Żeby PO chciała chcieć

Donald Tusk chce wygrywać wybory. Do tego celu nie potrzebuje kontroli nad telewizją publiczną. Znacznie bardziej skuteczne jest osłabienie jej roli - na rzecz sympatyzujących z PO nadawców prywatnych.

14.07.2009

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

Partie Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego stały się przed laty dwiema obietnicami, które budziły nadzieje wielu Polaków. Zrazu wyborców AWS i UW, a po aferze Rywina - zdecydowanej większości ludzi uczestniczących w głosowaniu. Z perspektywy lat będziemy zapewne mówić o straconych złudzeniach i zawiedzionej nadziei.

Nie dlatego, że były niedoskonałe, że ich liderzy mieli zwykłe ludzkie słabości. Raczej dlatego, że lata ich rządów okażą się czasem zaniechań i zmarnowanych szans.

***

Platforma Obywatelska korzysta z całkowicie unikalnego kapitału społecznego zaufania. Korzysta, ale jej rządy nie tylko nie są skuteczne, ale przede wszystkim - podobnie jak w przypadku PiS - pozbawione jakichkolwiek reform instytucjonalnych. W sprawie reformy wyborczej alibi dla PO stanowi PSL, w sprawie KRUS - podobnie. Ale nawet ta zmiana, która nie wymaga zaangażowania istotnych środków ani przełamywania oporów koalicjanta, wydaje się przekraczać polityczne możliwości partii Tuska.

Mowa oczywiście o reformie mediów publicznych i zmianie charakteru Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zmiany w tej sferze obie partie powinny przeprowadzić choćby ze względu na wnioski płynące ze sprawy Rywina, a mówiąc precyzyjniej - z dorobku komisji śledczej, której zawdzięczały gwałtowny skok popularności. PiS zmarnowało swoją szansę, kierując się najbardziej doraźnym i krótkowzrocznym partykularyzmem, wprowadzając do mediów publicznych ludzi związanych z Samoobroną i LPR. Wprowadzając - nawet w obrębie własnej drużyny - mechanizmy wpływania na media publiczne polegające na ręcznym sterowaniu. Ci, którzy mogli używać argumentu, iż cel uświęca środki, po zastąpieniu Bronisława Wildsteina Andrzejem Urbańskim nie powinni mieć już żadnych złudzeń.

Platforma wprawdzie nie umieściła telewizji publicznej na liście instytucji do natychmiastowego przejęcia. Jednak rozwiązania, które przygotowała w projekcie ustawy medialnej, budzą co najmniej zdziwienie. Tusk zrozumiał bowiem, że telewizja publiczna nie jest narzędziem do wygrywania wyborów. Ale też na ich wygrywaniu świat się nie kończy. Warto dostrzec zatem inny niż wyborczy użytek, jaki czynią z mediów publicznych kolejni polityczni zwycięzcy.

***

Telewizja bywa przydatna jako narzędzie rządzenia tym, którzy obawiają się, że w innych mediach ich stanowisko może zostać istotnie zniekształcone. W przypadku postkomunistów - nieznacznie, w przypadku prawicy - czasami do granic karykatury. Wreszcie telewizja jest jednym z łupów, jednym z celów walki wyborczej. Może zapewnić możliwość budowania własnej finansowej siły, co wynikało ze strzępów zeznań w komisji badającej sprawę Rywina. Jest ogromnym i hojnym pracodawcą, z ogromną liczbą miejsc pracy dla potencjalnego politycznego zaplecza. Jest miejscem, w którym można gromadzić informacje, sterować karierami dziennikarzy itp. Członkom władz spółki daje okazję stania się ważnymi osobistościami życia publicznego. Zaspokaja zbyt wiele apetytów, by nie przyznać jej statusu wyjątkowo atrakcyjnych politycznych konfitur.

W tym właśnie kontekście Donald Tusk zrozumiał dobrze lekcję katastrofy Leszka Millera i pilnował, by PO nie stała się - jak SLD po 2001 r.

- Partią Łatwych Łupów. Wybuch niewielkiej nawet afery mógłby podważyć jego aspiracje prezydenckie, osłabić nieprawdopodobnie wysoką popularność rządzącej partii, sprawić, że nie wygra ona morderczego wyścigu z czasem. Taka afera mogłaby odsunąć marzenia o pierwszej sile politycznej, która po 1989 r. uzyskała prawo rządzenia przez dwie kolejne kadencje.

Tusk chce wygrywać wybory. Do tego celu nie potrzebuje - to oczywiste - kontroli nad telewizją publiczną. Znacznie bardziej skuteczne jest natomiast osłabienie jej roli - na rzecz sympatyzujących z PO nadawców prywatnych. Nadawców, którzy - inaczej niż prezes TVP - nie stanowią potencjalnej konkurencji. Jego koncepcja rządzenia partią i państwem jest bowiem - podobnie jak miało to miejsce w przypadku Kaczyńskiego - oparta na redukcji ryzyka powstania alternatywnych ośrodków politycznych w rządzie czy w parlamencie. Także w tak obfitującym w zasoby miejscu, jakim jest kierownictwo mediów publicznych.

