Widok na Syrię

Co piąty mieszkaniec Libanu to syryjski uciekinier. Liban to najbardziej „nasycony” uchodźcami kraj świata. Wielu z nich marzy o tym, co niemożliwe: o powrocie do ojczyzny.

02.10.2016

Czyta się kilka minut

Uciekinierka z Syrii w Bejrucie, stolicy Libanu. Sierpień 2016 r. / Fot. Mohammed Elshamy / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Uciekinierka z Syrii w Bejrucie, stolicy Libanu. Sierpień 2016 r. / Fot. Mohammed Elshamy / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Iman jest Libanką, Mahmoud Syryjczykiem. Ona szyitką, on sunnitą. Związek dwojga ludzi wywodzących się z różnych odłamów islamu jest ryzykowny dla nich samych. Choć więc Iman i Mahmoud uciekli z Syrii do Libanu z sześciorgiem dzieci, nie czują się tu bezpieczni. Bo nie uciekali przed wojną. Historia 31-letniej Iman i 33-letniego Mahmouda, choć także są uchodźcami, wyłamuje się ze schematu wojennego uciekiniera.

Mahmoud co noc wyprowadza dzieci na dach budynku, w którym pomieszkują, aby mogły pooddychać świeżym powietrzem. Z niewielkiej piwnicy, która jest ich domem, niemal nie wychodzą od roku. Tak zwane zabójstwo honorowe za związek z przedstawicielem innego nurtu w islamie grozi im ze strony rodziny Iman, która nie może zapomnieć, że za złamanie tego samego zakazu jej ciotka skończyła z poderżniętym gardłem.

Buszra marzy o szkole

Bachar, najstarszy, 12-letni syn ostrożnie uchyla drzwi i sprawdziwszy tożsamość przybysza zamyka je, aby po chwili otworzyć na oścież, zapraszając do środka. Ciemne i zawilgocone pomieszczenie otaczają rozłożone wzdłuż ścian materace do spania. Środek, w zależności od potrzeb, pełni rolę łazienki, kuchni lub miejsca do zabawy.

Iman kuca przy prowizorycznym palniku, na którym smażą się starannie ozdobione pierożki. Z Mahmoudem poznali się przed wojną w Syrii. – Pracowaliśmy razem w tej samej firmie marketingowej. Mąż prowadził szkolenie, którego byłam uczestniczką – uśmiecha się kobieta.

– Po roku znajomości poprosiłem o jej rękę. Ale jej wuj z powodów religijnych nie chciał się zgodzić. Rodzina nie akceptowała naszego związku, więc wzięliśmy ślub bez jej zgody – opowiada mężczyzna.

– Baliśmy się, ale uczucie było silniejsze – dodaje Iman.

To głównie przed rodziną musieli uciekać do libańskiego miasta Wadi, gdzie początkowo zamieszkali. Zemsta rodziny omal ich nie dopadła. Iman z synami odwiedziła tam jednego z wujów, który był im zawsze przychylny. Tam znaleźli ich mniej przyjaźni krewni. – Przyszli i powiedzieli, że zatrzymują synów, dopóki nie przyprowadzę im męża – wspomina kobieta. – Zawsze grozili, że nas zabiją. Jednemu z synów udało się uciec, drugiego wuj schował u sąsiada. O czwartej nad ranem udało nam się wymknąć z miasta.

Od tamtej pory ukrywają się w Bire, w północnym Libanie. – Duszno nam tu czasem, w tej piwnicy. Zdarza się, że pokłócę się przez to z bratem. Tu jest jak w więzieniu – mówi 10-letni Majed.

– Brakuje nam kolorowanek i książek. Marzę o tym, by mieć koleżanki i pójść do szkoły – dodaje Buszra, lat 12.

Jej ojciec już nie ma marzeń. Poddał się i zaczyna myśleć o nielegalnej podróży do Europy, niezależnie od ryzyka, jakie taka wyprawa niesie. – Nie mam już nic do stracenia – tłumaczy.

