Zostaw ludziom błędy, naprawiaj siebie

Często mówię w kazaniach: Zobaczcie, ile dobra robimy! Ilu ludzi cieszy się, że nas spotkało! Ociężałość duszy polega na tym, że człowiek skupia się na grzechu. Zachowuje się tak, jakby nie chciał usłyszeć Dobrej Nowiny.
O. Leon Knabit /
O. Leon Knabit /

WOJCIECH BONOWICZ: - Boże Narodzenie to czas wiary radosnej, której Ojciec - obchodzący właśnie 50-lecie kapłaństwa - jest niewątpliwie świadkiem. Zawsze Ojciec był taki?

O. LEON KNABIT OSB: - Zanim odpowiem, pozwolę sobie na małą dygresję. Święcenia kapłańskie otrzymałem nazajutrz po skończeniu 24 lat - 27 grudnia 1953 r. Mój biskup tak to ustawił, żebym bez specjalnej dyspensy mógł już być “pełnym" kapłanem, mieć intencje i stypendia mszalne (czyli podstawę utrzymania) i... dalej w spokoju chorować. Pamiętam, że przy całej radości, jaką czerpałem z kapłaństwa, trochę byłem na siebie zły: taki młody i już taki zdechlak. Tak więc moje radosne usposobienie zostało wystawione na poważną próbę. A i potem oczyszczało się ono przez wszystkie te lata, które przeżyłem najpierw jako ksiądz, a potem jako mnich. Przedtem było ono mocniej zaprawione podkpiwaniem, satyrą, nawet złośliwością. Nie rozumiałem tego, że “niewinne" docinki mogą kogoś boleśnie ranić. Kiedyś jeden ze starszych ojców powiedział mi: “Nawet ci, którzy cię kochają, nie lubią ciebie". Zmusiło mnie to do myślenia.

- A Ojciec chciał, żeby wszyscy go lubili?

- Chciałem, żeby nie czuli się zranieni. I żebym ja sam nie był bezmyślny. Wedle zasady, że mnich im starszy, tym lepszy, zacząłem nad tym pracować. Jak w każdej sprawie, tak i w tej, trzeba jednak zachować umiar. Czy zupełne starcie ząbków i pazurków jest na pewno czymś właściwym? Wtedy człowiek staje się takim “świętym cielęciem". Co natomiast warto zrobić? Zwrócić więcej tej ironii, tej złośliwości przeciwko samemu sobie, żeby nabrać do siebie dystansu. Nauczyć się śmiać z samego siebie.

  • Radość jako kompas

- Kiedy Matka Teresa poczuła w młodości, że jest powołana do życia zakonnego, poszła z tą sprawą do księdza, który opiekował się Sodalicją Mariańską w Skopje. Usłyszała od niego, że “dowodem słuszności jakichkolwiek dążeń jest towarzysząca im radość". Że “radość jest kompasem, który wskazuje kierunek". Czy Ojciec też uważa, że radość jest niezawodnym przewodnikiem?

- Przypominam sobie swoją wielką radość, kiedy przekraczałem progi seminarium w Siedlcach - 25 października 1948 r. Moja rodzina żegnała mnie płaczem, co mnie nawet trochę zirytowało, bo ani daleko nie wyjeżdżałem (seminarium było paręset metrów od domu), ani nic głupiego nie robiłem. A tu tymczasem podniósł się lament. Pamiętam dobrze ten kontrast: siostry i Mamusia płaczą, a mnie aż rozsadza z radości.

Podobnie było, kiedy wstąpiłem do klasztoru. Gdy obudziłem się po pierwszej nocy spędzonej w Tyńcu i zrozumiałem, gdzie jestem, a na korytarzu nie było jeszcze żywego ducha, z całej siły... strzeliłem sobie na wiwat z dużej papierowej torby. I zaraz się wystraszyłem, że ktoś przyjdzie i mnie wyrzucą. Ale na szczęście nikt się nie pojawił. W ten sposób wyładowałem radość, która mnie przepełniała.

- Kiedy pytałem, czy radość jest najlepszym przewodnikiem, to myślałem też o sytuacjach, w których robimy coś z wysiłkiem, trochę na przekór sobie, niezadowoleni z siebie - i potem inni nas chwalą, że to tak wspaniale się udało.

- Radość w takich sytuacjach może być swego rodzaju premią. Można pracować efektywnie również bez premii. Nieraz nie wiemy, co oznacza dane doświadczenie. Może chodzi o radość innego rodzaju niż takie czysto emocjonalne zadowolenie. Może jesteśmy za bardzo emocjonalni, a za mało racjonalni. Nie każda pożyteczna praca musi mnie uskrzydlać. Trochę to zależy od charakteru, a trochę - ale takie “większe trochę" - od łaski.

