachodzili też żonę, żeby mnie przekonała. Grozili, że pójdę do aresztu. Żona miała wkrótce rodzić. Postawili mnie pod ścianą. Ale nigdy niczego nie podpisałem. Ani wtedy, ani kiedy wrócili w stanie wojennym.

Przez wszystkie lata Czesław Wiecheć żył z piętnem złodzieja. Nie mógł znaleźć dobrej pracy. Dziecka nie chcieli zapisać do przedszkola - bo to dziecko kryminalisty.

Wiecheć: - A teraz, po tylu latach, dalej nie mogę znaleźć pracy, bo ciągnie się za mną to, że byłem karany. Za kradzież. Tego wyroku nikt nie unieważnił. Dostaję 500 złotych renty, jestem po dwóch zawałach, żyję z by-passami. Gdyby nie dzieci, to musiałbym żebrać na ulicy. A ci, co mnie bili, wolni chodzą po ulicy i po osiem tysięcy emerytury dostają.

Fioletowe plecy

W 1976 r. Antoni Kundys pracował w spółdzielni "Świt". 25 czerwca po południu wracał z pracy. Niemal pod drzwiami domu zatrzymała go milicja.

- Byli w moro, ktoś się zapytał: "Wojsko w milicyjnych samochodach?". Zażartowałem, że trzeba patrzeć na ich buty, w którą stronę się zapinają, żeby ich odróżnić. No i wrzucili mnie na "nyskę" - wspomina ze spokojem.

W ten sam niewzruszony, lekko ironiczny sposób opowiada o "ścieżkach zdrowia", które przeszedł. Dzieli je na "ostre" i "lekkie". Bo mocniej bili milicjanci w Radomiu, a ci w innych miastach byli łagodniejsi. Ważne też było, żeby wiedzieć, gdzie biec w czasie "ścieżki zdrowia", bo czasem można było skręcić w ślepy korytarz, a wtedy trzeba było zawracać i raz jeszcze pokonywać drogę pod gradem uderzeń. - Najgorzej było, kiedy ten przed tobą upadł - wspomina. - Biegaliśmy też w parach, skuci.

Z radomskiej komendy MO trafił do Grójca, potem znów do Radomia, a w końcu do Białegostoku i Kielc. Tymczasem nocne kolegium wydało wyrok: dwa miesiące aresztu plus nawiązka. Nawet nie wiedział, o co był oskarżony.

Kundys: - Po tym wszystkim nie mogłem znaleźć żadnej pracy, a ze "Świtu" mnie zwolnili. W końcu zatrudnili mnie jako konserwatora w szpitalu. Najśmieszniejsze, że pracowałem przy pobitych milicjantach, którzy tam leżeli. Nawet jednemu kółko przy łóżku przykręcałem - śmieje się.

Podobnie jak Kundys, z pracy do domu wracał tamtego dnia Zbigniew Węglarz. Miał szczęście, choć sam nazywa to przypadkiem: jak inni, został przez milicję zgarnięty z ulicy, naprzeciw budynku PZPR. Nie brał udziału w proteście. Był tylko w złej chwili w nieodpowiednim miejscu.

Węglarz: - Jeden z milicjantów chodził z moim bratem do szkoły, spotkałem go na sali, gdzie nas wszystkich zebrali. "Ścieżkę zdrowia" przeszedłem, to prawda, ale nie siedziałem, bo ten milicjant powiedział, żeby mnie puścić, że ze mnie spokojny człowiek.

Na tym się jednak nie skończyło, bo wezwano go przed kolegium. - Oskarżyciel domagał się 3 miesięcy aresztu, ale z tego względu, że miałem małe dzieci, od aresztu odstąpili. Dostałem grzywnę 5 tys. złotych - mówi.

- I z czego to mieliśmy zapłacić? - wtrąca żona Alicja. - Ja nie pracowałam, bo zajmowałam się dziećmi, małe jeszcze były. Mąż musiał wziąć pożyczkę, żeby zapłacić.

- I za co to? - pyta Zbigniew.

Alicja wspomina fioletowe plecy pobitego męża, które okładała kwaśnym mlekiem. Do lekarza bał się pójść. Szczęście miał, w przeciwieństwie do wielu innych, bo nie zwolniono go z pracy. W Zakładach Budownictwa Kolejowego spędził w sumie 25 lat.