Omar chce umrzeć

Omar często płacze. Przytula się wtedy do matki i powtarza, że chciałby wrócić do jej łona.
W Trypolisie na północy Libanu, w zaniedbanym budynku oboje zajmują jedno pomieszczenie. Panuje w nim półmrok, ściany pokrywa grzyb. Jedyny mebel to sklecone z nierównych desek łóżko, na którym 25-letni Omar przesypia całe dnie. – Załamał się, gdy na wojnie w Syrii na jego oczach zabito mu kuzynów – opowiada Jihad, matka.

Jihad ma 49 lat, na jej twarzy rysuje się spokój. Musi być silna, bo po śmierci męża jest jedynym oparciem dla syna. Tylko dzięki pożyczonym przez nią pieniądzom mogli trzy lata wcześniej uciec z rodzinnego miasta Homs w zachodniej Syrii, niedaleko libańskiej granicy.

– Tak Omar zachowywał się wcześniej – Jihad pokazuje nagrany komórką filmik, na którym jej syn miota się po pokoju i krzyczy. – Nie spał wtedy nocami, musiałam go cały czas trzymać za rękę. Teraz jest już spokojny, dzięki lekom.

Omar budzi się na dźwięk głosu. Przytula się znów do matki. – Chcę umrzeć – powtarza, płacząc. Rozwesela go pytanie, jaką chciałby mieć żonę: blondynkę czy brunetkę? – Blondynkę – odpowiada po chwili zastanowienia.

Wózek Muhamada

Na przedmieściach Trypolisu 12-letni Muhamad ciągnie ciężki wózek z ziemniakami i cebulą.
Chłopiec ma smutny wzrok, wygląda na zmęczonego. Mówi, że kocha szkołę, ale rodzice nie pozwalają mu na naukę, bo jest jedynym żywicielem rodziny. Oprócz rodziców utrzymuje też niewidomego brata. Ziemniaki i cebulę sprzedaje codziennie od siódmej rano do siódmej wieczorem. Od libańskiego pracodawcy dostaje za to równowartość trzech dolarów.
Gdy wraca po pracy, jest tak zmęczony, że nie ma siły nawet na zabawę.

– Nie mam tutaj kolegów. Chciałbym wrócić do Syrii, chodzić do szkoły. Bardzo lubiłem matematykę – mówi.

Garaż z widokiem

O powrocie do Syrii marzy też 15-letni Bassan. Do szkoły przestał chodzić w 2013 r., gdy jego rodzina uciekła przed wojną. – Od tamtej pory wszystko zapomniał. Nie potrafi nawet się podpisać – mówi jego matka.

Ojciec jest słabego zdrowia i nie może pracować. Pracuje więc Bassan: jest spawaczem. Ma spracowane, czarne od smaru ręce. Jego dzień roboczy trwa od 7 do 21. Szef daje mu trzy dni wolnego w miesiącu. Do nauki chłopak nie chce wracać. – Chciałbym kiedyś zastąpić mojego szefa i prowadzić taką samą firmę – wyjaśnia.

Zakład, w którym pracuje Bassan, leży na przedmieściach miasteczka Bire. Ze stojącego na wzgórzu budynku – kiedyś był to garaż – rozciąga się widok na otoczoną zielonymi wzgórzami dolinę. Po jej drugiej stronie zaczyna się już Syria.

Sklep Ahmeda

W centrum Bire swój sklep ma Ahmed, lat 67. Ahmed nie może się pogodzić z tym, że syryjscy uchodźcy zabierają miejscowym pracę.

– Libańczycy pracują średnio za ok. 20 dolarów dziennie. A Syryjczycy są w stanie pracować za znacznie mniejsze stawki, więc zabierają dużo zleceń – oburza się sklepikarz.

Przyznaje, że najczęściej o pracę u niego pytają nawet ośmioletnie syryjskie dzieci, które często są zatrudniane jako pomocnicy w sklepach. On sam żadnego Syryjczyka nie zatrudnia, choć ma wielu klientów tej narodowości. – Liczę pieniądze i nie daję im „na zeszyt”, choć niektórzy tak robią – mówi.

