Złoto i Chleb

Boże Ciało i procesja, w której niesiemy przez ulice miast i wsi Chrystusa, to dobry moment do zastanowienia się nad tym, czego szukamy w Kościele.

20.06.2011

Czyta się kilka minut

Po Bożym Ciele nic po księdzu w kościele" - mówi przysłowie. Mowa tu o kościele przez małe "k", bo raczej trudno przypuszczać, by w czasach, kiedy to porzekadło powstało, panowało przekonanie o tym, że kościół to nie tylko budowla, ale też ludzie (w tym świeccy). A nawet jeśli, to już na pewno nie dostrzegano powszechnie obecności Kościoła w poganach, heretykach i schizmatykach, a bezbożnicy - dzisiejsi ateiści - w ogóle nie wchodzili w rachubę.

Dzisiaj zawężenie znaczenia terminu "Kościół" do kleru jest mocno ugruntowane nie tylko w świadomości katolików. Kościół to, Kościół tamto, mówią - mając na myśli na ogół biskupów i księży. Modny ostatnio termin "ludzie Kościoła" ogarnia także świeckich działaczy, aktywistów i liderów - ale przecież my, chrześcijanie, nie jesteśmy własnością Kościoła i być nią nie możemy z prostego powodu: my jesteśmy Kościołem. Być może te językowe łamigłówki są przesadzone, ale nie sposób nie pamiętać o tym, że nasza mowa nas zdradza: ujawnia zarówno to, o czym myślimy, jak również to, co staramy się ukryć.

Żeby daleko nie szukać: nazwa mojego zakonu to Towarzystwo Jezusowe. Jego członkowie powinni być towarzyszami Jezusa i przez to samo przyjaciółmi w Panu, którzy mieszkają nie w klasztorach, ale domach. Obecnie jednak mówimy o sobie innym językiem: że mieszkamy we wspólnotach i jesteśmy członkami wspólnoty. O przyczynę tych językowych zmian zapytałem przed laty o. Stanisława Opielę, który tak odpowiedział: dom zmienił się we wspólnotę wtedy, gdy przyjaciele w Panu stali się członkami, a miłość braterską zastąpiły personalistyczne relacje.

Ucieczka

Z czymś podobnym mamy do czynienia w całym Kościele. Ubolewamy nad postępującym spadkiem dominicantes, ojcowie duchowni seminariów będą debatować, jak kleryków przekonać do owocnego udziału we Mszy, ale przyczyn szukamy w złej woli naszych wrogów z diabłem na czele, w skutkach grzechu pierworodnego - choć jasną jest rzeczą, że to często nie zła wola, ale najszlachetniejsze pobudki doprowadzają nas do najpodlejszych zachowań. Rozmawiając o kryzysie, szukamy jego przyczyn na zewnątrz, a jeśli wewnątrz, to na płaszczyźnie moralnej. Wskutek tego nasze diagnozy tylko częściowo są prawdziwe, a poczynania skuteczne.

Tymczasem spadek owych dominicantes jest spowodowany tym, że zarówno Msza, jak i pozostałe sakramenty utraciły swój wspólnotowy, rodzinny charakter i stały się najważniejszymi co prawda, ale tylko pobożnymi, prywatnymi praktykami. I w tym miejscu zaczyna się konflikt. Msza zredukowana do prywatnej modlitwy, by zaistnieć, nie potrzebuje innych ludzi, przyjaciół w Panu, braci w wierze. Więcej - ci inni jeszcze przeszkadzają. Mówimy przecież, że w kościele nie można się odpowiednio skupić, dlatego najlepiej się modlić w lesie, w górach, w domu (jak już domownicy śpią), a w kościele tylko jeśli jest pusty.

Co sprawiło, że Msza i pozostałe sakramenty tak bardzo się zmieniły? Dlaczego przestały być dziełem Kościoła, a stały się dziełem pojedynczych osób? Odpowiedź w gruncie rzeczy jest prosta. Liturgia, która nie jest wspólnym działaniem, w której nie wszyscy czynnie uczestniczą i nie wszyscy są na niej równie konieczni - jest po prostu bezpieczniejsza. A to dlatego, że jest jednokierunkowa, zmierza tylko ku Bogu. Tylko Boga mamy przed sobą, ludzi - za plecami. To ja Bogu ofiarowuję Mszę, pozostawiając Mu tylko możliwość zrewanżowania się za ten dar. Tymczasem Bóg Żydów i chrześcijan jest Bogiem całego ludzkiego życia i nie zgodzi się, byśmy Go zamknęli w obrzędach, kulcie, w religii, w sacrum, którego granice sami oznaczymy. Dlatego można zaryzykować twierdzenie, że owa ucieczka chrześcijan z kościołów jest spowodowana tym, że w tych kościołach nie ma Kościoła. Mówiąc metaforycznie, w kościele jesteśmy sobie obcy, nie ma się do kogo przytulić.

