Zażyj tabaki

Przeurocza starsza pani zagrała kilka dziwnych melodii i kazała mi je powtórzyć. Udało się. Wkrótce potem wyszłam na największą scenę operową świata.

25.11.2019

Czyta się kilka minut

Giacomo Puccini, „Manon Lescaut”, Opera Holland Park,  Londyn, 4 czerwca 2019 r. / ROBERT WORKMAN / MATERIAŁY PRASOWE
Giacomo Puccini, „Manon Lescaut”, Opera Holland Park, Londyn, 4 czerwca 2019 r. / ROBERT WORKMAN / MATERIAŁY PRASOWE

Kulturalny Polak parzy sobie kawę, włącza komputer, otwiera terminarz i zaczyna planować kulturalny weekend. Konsultuje się ze znajomymi w mediach społecznościowych, przerzuca recenzje i notuje, że za kilka dni premiera najnowszego filmu Holland, że trzeba zdjąć z półki te „Księgi Jakubowe” Tokarczuk i wreszcie je skończyć, a jeśli czasu starczy, umówić się z przyjaciółmi pod Kamienicą Szołayskich, żeby obejrzeć wystawę I Grupy Krakowskiej, przegapioną rok wcześniej we Wrocławiu.

Kulturalny Polak zadaje się czasem z melomanami, więc prędzej czy później trafi na post, który skojarzy mu się z czymkolwiek – „Rodziną Addamsów”, kasynem w Las Vegas, galą gwiazd w parku zdrojowym w Ciechocinku – tylko nie z kulturą wysoką. Przezwycięży pierwszy szok, wczyta się głębiej, dowie, że dołączone do postu zdjęcie wykonano na bankiecie popremierowym w wiedeńskiej Staatsoper, po czym zakrzyknie niczym tatuś Tradycji z nieśmiertelnego „Misia” Stanisława Barei: „W mordę kopany! W życiu bym do opery nie poszedł!”. Zwłaszcza jak sobie przypomni, że raz w operze już był – ze szkolną wycieczką w podstawówce, chyba na jakimś Moniuszce. I wspomina to jak najgorszy koszmar, bo ani w ząb nie zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, a dobiegający ze sceny śpiew skojarzył mu się ze znienawidzonym wujkiem, który każdą imprezę rodzinną psuł puszczanymi na cały regulator piosenkami Mieczysława Fogga, na dodatek kostiumy i dekoracje wyglądały jak z Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu, dokąd wychowawczyni zaciągnęła ich rok wcześniej w ramach innej szkolnej eskapady.

Na zabój

Metrykalnie jestem trochę starsza od przeciętnego kulturalnego Polaka i myślę sobie, że miałam jednak szczęście. Sama pamiętam czasy, kiedy edukację muzyczną każdego polskiego dziecka rozpoczynano właśnie od zaprowadzenia go do teatru na którąś z oper Moniuszki. Najchętniej na „Straszny dwór”, bo wszystko się dobrze kończyło, nikt się nie rzucał ze skały i nie trzeba było maluchom wyjaśniać, co to są nieślubne dzieci. Nie będę powtarzać truizmów o długofalowych skutkach zapaści wychowania muzycznego w szkołach. Przypomnę tylko, że rodzice moich kolegów z podstawówki – nawet jeśli sami nie chcieli albo wstydzili się chodzić do opery – wiedzieli, kto to Callas, Szalapin i Caruso. Wszyscy płakaliśmy ze śmiechu przed telewizorem, kiedy „słynny syjamski tenor” śpiewał w „Zmiennikach” arię Jontka z „Halki”, a lektor tłumaczył ją z powrotem na polski („Moje życie chociaż młode, ale smutne, albowiem mam w sercu pretensje, nie mam zarzutu do nikogo konkretnie z wyjątkiem mojego dziewczęcia...” itd.). Wystarczyło więc puścić nam z płyty arię Skołuby, potem ewentualnie arię z kurantem, w bardziej muzykalnych domach przećwiczyć fragment jakiegoś ansamblu, wytłumaczyć zawiłości libretta i wyjaśnić znaczenie co trudniejszych słów. A potem dziecko odświętnie ubrać, pouczyć, jak się powinno zachowywać w operze, i mieć nadzieję, że mu się spodoba.