Szejk wyznacza kierunek

Piętro niżej, obok szkoły koranicznej, obszerne biuro ma najważniejsza persona w miasteczku. Mohamad pełni tu rolę szejka od ponad 20 lat. W niewielkiej islamskiej społeczności jest największym autorytetem. – Ludzie chcą ode mnie rad w kwestiach religijnych, ekonomicznych, psychologicznych czy politycznych. Oczekują, że będę im wskazywał kierunek – mówi.

Najważniejsza rola polega na mediowaniu w konfliktach. – Obecnie najwięcej waśni między Libańczykami i Syryjczykami dotyczy rynku pracy. Miejscowi są sfrustrowani, że uchodźcy zabierają im pracę, a ten region jest biedny – tłumaczy szejk. Konflikty zdarzają się też na polu matrymonialnym. – Syryjczycy chcą wydawać swoje córki za miejscowych, bo liczą, że ich status się podniesie.

Popołudniową kawę szejkowi zakłóca mieszkaniec, który przychodzi z prośbą o pomoc. Żali się, że lekarz, u którego był przed chwilą, był spięty i mało rozmowny.

Polski patent na pomoc

Mało rozmowny jest też Mohamad. 10-letni Syryjczyk siedzi w poczekalni kliniki dwa piętra nad biurem szejka. Jest marudny, bo ma zapalenie ucha i czeka z matką, aż przyjmie go pediatra. Wcześniej nie miałby szans, by dostać się do lekarza, bo Syryjczycy nie mają dostępu do libańskiej służby zdrowia. Teraz w założonej z myślą o nich klinice mogą się zarejestrować za symboliczną kwotę trzech dolarów. W placówce, założonej przez Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, w 2015 r. z pomocy skorzystało ponad 4 tys. Syryjczyków.

Do Libanu, który ma 4,5 mln ludności, uciekł już milion Syryjczyków. Większość żyje na granicy ubóstwa. Formalnie mają status turystów, gdyż Liban nie podpisał konwencji określającej status uchodźców. Libańskie władze nie zgadzają się też na tworzenie obozów, więc Syryjczycy – poza nielicznymi, którzy mieszkają w nielegalnych obozach – muszą sami zapewnić sobie schronienie.
Ale wielu nie stać nawet na wynajęcie piwnicy czy garażu. Do nich adresowana jest pomoc PCPM, które – dopłacając do czynszu przez trzy lata – zapewniło dach nad głową 15 tysiącom Syryjczyków.

Podjęta we wrześniu przez polski rząd decyzja o przyznaniu Centrum 12 mln zł dotacji umożliwi pomoc 10 tysiącom uchodźców.

Osobno na boisku

Wśród nich jest Samir, który z rodzicami i trojgiem rodzeństwa mieszka w garażu w Trypolisie.

Z Syrii chłopiec pamięta tylko okolice domu i szkoły. I oczywiście boisko, na którym grał w piłkę. – W Libanie jest trudniej niż w Syrii – przekonuje. Bo nienawidzi libańskiej szkoły, lubi chodzić tylko na zajęcia WF. – Trochę też na matematykę – uśmiecha się.

Fatima, jego siostra, która podobnie jak Samir jest w podstawówce, ma inne podejście. Zarzuca plecak na ramię i idzie do szkoły. Pierwsza lekcja to jej ulubiony arabski. Samir się nie spieszy. – Pójdę później – mówi. Jest fanem Ronaldo, choć za wielu bramek nie strzela, bo sam gra na obronie.
Na boisku syryjskie dzieci grają tylko między sobą. Libańczycy nie chcą z nimi grać.

– Czasami przychodzą na boisko i zabierają nam piłkę. Nie zawsze oddają – mówi Samir.

Jest niewysoki, ale gra twardo i jest kapitanem drużyny. Gdy idą z całą bandą w kierunku szkoły, od razu widać, kto się cieszy respektem. Najdrobniejszy Samir idzie pierwszy. Dopiero za nim koledzy.