- Czym w takim razie jest radość - stanem umysłu, uczuć czy ducha?

- Nie wiem, co sądzą o tym inni, ja powiedziałbym, że radość jest przede wszystkim stanem ducha. Mogą być smutki, mogą być rozmaite przykre emocje czy zdarzenia, ale to nie przekreśla mojego wewnętrznego przekonania, że wszystko, czego doświadczam, ma sens.

- W jednym z wywiadów powiedział Ojciec, że “radość to zgodność stylu życia z tym, co Pan Bóg człowiekowi przeznaczył".

- Z radością sobie przytaknę... Z tym, że jest to definicja zrozumiała tylko na gruncie wiary. Ktoś niewierzący musiałby w miejsce Pana Boga podstawić los, naturę albo rozsądek... Chodzi tu o coś bardzo zasadniczego: czy człowiek czuje - i wie! - że jest na swoim miejscu? Że wsiadł do właściwego pociągu? Ja tak właśnie uważam. Kiedy mnie ochrzczono, dostałem do ręki bilet. Wsiadłem do pociągu, którym jest moje powołanie. Na pewno pociąg jest dobry - to jest podstawa radości. Mogę się z kimś pokłócić w czasie jazdy, mogę zrobić coś głupiego czy nawet złego, ale dopóki nie wysiądę, pociąg przybliża mnie do celu.

- Nawet kiedy biegnę w stronę przeciwną do kierunku jazdy?

- Nawet wtedy. Bo przecież w każdej chwili mogę się opamiętać i zatrzymać, a pociąg powiezie mnie w dobrą stronę. Są rozmaite zdarzenia i nastroje, które mącą radość zasadniczego wyboru. Ale kiedy wiem, dokąd naprawdę zmierzam, nie będę z tych niewygód robił tragedii.

  • Za łatwo rezygnujemy

- Porównania z pociągiem użył także ks. Józef Tischner w książeczce “Pomoc w rachunku sumienia". Ale nie wszystkim się ono podoba. Ks. Adam Boniecki uważa na przykład, że zbyt przypomina ryzykowny pomysł teologiczny, mianowicie zasadę “opcji fundamentalnej": nieważne, co robię, ważne, że wybrałem słuszny kierunek.

- Każde porównanie ma swoje ograniczenia. W obrazie pociągu jeden element jest bardzo cenny: ja nie jestem sam. To nie ja prowadzę pociąg, a i wagony nie są puste. Mogę się rozmaicie zachować, ale jest zawsze ktoś, kto mi powie, co jest słuszne. Oczywiście, mogę też w każdej chwili wysiąść, nie ma przymusu, żebym jechał akurat w tym kierunku. Czasem człowiek w życiu kilka razy się przesiądzie, zanim wróci do właściwego pociągu.

- Jaka w takim razie jest różnica między radością a szczęściem? Czy - na przykład - szczęście jest czymś trwałym, a radość nietrwałym? Czy może na odwrót?

- Mnie osobiście szczęście kojarzy się z czymś transcendentnym, absolutnym - po prostu z Bogiem. Rozmaite drobne “szczęścia", których tu doświadczamy, są tylko namiastką tego wiecznego. Zakochany mówi do ukochanej: “Jesteś moim szczęściem". Albo: “Jakie ja miałem szczęście, że cię spotkałem". To są wyznania piękne i prawdziwe, ale opisują coś mimo wszystko ulotnego. Bardzo często posługujemy się słowem “szczęście", myśląc po prostu o czymś wyjątkowym, o jakimś pomyślnym zbiegu okoliczności: “Na szczęście Papież czuł się dobrze i mógł się z nami spotkać". W takim kontekście nie ma większej różnicy między radością a szczęściem. “Ale szczęściara" - mówią koleżanki o takiej, która znalazła sobie bogatego i kochającego męża. A potem coś się psuje i jest jak w dawnym szlagierze: “Wczoraj szczęście było blisko, / wczoraj śmiał się do nas świat. / Dzisiaj przeminęło wszystko, / szczęście rozwiał wiatr".

- A czy można być naprawdę radosnym, skoro wie się, że tak wielu ludziom źle się wiedzie? Czy człowiek może rzeczywiście czuć się na swoim miejscu, gdy wie, że inni nie mogą tego miejsca znaleźć?