Szef Platformy pamięta zapewne, że kolejni marszałkowie Sejmu - Płażyński, Borowski, Jurek czy Dorn - zadawali bolesne ciosy liderom swoich partii. Pamięta skutki wysokiej popularności ministra Lecha Kaczyńskiego w rządzie Jerzego Buzka czy Zbigniewa Ziobry w rządach PiS. Wie doskonale, ile kosztowało usuwanie na margines PO Płażyńskiego, Olechowskiego, Rokity, Piskorskiego, Gilowskiej.

Tusk i Kaczyński chcą rządzenia w politycznej próżni. Tak by nie musieć liczyć się z kimkolwiek wewnątrz własnego obozu czy nawet rządzącej koalicji. Problem polega na tym, że ofiarą takiego myślenia padają nie liderzy PO czy PSL, ale całe instytucje i rozwiązania ustrojowe.

***

Stawka jest zatem dość wysoka. Ustawa medialna jest kosztowna społecznie nie tylko poprzez zapisane w niej mechanizmy finansowania mediów. Sprawa mediów publicznych ma przynajmniej trzy istotne wymiary wykraczające poza najbardziej nawet dramatyczną walkę o władzę w państwie. Pierwszy wymiar ma charakter finansowy: pieniądze, jakimi dysponuje telewizja publiczna, są jednymi z poważniejszych środków przeznaczanych na kulturę. Jest też ona niezwykle silnym nośnikiem jej promocji. Złożenie tych dwóch elementów: siły finansowej i zasięgu nośnika jest unikalne, lecz może łatwo ulec gwałtownemu osłabieniu. Mechanizmy zaproponowane w ustawie medialnej raczej ten proces przyspieszają, niż spowalniają.

Drugi wymiar - wiąże się z elementarnym oddziaływaniem elit na formację kulturalną społeczeństwa, a w zasadzie - na zdolności zachowania kultury wysokiej. Jej probierzem będzie zdolność przetrwania drugiego programu Polskiego Radia. Bez względu na mechanizmy finansowania mediów publicznych - omawiane głównie w kontekście telewizji - zdolność funkcjonowania jedynego medium poczuwającego się nie tylko do obrony przestrzeni kultury polskiej, ale także do przekazywania nam kultury wysokiej innych krajów Europy, jest dziś swego rodzaju być albo nie być jakichkolwiek hierarchii kulturowych.

Trzeci element ustawy medialnej wiąże się z funkcjonowaniem wspólnot lokalnych i regionalnych oraz jakością demokracji samorządowej. Media publiczne na poziomie metropolitalnym i tak są niezwykle słabe, na niższym (aglomeracji liczących mniej niż pół miliona mieszkańców) - prawie nieobecne. Jeżeli dodamy do tego proces "konsolidacji" rozgłośni radiowych, eliminujący coraz silniej stacje naprawdę lokalne, i poważne tarapaty mediów papierowych, redukujących regionalne mutacje, to szybko dojdziemy do wniosku, że właśnie na poziomie lokalnym i regionalnym grozi nam swego rodzaju informacyjna próżnia. Próżnia, która powstała nie bez aktywnego udziału państwa - jeżeli weźmiemy pod uwagę rolę KRRiT na rynku rozgłośni radiowych oraz mechanizm funkcjonowania i finansowania publicznych stacji regionalnych.

Warto zatem zadać pytanie o koszt rządów, takich jakie sprawuje PO czy szerzej obecna elita polityczna, mająca od lat wpływ na kształtowanie mediów publicznych. Rządów ślepych na długofalowe cywilizacyjne skutki własnych działań, redukujących perspektywę poznawczą nie tylko własną, ale także społeczeństwa. Rządów, którym trudno przeciwstawić dziś jakąś realną polityczną alternatywę. Krótkowzroczność stała się bowiem cechą rządzących w stopniu znacznie większym niż przed dziesięcioma laty. Lekarstwem na nią nie są prognostyczne raporty Michała Boniego, pogłębiające tylko wrażenie dysonansu między polityką bieżącą a strategicznymi celami rządzenia.

***

Wydaje się, że kolejna kadencja prezydencka i parlamentarna (obie kończą się w 2015 roku) będą przebiegać pod znakiem kontynuacji polityki krótkowzrocznego dostosowywania się do oczekiwań wyborców i wszechobecnego spinu odwracającego uwagę od istoty rzeczy i przenoszącego ją na sprawy drugorzędne. Zanim zatem powstanie polityczna alternatywa - sprzeciw wobec takiej polityki może być jedynie dziełem elit społecznych.

Spektakularny bunt elit jest jednak mało prawdopodobny. Po pierwsze dlatego, że ich znacząca część nauczyła się czerpać zyski z dysfunkcjonalnego systemu rządzenia. Tej części jest po prostu za dobrze, by mogła zgodzić się na jakiekolwiek - nawet korzystne w dłuższej perspektywie - zmiany. Po drugie taki bunt uruchamiałby ze względu na swą dynamikę i spontaniczność nowe mechanizmy selekcji elit, zmieniałby obecne hierarchie, naruszał środowiskowe układy.