Jeden na czterech

Kolegów wśród Libańczyków nie ma też Mohamad, który z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa mieszka we wsi Kuaschra przy granicy z Syrią. Mohamad, 10-latek, chodzi do czwartej klasy i chciałby wrócić do szkoły w ojczyźnie. – Była ładniejsza i miałem tam więcej kolegów – tłumaczy. Tu rówieśników z Syrii jednak nie brakuje, bo na 4 tys. mieszkańców wsi przypada tysiąc syryjskich uchodźców.

Imad, ojciec Mohamada, jest rolnikiem. Z rodzinnej miejscowości Akra w Syrii uciekli przed nalotami w 2014 r. W Libanie jest nielegalnie, nie stać go na zapłacenie za pobyt czasowy. Ma też problem ze znalezieniem pracy, bo nie może się oddalać od wioski, w której mieszka. Na przydrożnych punktach kontrolnych za nielegalny pobyt grozi mu areszt. Za część czynszu jego rodziny płaci PCPM, a jedzenie dostają od Czerwonego Krzyża.

– Gdyby nie Polacy i karty żywnościowe, nasza sytuacja byłaby zupełnie fatalna – mówi Mohamad.

Siedząc na macie, gra w grę na telefonie i nie śpieszy się do szkoły. Bus, który zabiera go z innymi syryjskimi dziećmi, przyjeżdża zwykle dopiero o 13. Decyzją libańskiego ministerstwa edukacji syryjskie dzieci nie mają zajęć razem z libańskimi. Przychodzą do szkoły na drugą zmianę: lekcje zaczynają się więc właśnie ok. 13 i kończą o 19. Uczą ich libańscy nauczyciele według libańskiego programu, w którym część przedmiotów jest po francusku.

Mohamad nie chce przyznać, że to mocno utrudnia mu naukę. – Jestem pilnym uczniem. Nauczyłem się alfabetu – mówi.

George nie wróci

Jest wczesne popołudnie. W szkole we wsi Kuaschra właśnie zaczęła się przerwa, syryjskie dzieci z krzykiem wybiegają na szkolne boisko. Uczy się ich tu ponad pół tysiąca.

Abdul jest nauczycielem matematyki. Zgodnie z programem musi uczyć syryjskie dzieci w języku francuskim. – Początkowo było trudno, teraz zaczynają rozumieć. Najpierw tłumaczę po arabsku, potem wprowadzam francuskie słowa – wyjaśnia.

Abdul dodaje, że większy problem jest z agresywnymi zachowaniami małych Syryjczyków doświadczonych wojną. – Dzieci bawią się zabawkami, które przypominają broń, jaką widziały w ojczyźnie. Staramy się to zmieniać. Ale to trudne – opowiada Abdul, który pracuje na drugą zmianę, podobnie jak wielu libańskich nauczycieli. Syryjscy pedagodzy, których wśród uchodźców nie brakuje, nie są brani pod uwagę.

Syryjczycy George i Daniel są anglistami, od dawna nie mogą znaleźć pracy. – Dałem masę ogłoszeń o korepetycjach, ale bez odzewu – mówi George. Razem z córkami o biblijnych imionach Szamiram, Nahren i Micha żyją skromnie w niewielkim mieszkaniu w chrześcijańskiej dzielnicy Bejrutu.

Rodzina George’a chciałaby skorzystać z programu przesiedleń i wyjechać do Australii. Nauczyciel mówi, że w Syrii stracili wszystko i nie mają do czego wracać. – Musieliśmy porzucić trzy domy i niezłe auto – opowiada George. Przyznaje, że w Syrii jako chrześcijanom nie było im łatwo jeszcze przed powstaniem tzw. Państwa Islamskiego. – Teraz nie ma tam dla nas powrotu – dodaje.

A jeśli nie uda się z Australią? George nie myśli o tym, by płynąć pontonem do Europy. Patrząc na córki, rzuca: – To samobójstwo. Mam je na to narazić? ©

Autor jest dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016