Majestat

A zatem w Boże Ciało kończymy nasze księżowskie urzędowanie w kościele z wielką pompą. Przepyszny baldachim, chorągwie, sztandary i feretrony, kadzidła i kwiaty, i wreszcie promienista monstrancja, której nawet ksiądz nie śmie dotknąć inaczej, jak tylko przez welon. Może nie czas i nie miejsce, by tutaj wspominać o ciemnej stronie tychże procesji, o tym że w przeszłości te nabożne pochody dawały okazję do pogromów na Żydach i do tumultów, w których ucierpiał niejeden heretyk. I dzisiaj również niejedna manifestacja polityczna zaczyna się przed ołtarzem, a kończy tumultem pod krzyżem-substytutem.

Ponoć jezuici, chyba warszawscy, uzyskali ongiś przywilej nieuczestniczenia w procesjach. W każdym razie nie od rzeczy będzie w tym miejscu przypomnieć ks. Piotra Skargę: "Zakon ten Choru i śpiewania nie ma, i Processyami się nie zabawia, na inne pilnieysze posługi Boskie i ludzkie ręke obracając. Habitu też innszym Zakonom zwykłego nie noszą, rozumieiąc iż tego wieku w ktorym się heretycy takim ubiorem obrażaią, rychley się do serc ich wkradać mogą".

Oburzamy się słusznie na przenoszenie odpowiedzialności za przewinienia pojedynczych chrześcijan na cały Kościół. Czy jednak i w tym przypadku wina nie leży po części po naszej, księżowskiej stronie? Nieustannie jawimy się współwyznawcom w majestacie urzędu, tworząc pozory wywyższenia ponad wszystkich. Nic dziwnego, że gdy dojdzie do ujawnienia ciemnej strony tego czy tamtego z nas, reakcja bywa ostra i krytykuje się nas w dwójnasób: za rzeczywiste nadużycia jednostkowe, a przy okazji za całokształt.

Piękne koło

Naszym katolickim procesjom Bożego Ciała, mówiąc fachowo, procesjom eucharystycznym, teoforycznym, wielce dziwią się chrześcijanie prawosławni. Trudno im zrozumieć, jaki cel ma obnoszenie chleba po ulicach i drogach naszych miast i wsi. Przecież chleb jest do jedzenia, a nie do patrzenia nań. Z tym poglądem na Eucharystię można się zgadzać lub nie, ale jest w nim coś na rzeczy. Nadmiar adoracji przeszkadza, gdyż odciąga od stołu, co o dziwo może być nam na rękę. Co innego zasiąść z kimś do stołu, a co innego tego kogoś obserwować, np. na scenie. Bezpieczniej jest kogoś podziwiać z pewnej odległości, niż z tym kimś żyć.

Kładąc nadmierny akcent na adorację, wytwarzamy dystans między nami i Chrystusem, a w skrajnym przypadku trzymamy Go jako więźnia, co prawda miłości, w złotej klatce tabernakulum i monstrancji. Tak się trzęsiemy ze strachu, by niczym nie urazić Bożego Majestatu, że całą uwagę skupiamy na rzeczach drugorzędnych, na odpowiednio szerokim otwarciu ust, wysunięciu języka, złożeniu rąk i przyklęknięciu czy pokłonach. W przypadku diakonów, prezbiterów i biskupów ten nadmiar przejawia się w tym, że puryfikacja, czyli mycie kielicha, trwa nieraz dłużej od konsekracji. W niedalekiej przeszłości z największą pieczołowitością wyszukiwano najmniejszych okruszynek Hostii. Zamiast cieszyć się ze spotkania, zamiast zajmować się Jezusem, nerwowo krzątamy się wokół naszych rąk, nóg, ust i naczyń, no bo przecież: "idzie, idzie Bóg prawdziwy. Stańmy wszyscy pięknym kołem i uderzmy przed Nim czołem".