- Pamiętam, jak moja Mamusia wróciła raz uradowana ze sklepu mięsnego, gdzie stała w długiej kolejce. “Dostałam! Ostatni kawałek!" - oznajmiła z radością, a potem nagle posmutniała: “Popatrz, ci wszyscy za mną już nie dostali...". To jest najlepsza lekcja wrażliwości. Nie: “Należy mi się, przecież mam dzieci" - i tak dalej. Ale: “Popatrz, a inni co?".

Dziś chyba za łatwo rezygnujemy z takiego wychowania. Dominuje raczej postawa: bierz, ile chcesz i ile możesz. Tak, jakby nikt poza tobą nie zasługiwał na uwagę. Weźmy inny przykład: jest Powstanie Warszawskie, do niewoli dostaje się Niemiec. Młody powstaniec prowadzi go przez podwórze, popychając i szturchając kolbą. I wtedy z okna ktoś woła: “Co ty robisz?! Tak nie wolno. Przecież to człowiek!". Sam pamiętam, jak Rosjanie prowadzili jeńców z linii frontu. Zawsze znalazł się ktoś, kto podał tym Niemcom wodę, chleb czy papierosy. Chociaż jeszcze kilka dni wcześniej schodziłby im z drogi i w duchu przeklinał. Wokół czego budować etos narodowy, jak nie wokół takich właśnie postaw?

- Powiedziałbym, że nasze narodowe cnoty giną w skrajnościach: bo albo je do przesady "pompujemy", albo - przeciwnie - kwestionujemy ich istnienie. Tymczasem większość z nas to ludzie małych, niezbyt efektownych cnót.

- Jestem często bardzo zbudowany spowiedziami. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ci, którym jest wszystko jedno i przykazania mają w nosie, do spowiedzi nie chodzą. Ale właśnie sam fakt, że tak wielu jest tych, którym nie jest wszystko jedno, napełnia mnie radością. Co ciekawe, część z tych ludzi dopiero buduje swój etos - nie wspomaga ich żadna rodzinna tradycja, nie wspiera doświadczenie pokoleń. Proszę pamiętać o zniszczeniach, najpierw wojennych, potem powojennych. Wielu wspaniałych ludzi zamordowano, niektórzy z tych, co przeżyli, zostali złamani. Nadrabiamy teraz lata spustoszeń.

  • Pan Bóg jest dowcipny

- A jaka jest różnica między radością a wesołością?

- Radość jest głębsza, przenika człowieka całego. Za wesołością mogą się kryć rozmaite uczucia. Może być wesołość, która płynie z radości, ale może być też wesołość, która służy jako przykrywka. “Śmiej się, pajacu, choć serce płacze...".

- Bywa, że wesołość, poczucie humoru wiąże się z dość ostrym, przenikliwym widzeniem ludzi i spraw. Takim, które z jednej strony dostrzega tragizm naszego położenia, a z drugiej - naszą śmieszność, małość, nasze rozmaite grzechy i grzeszki.

- Jakoś tak jest, że łatwiej być dowcipnym, kiedy jest się złośliwym, niż wtedy, gdy traktuje się ludzi z życzliwością. Kiedyś były wybory w klasztorze i o każdym kandydacie na opata napisałem dwie fraszki - jedną złośliwą, drugą pozytywną. Jeden z ojców powiedział mi: “Wiesz, te złośliwe są lepsze".

Przy innej okazji w podobny sposób podsumowywałem wybory. O o. Piotrze Rostworowskim napisałem: “Po pewnych wyborach / wziął laskę kantora", co miało sens ironiczny: “A widzisz, nie wybrali cię!" (kantor to stanowisko raczej drugorzędne). O o. Mateuszu, który z szafarza stał się przeorem: “Nie tylko zwierzęce / sprawy ujął w ręce". O o. Karolu Meissnerze, który trafił do klasztoru po studiach medycznych: “Jednej mi rozstrzygać nie każ / rzeczy: mnich to czy też lekarz". A o o. Bernardzie Turowiczu: “Złączył jednym chwytem / pokorę ze sprytem" - bo jako mnich, który ślubował na klasztor św. Andrzeja w Belgii, z pokorą odmówił kandydowania na jakiekolwiek stanowisko w Tyńcu, no i dzięki temu miał święty spokój. Ojciec Piotr powiedział mi później: “O mnie była najzłośliwsza". Ale na końcu napisałem sam o sobie: “Wybaczcie kawały, / bom jest przemądrzały".

- Czy Pan Bóg ma poczucie humoru?

- "Pan Bóg jest dowcipny, każdy się przekona, / bo stworzył żyrafę i ojca Leona".

- A ta fraszka skąd się wzięła?