Mnie się spodobało i pewnie dlatego teraz piszę ten artykuł. Kilka miesięcy później, kiedy pojechaliśmy na wakacje i okazało się, że odrobinę ode mnie starsza córka znajomych śpiewa w chórze dziecięcym warszawskiego Teatru Wielkiego, urządziłam rodzicom niemal operową scenę, grożąc im całkiem operowymi konsekwencjami, jeśli nie zaprowadzą mnie na przesłuchanie. Zaprowadzili. Przeurocza starsza pani, która nie rozstawała się z tajemniczym flakonikiem wypełnionym brunatnym proszkiem (później się dowiedziałam, że to tabaka), zagrała na fortepianie kilka dziwnych melodii i kazała mi je powtórzyć. Powtórzyłam i zostałam przyjęta. Wkrótce potem wyszłam po raz pierwszy na największą scenę operową świata. Tak się przypadkiem złożyło, że w przedstawieniu Wagnerowskiego „Tannhäusera”.

Skutek był taki, że zakochałam się na zabój w muzyce Wagnera i w teatrze operowym w ogólności: czystą i naiwną miłością czwartoklasistki.

Z pierwszego wyjścia na scenę zapamiętałam przede wszystkim zdumienie, że skały są z jakiejś dziwnej pianki i uginają się pod każdym krokiem. Po drugim miałam już pewność, że znalazłam się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. Trafiłam między prawdziwych zapaleńców, którzy nauczyli mnie kochać muzykę, nie odbierając mi przy tym dzieciństwa.

Wzrastałam za kulisami najprawdziwszego teatru, w którym napatrzyłam się równie dziwnych rzeczy jak te, które szczurzyca Emma obiecała Muminkowi w książce Tove ­Jansson. W równej mierze frapowało mnie to, co śpiewaliśmy, jak koń staromiejskiego dorożkarza, który zawsze robił kupę przed wyprowadzeniem go na scenę w „Borysie Godunowie”.

W „Tannhäuserze” pokładałam się ze śmiechu, torując sobie drogę na zamek wartburski między dekoracjami z „Aidy” Verdiego, które nie mieściły się w żadnym magazynie i osiadły na stałe za kulisami. Z cielęcym zachwytem obserwowałam solistów, którzy wprost ze sceny, ucharakteryzowani, w perukach i kostiumach, wpadali do teatralnego bufetu na wuzetkę z bitą śmietaną. Wiedziałam już, że włochate, byle jak pofastrygowane łachmany zmienią się w światłach sceny w bajecznie kolorowe szaty paziów, księżniczek i rycerzy.

Taki przykład

Ktoś powie, że miałam szczęście. Że wychowałam się w rodzinie artystów – wprawdzie niezwiązanych z muzyką – którzy czytanie, słuchanie i chodzenie do opery uważali za rzecz równie oczywistą jak mycie zębów i wystawianie pustej butelki przed drzwi mieszkania, żeby mleczarz wymienił ją rano na pełną. Że opowiadam się za elitarystycznym modelem wychowania, a przecież nie każde dziecko jest muzykalne, a jeśli nawet, wcale nie musi zapałać miłością do opery, najbardziej hermetycznej ze wszystkich form muzycznych.

Czyżby? Opera przyszła na świat we Włoszech i po dziś dzień jest nieodłącznym elementem włoskiej kultury. W swojej ojczyźnie przyprawia o szybsze bicie serca krwiożerczych mafiosów, skorumpowanych do szpiku kości urzędników i sprzedajnych polityków. Podobnie jak Włosi i ich historia, opera bywa porywcza, pełna emocji, nieprawdopodobnych zwrotów i absurdalnych wyjść z sytuacji. Dzięki temu właśnie od setek lat idzie szturmem przez świat i zdobywa wciąż nowych wyznawców. Czasem za sprawą ludzi naprawdę niezwykłych.