A Jezus mówi wyraźnie: bierzcie, jedzcie i pijcie. Dlatego najpiękniejszą monstrancją, w jakiej Chrystus najlepiej się czuje i prezentuje, jest Kościół: każdy z nas, każdy chrześcijanin. Jezus lubi, kiedy patrzymy Mu w oczy, natomiast takiej bliskości nie znoszą satrapowie, ale i niewolnicy, którzy pogodzili się z niewolą.

Prawdomówność

Poza przesunięciem akcentu z jedzenia i picia na adorowanie - ponoć z szacunku dla ciągłości kościelnej tradycji - dalej podczas Mszy co innego mówimy i co innego robimy. Za Chrystusem powtarzamy zaproszenie "bierzcie i jedzcie", a jak już przyjdzie na to pora, to podchodzący do stołu mało tego, że nie może niczego dotknąć, a cóż dopiero wziąć: jest przez księdza karmiony jak małe dziecko. Jeszcze gorzej ma się rzecz z drugą częścią zaproszenia - "bierzcie i pijcie". I znowu, kiedy zaproszony podchodzi, żeby spełnić życzenie Chrystusa, nie ma już niczego do brania, ani tym bardziej do picia, gdyż zapraszający go sam wszystko wypił.

Owszem, to prawda, że zarówno chleb, jak i wino równocześnie, razem i osobno, są ciałem i krwią Jezusa, a więc Nim, ale to nie powinno mimo wszystko usprawiedliwiać udzielania komunii pod jedną postacią. Gdzie jak gdzie, ale we Mszy słowa muszą ściśle przylegać do gestów, gesty do słów. O ile chcemy być prawdomówni.

Poczucie sztuczności pogłębia jeszcze jedna rzecz, wydawać się może błaha: to szaty i paramenty liturgiczne. Mamy więc papieża ubranego w barokową, koronkową albę, na niej ornat gotycki, ale z materiału tylko udającego złotą tkaninę, do tego mitra bardzo współczesna, a dla podkreślenia pełni kapłaństwa dochodzi dalmatyka. Jeśli taka mieszanka ma być obrazem Tradycji, to przepraszam, ale to tak, jakby dzisiaj ubrać kogoś we frak, spodnie wycieruchy, do tego krawat w groszki, adidasy, zielone skarpetki i na głowę beret z antenką, i twierdzić, że całość jest przejawem wyrafinowanego smaku. W liturgii szaty są też słowem Bożym, one mówią nie tylko kolorem. Tandeta i kicz świadczą o tym, jak nisko cenimy siebie i innych, w tym Boga. Jak też i o tym, że wcale nie chodzi nam o porozumienie między sobą i z Bogiem, ale o coś innego. O co?

Sługa nad pana

Mówimy, że kapłaństwo jest służbą, a więc bywa ciężarem czasami ponad ludzkie siły. To znaczy zawsze ponad ludzkie siły, tak samo jak inny sakrament - małżeństwo. Tymczasem ogłoszono, że papież będzie miał nowy pastorał. Podobny do używanego od początku pontyfikatu, ale ten nowy będzie ważył 2500 gramów, a więc o 140 gramów mniej od poprzedniego, i aż o 590 gramów od używanego przez poprzednika. No i co z tego - powie ktoś, to przecież wszystko szczegóły niewiele znaczące? Może i tak, ale jak wiadomo, szczegóły szczególnie upodobał sobie diabeł. A zatem wszelka rozbieżność słów i gestów, wszelkie zmyślenie, udawanie, zafałszowują Mszę, a tym samym oddają złą przysługę Temu, który chce zawsze i wszędzie być prawdziwy. Żywa tradycja to nie składanka, ale żywy proces, który czasami toczy się jak leniwa rzeka, ale czasami wybucha niby wulkan.

Jeszcze dwie rzeczy powinny dać do myślenia starszym Kościoła. Po pierwsze: notoryczne spóźnianie się na Mszę. Można wszystko zrzucić na karb braku kultury, ale to sprawy nie tłumaczy. Wydaje się, że mamy do czynienia z o wiele poważniejszym i groźniejszym zjawiskiem. To późniejsze przychodzenie i wcześniejsze wychodzenie ze Mszy świadczy o braku mocnych więzi między nami, uczestnikami liturgii. Niestety to nie powinno dziwić, skoro Eucharystię traktujemy jako obowiązek, a współuczestników jak anonimowy tłum. Idziemy do kościoła jak do każdego innego punktu świadczącego usługi dla ludności. Coś załatwić, tu akurat u Pana Boga. Wyobraźmy sobie, że nasze dzieci przychodzą do nas raz w roku, około Wielkanocy, i czynią to z obowiązku.