Po trzecie wreszcie dlatego, że wymagałby wyartykułowania społecznie niepopularnych przekonań, pójścia pod prąd opinii kształtowanej przez tabloidy i zdecydowaną większość środowiska dziennikarskiego. Co więcej dałoby się, nie reprodukować pełnych zadufania zachowań elit z początku okresu transformacji.

Elity potrzebują nowego kodu komunikacyjnego czy wręcz kulturowego będącego reakcją na fakt zasadniczej egalitaryzacji - a w niektórych przestrzeniach wręcz dewastacji - sfery publicznej. Polityka i kultura zgodnie przyjęły bowiem egalitarne, a miejscami wprost populistyczne przekonania i nadały im charakter obowiązujących reguł gry. Tak jak nie istnieją już w telewizji programy po prostu wartościowe, o długiej tradycji oddziaływania na opinię publiczną, tak samo z polityki wyparowują wątki sporów nie należące do optyki ściśle partyjnej.

Wdzięk, z jakim wypowiadają się coraz liczniejsi posłowie obu największych partii, sprawia, że nikogo nie razi już ani Kurski, ani Niesiołowski, bo zostali zreplikowani w licznych mniej inteligentnych, za to bardziej zaciekłych kopiach.

Protesty przeciwko takiej ewolucji traktowane są w najlepszym wypadku jako akademicki lub inteligencki jęk, przejaw niedostosowania lub nieuleczalnej tęsknoty za światem uporządkowanych hierarchii. Dyktat tematów błahych, spersonalizowanych do granic przyzwoitości sporów, przesadzonych dla uciechy widowni epitetów i emocji sprawia, że elity konformistycznie ulegają duchowi nowych czasów, nieudolnie się z nim bratają. Tylko w chwilach zagrożenia swojego materialnego bytu lub elementarnego poczucia godności decydują się na sprzeciw.

Jałowości polityki nie przeciwstawiają już jakichkolwiek wizji porządku społecznego, ciesząc się z tego, że zostawia się je - jak w przypadku korporacji prawniczych czy akademickich - w spokoju. Poparcie, jakiego znacząca część opiniotwórczych elit udzieliła dwa lata temu Platformie, było w znaczącej mierze efektem antypisowskiej histerii. Histerii opartej na błędnych przesłankach, na niezrozumieniu natury PiS-owskiego pastiszu rządzenia przykrywanego "sprawczą" retoryką. Retoryką, która mobilizując sprzeciw, dawała poczucie rzeczywistego działania władz. Działania, którego nie było.

Wprowadzaniu reform instytucjonalnych powinna towarzyszyć tonizująca konflikt retoryka, która bierze pod uwagę wszystkich społecznie istotnych aktorów. Stawką jest przecież przeprowadzenie zmian i zapewnienie ich trwałości. PiS-owska strategia prowokowania wszystkich, zrażania sobie nawet potencjalnych zwolenników i beneficjentów zmian była sposobem bycia polityków bezradnych.

***

Uznanie przez opiniotwórcze elity zagrożenia ze strony PiS było zatem błędem, który dał alibi dla podobnej bezradności ekipy Tuska. Bezradności w znacznej mierze cynicznie założonej już na etapie kształtowania składu rządu pozbawionego silnych osobowości i osób doświadczonych w pracy państwowej. Gwarantującego, że nikt nie wybije się ponad premiera, co więcej - że pozycja formalna większości ministrów jest wyraźnie powyżej ich dotychczasowych dokonań. Tusk mógł mieć po kilkunastu lepszych kandydatów na większość ministerialnych stanowisk. Nie tylko jednak z nich nie skorzystał, ale po dwóch latach rządzenia nie skorygował ówczesnych - "kiepskich" z merytorycznego punktu widzenia - wyborów.

Problemem dwóch dominujących dziś partii jest bowiem to, że chcą one ze sobą rywalizować, ale nie mają ochoty rządzić, nie chcą stwarzać istotnych, trudnych do odwrócenia i pozytywnych skutków. Słynne stwierdzenie premiera mówiącego, że gdyby wiedział, czym przyjdzie mu się zajmować, to by się "nie pchał", wyraża to nastawienie w sposób symboliczny. Ideałem byłoby zatem umieszczenie rywalizacji wyborczej między PO a PiS wśród dyscyplin sportowych niemających wpływu na rządzenie, angażujących jedynie i rozładowujących emocje widzów, kibiców, życiowe kariery "politycznych sportowców". Rządzenie z długofalową perspektywą jest bowiem dziś spychane na margines spraw politycznych toczących się od jednej pyskówki do drugiej. W tym jednym obie wielkie partie osiągnęły porozumienie. A Platforma wciela je w życie w sposób doskonalszy (i bardziej akceptowany społecznie) od swojego poprzednika.

Rafał Matyja jest doktorem politologii, wykładowcą i dziekanem Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National-Louis University w Nowym Sączu. Właśnie ukazała się jego nowa książka "Konserwatyzm po komunizmie".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2009