Michael Volpe, szef londyńskiej Opera Holland Park, wychował się w rodzinie włoskich imigrantów – biednej, porzuconej przez ojca, którego czwórka rodzeństwa właściwie nie znała, pod nieobecność zaharowanej matki czerpiącej wątpliwe wzorce z ulicy w wielkomiejskich slumsach. Jeden ze starszych braci już jako nastolatek popadł w konflikt z prawem i uzależnił się od narkotyków, które z czasem miały go zabić. Dwaj młodsi – Serge i Michael – mieli więcej szczęścia. Nauczyciel ze szkoły podstawowej wysłał ich na dalszą edukację do Woolverstone Hall School – słynnego „Eton dla ubogich”, eksperymentalnej placówki z internatem w hrabstwie Suffolk, założonej w latach 50. ubiegłego wieku z myślą o chłopcach ze stołecznych „złych domów”.

Pod wieloma względami było to dość ponure miejsce: nauczyciele stosowali kary cielesne wobec uczniów, przedstawiciele starszych roczników za milczącym przyzwoleniem kadry urządzali iście wojskową „falę” nowicjuszom. W tym brutalnym szaleństwie była jednak metoda. Nie dajemy wam żadnej taryfy ulgowej. Wymagamy od was tylko i aż tyle, co od bogatych paniczyków z drogich, prestiżowych boarding schools. Oprócz regularnych przedmiotów chłopcy mieli dodatkowe zajęcia muzyczne i teatralne. Kultury politycznej i odpowiedzialności za wspólnotę uczyli się podczas wielogodzinnych debat moderowanych przez nauczycieli. W każdym semestrze samodzielnie wystawiali jakąś sztukę bądź operę – „Matkę Courage i jej dzieci” Brechta, „Sprzedaną narzeczoną” Smetany, „Freischütza” Webera.

Volpe skończył Woolverstone z przeciętnym wynikiem i zamiast kontynuować studia, podjął pracę w zakładzie fryzjerskim. Ze szkoły wyniósł jednak etos pracy, przeświadczenie o nadrzędnej roli edukacji w kształtowaniu postaw społecznych i – last but not least – miłość do sztuki operowej. W młodości imał się różnych zawodów. Próbował dziennikarstwa, zajmował się marketingiem i reklamą, wreszcie objął posadę specjalisty do spraw kultury w Królewskiej gminie Kensington i Chelsea. Było to w latach 80., kiedy Gmina zdecydowała się na przejęcie Holland Park. Cała historia tamtejszej opery to dzieło Volpego, dyrektora generalnego przedsięwzięcia, oraz jego najbliższego współpracownika Jamesa Cluttona, z którym niezmordowanie realizują swój wyśniony cel: najwyższej jakości teatr operowy dostępny dla przeciętnego zjadacza chleba.

Volpe staje na głowie, żeby ściągnąć do Holland Park widzów, którzy „w życiu by do teatru nie poszli”, między innymi kibiców swojej ukochanej drużyny piłkarskiej ­Chelsea F.C. Clutton dokonuje cudów, żeby ściągnąć na scenę śpiewaków, którzy nigdzie indziej nie wystąpiliby za tak marne pieniądze.

Do miejscowej legendy przeszła opowieść o pewnym przedstawieniu „Damy pikowej” Piotra Czajkowskiego, na którym Herman stracił głos i został zastąpiony w trzecim akcie przez solistę Teatru Maryjskiego, bo Clutton przypomniał sobie w przerwie, że Rosjanie przyjechali właśnie do Londynu z gościnnymi spektaklami. Kiedy zaczyna się sezon, obaj panowie właściwie nie ruszają się z miejsca. Doglądają każdego spektaklu. Wspierają muzyków i realizatorów przedstawień. Krążą wśród publiczności, częstują słuchaczy winem, wdają się z nimi w niezobowiązujące pogawędki.