Druga rzecz: przedwczesne wychodzenie ze Mszy, tuż przed ogłoszeniami duszpasterskimi. To też nic dziwnego - co w nich interesującego, a na dodatek ich zredagowanie nie spełnia podstawowych reguł społecznej komunikacji. Ale to lekceważenie końcowego błogosławieństwa, rozesłania i posłania, jak też wcześniejsze podejrzliwe zerkanie na tacę, potwierdza podejrzenie, że nie o złą wolę chodzi, ale o brak więzi z Kościołem, tym tutejszym, parafialnym.

Sacrum

Podczas liturgii beatyfikacyjnej Jana Pawła II zmroził mnie powtarzany w kilku językach nakaz zachowania powagi, zakaz klaskania i przymus przystępowania do Stołu Pańskiego na klęczkach oraz przyjmowania Chleba bezpośrednio do ust. Ponoć chodzi o to, by Msza nie traciła charakteru sacrum. Tyle tylko że takie traktowanie sacrum to prosta droga do dalszej klerykalizacji zarówno liturgii, jak i Kościoła. Żąda się od szczęśliwego Kościoła, by radował się koniecznie na klęczkach, bo Msza to ofiara. Owszem, ale przecież bezkrwawa: Chrystus, a razem z Nim Ojciec i Duch, dają siebie żywych żywym, tak samo jak się to stało na Golgocie, w Wieczerniku, ale także na uczcie w Kanie Galilejskiej, w domu u Piotra Apostoła i na pikniku nad brzegiem Jeziora Galilejskiego.

Powaga najsłabiej wyraża się w ponurym milczeniu, ale uwyraźnia się w śpiewie, w okrzykach, w tańcu. Kto nie wierzy, niech się wybierze do teatru i zobaczy, jak prawdziwie pięknie można przedstawić nie tylko radość życia, ale i piękno śmierci. Liturgia to przecież Theatrum Dei.

Idąc za procesją w Boże Ciało, śpiewamy: "Jezusa ukrytego mam w Sakramencie czcić". Jezus ukryty - czy na pewno? A może wprost przeciwnie - odkryty, widzialny, dotykalny? Chleb i wino nie przesłaniają Chrystusa, przeciwnie, tym, którzy weń wierzą, odsłaniają Go, ukazują, upewniają, że On jest tu i teraz. Stąd mówi się, że sakramentem jest również to tu i teraz, czyli Świat, a jeśli tak, to tzw. doczesność też jest monstrancją. Kościół - monstrancja Jezusa Chrystusa, Świat - monstrancją Boga Ojca. Został nam Duch Święty. Co jest Jego monstrancją? Pewnie to, co zarówno z ciała, jak i z ducha, a więc kultura.

Skoro cała rzeczywistość jest sakramentem obecności i działania Boga, to niepotrzebnie upieramy się przy jednej definicji sakramentu, np. tej wytworzonej w kręgu teologii tomistycznej ("Sakrament jest to znak widzialny i skuteczny, który z ustanowienia Chrystusa Pana sprawuje łaskę niewidzialną dla naszego uświęcenia"). Taka nieomal deifikacja, w końcu wytworu ludzkiego rozumu, spełnia swoją funkcję przez jakiś czas, dopóki żyją ci, którzy rozumieją język, w którym dogmat został opisany. Skoro więc poprzednie pokolenia chrześcijan chwalimy za ich osiągnięcia w dziedzinie przybliżania Boga ludziom im współczesnym, to jakim prawem odmawiamy dzisiejszemu pokoleniu prawa do myślenia i mówienia nam właściwymi kategoriami i własnym językiem?

Andrew Greeley SJ, socjolog z University of Chicago, mówi: "Katolicy żyją w cudownym świecie, świecie posągów, witraży oraz świec wotywnych, świętych i medalionów, różańców i świętych obrazów. Ale te katolickie akcesoria to zaledwie namiastka głębszej i bardziej wszechobecnej wrażliwości religijnej, która skłania katolików do dostrzegania świętości kryjącej się w stworzeniu".

Zatem procesja Bożego Ciała nie wprowadza Jezusa do naszych miast i wsi, ale potwierdza, że On już tam jest od zawsze. Znakiem zaś Jego obecności nie jest złota monstrancja, choćby z najszerszego złota, ale kawałeczek chleba - to, co najprostsze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jezuita, teolog, publicysta, poeta. Autor wielu książek i publikacji, wierszy oraz tłumaczeń. Wielokrotny laureat nagród dziennikarskich i literackich.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011