- W 1968 r. głosiłem u dominikanów w Krakowie rekolekcje. Był Wielki Post, pod uniwersytetem bito studentów, a ja miałem głosić “Rekolekcje radosne" - tak wypisano na plakatach. Stare Miasto było obstawione przez milicję i tuż przed Mszą z nauką o. Tomasz Pawłowski mówi do mnie: “Ojcze, udało się dogadać z dowództwem milicji, że jak studenci wyjdą po dziewiątej, to się rozejdą w spokoju, a jak przed dziewiątą - to będzie awantura". No więc musiałem ciągnąć do tej dziewiątej. A wiadomo, jak to jest - mówić na czas. Człowiek mówi wtedy to, co wie, i jeszcze trochę... Potem niektórzy mieli pretensje, że “przyklepałem" ciekawy temat. No ale na zakończenie w “Beczce" były podziękowania i właśnie wtedy usłyszałem tę fraszkę. Czyli w sumie nie było tak źle. Widać, że już wówczas traktowano Leona jako typa radosnego...

Często w kazaniach mówię ludziom: “Zobaczcie, ile my dobra robimy! Ilu ludzi nas błogosławi, cieszy się, że spotkało nas na swojej drodze!". Bo zło ma to do siebie, że skupia na sobie uwagę. A dobro jest dyskretne. Człowiek musi być wyczulony na zło, które popełnia, ale musi być też wobec siebie sprawiedliwy. Ociężałość duszy na tym polega, że człowiek skupia się na grzechu. Zachowuje się tak, jakby nie chciał usłyszeć Dobrej Nowiny. Cały paradoks polega na tym, żeby widzieć w innych przede wszystkim dobro, nawet - co tak charakterystyczne dla świętych - widzieć ich jako lepszych od siebie. A jednocześnie nie patrzeć na siebie jako na tego ostatniego, który nic nie potrafi, którego Pan Bóg już przekreślił. Każdy z nas jest innym naczyniem: jednego łaska napełnia szybciej, innego wolniej. Każdemu też dany został inny poziom heroizmu. Znów trzeba by wrócić do tego porównania z pociągiem: jeżeli nie wysiadłeś, jeżeli chcesz jechać, wciąż jest nadzieja.

- Św. Doroteusz opowiada o pustelniku, który zawsze potrafił zobaczyć dobrą stronę drugiego. Kiedy odwiedzał sąsiada i zastawał u niego w celi bałagan, mówił: "Szczęśliwy ten brat, tak oderwany od rzeczy ziemskich, że nawet u siebie nie sprząta". A kiedy u innego panował wzorowy porządek, cieszył się: "Szczęśliwy ten brat, bo ład, który ma w duszy, rozlewa się na całe otoczenie".

- Na pewnym etapie rozwoju duchowego człowiek zaczyna tak właśnie patrzeć. Starzy mnisi radzą: zostaw ludziom ich błędy, naprawiaj siebie.

Jest taka piękna książka - “Mój Chrystus połamany". W czasie rewolucji hiszpańskiej uszkodzony został krucyfiks: jeden z rebeliantów odciął twarz Chrystusa. I autor książki pisze: jeżeli jest ktoś, kogo nienawidzisz albo kim gardzisz, podstaw jego twarz w miejsce twarzy Ukrzyżowanego i ucałuj Jego stopy. To jest wywrócenie normalnego myślenia do góry nogami.

- Ale czy przy takim nastawieniu można wymagać od siebie i innych?

- Stawianie wymagań ma sens tylko wtedy, kiedy człowiekowi chodzi o autentyczne dobro drugiego, a nie o pokazanie, że się ma nad kimś przewagę czy władzę. Trzeba wymagać i trzeba usprawiedliwiać - to jest droga, którą wskazał Jezus.

I dodałbym jeszcze jeden element: cieszyć się postępami innych. Nie bać się, że mnie prześcigną. My tu w klasztorze stale się tego uczymy. Przychodzą młodzi, zdolni i my się cieszymy, bo nasz czas już minął, a trzeba, żeby ktoś pociągnął dalej to dzieło. Któryż ojciec nie chciałby, żeby jego dziecko było mądrzejsze niż on? Dobrze jest przenieść to nastawienie także na innych ludzi.

O. Leon Knabit (ur. 1929 r.) jest wziętym rekolekcjonistą, autorem telewizyjnego talk-show “Ojciec Leon zaprasza". Wydał “Spotkania z Wujkiem Karolem". Ukazały się też dwa tomy rozmów Wojciecha Bonowicza i Artura Sporniaka z o. Knabitem: “Schody do nieba" oraz “Od początku do końca". W klasztorze tynieckim, gdzie mieszka, pełni funkcję podprzeora. 27 grudnia obchodzi 50-lecie święceń kapłańskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2003