Z punktu widzenia przeciętnego kulturalnego Polaka sukces Opera Holland Park jest tym bardziej zdumiewający, że większość wystawianych w niej dzieł to utwory mniej znane lub w ogóle nieznane melomanom. A mimo to w obsadach pojawiają się nie tylko młode talenty, ale też pierwsi soliści Covent Garden i prawdziwe legendy wokalistyki. Za pulpitem dyrygenckim stają dyrektorzy największych domów operowych i wykładowcy prestiżowych uczelni.

Co się dzieje!

Przykład Holland Park jest wciąż wyjątkowy, a przecież na świecie nie brakuje inicjatyw, których celem jest przyciągnięcie do teatru ludzi młodych, starych, rzekomo głuchych muzycznie, nieśmierdzących groszem, niechętnych wszelkim przejawom kiczu, amikoszonerii i snobizmu.

Tymczasem w Polsce wciąż pokutuje przeświadczenie, że wyprawa do opery jest równoznaczna z wycieczką do swoistego muzeum sztuki mieszczańskiej, gdzie zaserwują nam idiotyczny melodramat z równie kretyńską oprawą muzyczną: w inscenizacji odwołującej się do estetyki XIX-wiecznej (rzadziej) albo (częściej) w ujęciu którejś z modnych gwiazd teatru postdramatycznego, które stawiają sobie za punkt honoru, by wystawiane dzieło zdyskredytować, a konstytuującą jego wartość muzykę sprowadzić do drugorzędnej roli ścieżki dźwiękowej.

W pierwszym przypadku obawiają się odnowienia traumy z dzieciństwa, w drugim – dołożenia sobie nowego stresu, że nie wyznają się na współczesnym teatrze, który jeszcze od biedy da się znieść, dopóki aktorzy posługują się ojczystym językiem. Ale gdy śpiewacy zaczynają zanosić swoje trele w jakimś niezrozumiałym narzeczu, a wyświetlany nad sceną tekst libretta nijak się ma do poczynań reżysera – dają za wygraną i obiecują sobie więcej do opery nie pójść. Chyba że ze względów towarzyskich albo czysto wizualnych: by popatrzyć w teatrze na ładne obrazki.

Jak ich przekonać, że nie mają racji i mnóstwo na tym tracą? Najpierw trzeba ich zniechęcić do budowania kategorycznych opinii o operze wyłącznie na podstawie tego, co piszczy w polskich mediach. Świat operowy jest barwny jak jesienny las i można się z nim zapoznać niewielkim nakładem środków lub całkiem za darmo. Wystarczy zajrzeć na platformę OperaVision, na której kilkadziesiąt teatrów europejskich udostępnia swoje spektakle bezpłatnie, w zestawieniu z materiałami edukacyjnymi, filmami dokumentalnymi oraz nagraniami z prób i warsztatów dla młodych artystów. Warto zagłębić się w czeluści kanału YouTube, gdzie kryją się prawdziwe skarby: rejestracje spektakli sprzed co najmniej pół wieku oraz nowości, które miały premierę zaledwie kilka dni wcześniej; zremasterowane nagrania mistrzów z przełomu minionych stuleci, wywiady z gwiazdami, bezcenne materiały z prób. Warto popytać znajomych melomanów, którzy spędzają długie godziny na śledzeniu programów telewizyjnych i planów transmisji internetowych. Nie spodoba się, trudno. Złapie ktoś bakcyla – tym lepiej. Pierwsze zachwycenie wyznaczy szlak dalszych poszukiwań.