Kiedyś "warchoły", dziś "warchoły"

Dziś wszyscy czekają na to samo: na unieważnienie wyroków z 1976 r.

Owszem, część orzeczeń została skasowana przez Sąd Najwyższy na początku lat 90. i w 2002 r., po licznych interwencjach zarządu regionu "Solidarności" w ministerstwie sprawiedliwości. Objęło to jednak osoby skazane z paragrafu 275 "starego" kodeksu karnego, mówiącego o odpowiedzialności zbiorowej za niszczenie mienia i pobicie funkcjonariuszy, ale bez konkretnego wskazania na sprawcę. W latach 90. i później osoby te mogły występować o odszkodowania i dostały je (np. w wysokości 20-30 tys. zł).

Natomiast ci, którzy zostali skazani z paragrafu 208 (obejmował zarzut kradzieży, włamanie do sklepu czy chuligańskie zachowania), dalej żyją z wyrokami.

Nadzieją jest dla nich nowelizacja ustawy z 1991 r. o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego, wnioskowana przez radomską "Solidarność", a przygotowana przez posłankę PiS Marzenę Wróbel.

- Nowelizacja rozszerza zakres czasowy, do końca 1989 r., a także krąg osób, których ma dotyczyć, m.in. o internowanych - mówi Marzena Wróbel. - Trwa jeszcze dyskusja, ile osób obejmie znowelizowana ustawa, bo niektóre dane są tylko szacunkowe. Odszkodowania miałyby być wypłacane w przyszłym roku budżetowym.

- Wicepremier Przemysław Gosiewski zapewnił nas, że w przyszłym roku ustawa miałaby już obowiązywać - potwierdza Zbigniew Dziubasik, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Ziemi Radomskiej. - Projekt jest teraz w komisjach sejmowych.

To unieważnienie wyroków, o których dziś mało kto pamięta, a które wciąż ciążą na przypadkowo skazanych, jest ważne z kilku powodów.

Po pierwsze, skończyłaby się wtedy niezręczna (oględnie rzecz ujmując) sytuacja poszkodowanych radomian, np. podczas przyjmowania do pracy czy choćby kandydowania w wyborach samorządowych. Po drugie, otworzy się dla nich możliwość starania się o odszkodowania. Po trzecie, nowela to także symboliczne zadośćuczynienie za lata prześladowań i upokorzeń.

Bo ci oskarżeni w 1976 r. o rabunek nadal noszą na sobie piętno złodziei. A przecież, choć do rabunków w czasie zamieszek dochodziło, to jednak przedstawienie przypadkowo zatrzymanych ludzi jako "złodziei" było częścią komunistycznej akcji propagandowej. I zakładać trzeba raczej ich niewinność, niż wierzyć w sprawiedliwość nocnych sądów.

- Te wyroki odbiły się na ich zdrowiu, pracy, na opinii w oczach innych ludzi. Zaważyły na całym ich życiu - mówi Zbigniew Dziubasik. - Staramy się o rewizję od 1995 r., ale okazuje się, że najpierw musi się zmienić ustawa.

Czesław Wiecheć: - Skończy się pewnie tak, że nie doczekamy zmiany tej ustawy.

Kto kombatantem?

Nowelizacja dotycząca ofiar represji z 1976 r. nie jest jedyną, która czeka na rozpatrzenie przez Sejm. Przed wakacjami do posłów ma też trafić nowelizacja prawa kombatanckiego. Ma rozszerzyć krąg osób uprawnionych do świadczeń finansowych, zniżek i przywilejów o tych, którzy ucierpieli wskutek komunistycznych represji do 1989 r., a także o tych, którzy zaangażowali się w opozycję antykomunistyczną. Według projektu, kombatantami mieliby być nie tylko walczący w czasie II wojny światowej, ale także uczestnicy walk w Poznaniu w 1956 r. Kolejną grupą byliby uczestnicy walki cywilnej w latach 1914-1945 (termin "walka cywilna" jest znany w historiografii), którzy wspomagani przez państwo są również teraz, na mocy obowiązujących aktów prawnych.

Natomiast nowością jest stworzenie kategorii "działacze opozycji wobec dyktatury komunistycznej", którzy starali się o odzyskanie przez Polskę suwerenności w latach 1944-1989. Jest tu warunek, że ich działalność musiała być systematyczna i nielegalna (lub prowadząca do represji). Do tej grupy zaliczają się np. działacze KOR czy podziemnej "Solidarności". Nie wejdą do niej natomiast osoby, które np. raz uczestniczyły w demonstracji albo po prostu słuchały Radia Wolna Europa.

Kolejną grupą, którą chcieliby wyszczególnić autorzy nowelizacji, są "ofiary represji systemów totalitarnych", a zatem m.in. osoby więzione z powodów politycznych w latach 1957-1989, w tym internowani, oraz osoby, które "wskutek udziału w wystąpieniach wolnościowych lat 1956--1989 poniosły śmierć albo doznały rozstroju zdrowia na czas powyżej siedmiu dni" albo z tego samego powodu zostały zwolnione z pracy.

Być może ta kategoria byłaby szansą dla poszkodowanych z Radomia - najgorzej sytuowani mogliby dostać okresowe świadczenia socjalne w wysokości 400 zł (a zatem pomoc czasową). - Najlepszym rozwiązaniem byłoby przyznanie im stałych rent specjalnych - uważa Zbigniew Dziubasik. - Aby się o nią starać, trzeba jednak dołączyć opis działalności opozycyjnej i szykan, których się doświadczało. Wielu poszkodowanych w Radomiu czegoś takiego nie może napisać, bo w opozycji systematycznie nie działali. Ale w mojej opinii ich doświadczenie czerwca 1976 było gorsze niż stanu wojennego.

Pozostał żal

Planowane zmiany w ustawodawstwie dotyczącym ofiar represji są okazją, by w końcu dokonać rozrachunku - nie tyle z przeszłością, ale z konkretną krzywdą, która dotknęła wiele osób. Tych bez wielkich nazwisk, nawet nie z drugiego czy trzeciego szeregu opozycji, ale zwykłych ludzi, którzy w pewnej chwili stanęli twarzą w twarz z komunistycznym aparatem terroru.

Można powiedzieć, że po prostu znaleźli się w nieodpowiedniej chwili w nieodpowiednim miejscu, że w sumie o nic nie walczyli. Ale to chyba nie tak. Bo przecież wielu - jak bohaterowie tego tekstu - starali się w tamtych chwilach zachować ludzką godność, walczyć o bliskich, nie iść na współpracę z SB. I w efekcie zostali pokrzywdzeni - w każdym znaczeniu tego słowa.

Co więcej, w kolejnych latach żyli z piętnem złodzieja, upokarzani przez wlokące się za nimi świadectwo karalności. Dziś mogą czuć, że pokrzywdzeni zostali nie tylko przez reżim komunistyczny, ale także przez wolną już Polskę, która w ciągu 18 lat nie zdjęła z nich tego piętna.

Coś się jednak zmienia, niezależnie od tego, co zrobiło (lub nie) zrobiło państwo.

Zofia Sadowska co roku chodzi teraz w miejsce, gdzie miał stać pomnik radomskiego Czerwca, a ciągle jest kamień węgielny. Spotyka takich jak ona. Ostatnio napisała o tym wiersz. Czesław Wiecheć mówi, jakie to dobre uczucie, kiedy dziś zięciowie zaczynają patrzeć na niego jak na swego rodzaju bohatera: uczestnika wydarzeń, o których mówią w telewizji i uczą w szkole. To taki drugi oddech, który może zaczerpnąć po tych latach, kiedy o Czerwcu nie dawano mu zapomnieć.

Żal jednak pozostał.

Wiecheć: - Nie mogłem wyjechać, nawet gdybym chciał, paszportu nigdy bym nie dostał. Cały czas mieszkam w tej samej ruinie, w której mieszkałem. Niewiele życia mi zostało. Ten kraj mi cały czas daje po plecach. I to miasto. Przeklęte chyba jest to miasto.

- To przecież hańba, jak sądy traktowały ludzi. Czy my nie jesteśmy ludźmi? - denerwuje się Zofia Sadowska. - Ale odkąd zaczęłam otrzymywać zaproszenia na spotkania, to widzę, że choć ja nie doczekam zadośćuczynienia, to przynajmniej moje wnuki będą wiedziały, że był ktoś, kto o nas pamiętał: "Solidarność" i IPN.

Antoni Kundys: - Nie chciałem wyjechać z Radomia, bo wtedy naprawdę byłbym winny. To tak, jakbym się przyznał.

- My już jesteśmy skazani na to miasto - dodaje Zbigniew Węglarz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (22/2007)