A te wymagają obalenia kolejnych stereotypów. Opery są za długie? Bardzo przepraszam, ale słynny film „Kleopatra” Josepha L. Mankiewicza z Elizabeth Taylor w roli tytułowej trwa mniej więcej tyle, co przeciętne przedstawienie „Zmierzchu bogów” Wagnera – jednej z najdłuższych oper w dziejach formy. I owszem, do kina można zabrać popcorn, ale seans trwa bez przerwy i nie można liczyć na przekąskę ani wymianę wrażeń z przyjaciółmi w co najmniej dwóch antraktach.

Przeciętny widz nie rozumie, co się dzieje na scenie? Niestety, w czasach, gdy większość teatrów zatrudnia międzynarodowe obsady, trudno liczyć na przedstawienia z librettem tłumaczonym na język rodzimy, choć już w minionej epoce występy zagranicznych śpiewaków wzbudzały radosne skojarzenia z operową wieżą Babel. Melomani nauczyli się jakoś powściągać, kiedy radzieckie tenory wyznawały miłość po rosyjsku ognistej polskiej Cygance w „Carmen”. Nie wytrzymali na warszawskim przedstawieniu „Oniegina” w 1972 r., kiedy w partii Leńskiego wystąpił Węgier. Olga skwitowała bowiem jego enigmatyczny monolog w ojczystej mowie dosadnym „Ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz” – zgodnie z polskim tłumaczeniem libretta. Śmialiśmy się jeszcze ze dwie dekady, po czym przyzwyczailiśmy się do napisów wyświetlanych nad sceną. Kto nie lubi, zawsze może przeczytać streszczenie lub całość libretta w internecie – zanim wybierze się na spektakl.

Za drogo? Patrz wyżej: lepiej zacząć od słuchania i oglądania za darmo. Z czasem może się okazać, że nowe pantofle od Jimmy’ego Choo nie są warte uniesień po występie ukochanego tenora.

Te łzawe historyjki do nikogo dziś nie przemówią? Szkoda, że przegapili Państwo szkocką inscenizację „Jenufy” sprzed kilku lat, kiedy słuchacze komentowali rozwój akcji z równym przejęciem, jakby chodziło o kolejną odsłonę sporu, który ostatecznie doprowadził do referendum w sprawie brexitu.

W Polsce się nie da? Na litość boską, wciąż jesteśmy w Unii, nic prostszego, jak wsiąść w pociąg i pojechać tam, gdzie się da. I to może okazać się najmocniejszym argumentem dla niezdecydowanych. Opera jest znakomitą wymówką dla niepoprawnych Włóczykijów – istot, które nie potrafią nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Jak dziś pamiętam pierwszą wyprawę do Longborough, kiedy nasz wybór padł na niewypróbowaną jeszcze linię lotniczą, żeby dotrzeć do pobliskiej wsi przed szóstą po południu, kiedy każdy porządny właściciel angielskiego pensjonatu zamyka interes na cztery spusty i nie daje się przebłagać żadnymi argumentami.

Wybór okazał się słuszny, bo autobus linii National Express – z bliżej niewyjaśnionych przyczyn – pokonał zawrotny dystans 80 kilometrów między lotniskiem a punktem docelowym w cztery godziny. Kilka dni temu wróciłam z Nancy: wobec nagłego strajku kolei francuskich musieliśmy zmienić plany i pchać się czymkolwiek do granicy z Luksemburgiem, a dalej na gapę pociągiem pośpiesznym, z którego odebrała nas znajoma i dowiozła na lotnisko. Przeżycie niemal równie dramatyczne jak zetknięcie z niewystawianą od lat operą Ernesta Reyera.

„Wszystko trzeba odkryć samemu. I również przejść przez to zupełnie samemu” – powiedział Włóczykij. Poszły za nim tysiące wyznawców prozy Tove Jansson.

 

Przyjmijmy, że w porwanym przez powódź teatrze z „Lata Muminków” wystawiano także opery. Naprawdę warto je odkryć. Najlepiej samemu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2019