Zawsze piszemy o sobie

Z Ewą Kuryluk rozmawiała Agnieszka Wolny-Hamkało

13.07.2010

Czyta się kilka minut

Agnieszka Wolny-Hamkało: Zapytana o ulubione tematy, odpowiada Pani: sztuka. Pisząc o sztuce uprawia Pani naukę czy raczej sztukę?

Ewa Kuryluk: To odpowiedź sprzed lat. W młodości chciałam się dowiedzieć jak najwięcej o sztuce. Jak powstaje, czemu służy, jaką rolę odgrywa? Było mi obojętne, czy uprawiam esej, krytykę czy historię sztuki, choć ku tej ostatniej pchnęła mnie przyjaźń z Mieczysławem Porębskim, wykładowcą historii sztuki na ASP, który wraz z żoną Anną okazał mi po śmierci ojca w 1967 roku wiele serca. Gdy dostał katedrę na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiowałam u Mietka zaocznie, już po dyplomie na ASP, historię sztuki. Ale nie zamierzałam się jej poświęcić. Od trzynastego roku życia uważałam się za malarkę, choć ciągnęło mnie też do innych rzeczy: do fotografii, rzeźby, grafiki, poezji. W Austrii prowadziłam dziennik i pisałam po niemiecku wiersze. Mam też skłonność, pewnie po ojcu, który na trzecim roku polonistyki założył we Lwowie "Sygnały", do upowszechniania wiedzy, projektowania książek, redagowania pism.

W jednym z tekstów napisała Pani, że "impuls erotyczny i estetyczny spotykają się w tym samym punkcie". Na czym polega to spotkanie?

Na banale, ale wiecznie aktualnym. Miłość to obsesja nad obsesje, paląca tęsknota za ukochaną osobą - żywą czy umarłą - do której adresuje się każdą myśl, słowo, westchnienie. Kręci się młynek wyobraźni i napędza sztukę.

"Tak naprawę możemy pisać tylko o naszym życiu" - powiedziała Pani w jednym z wywiadów. Miała Pani na myśli swoje ostatnie autobiograficzne książki - "Goldiego" i "Frascati"?

Niezależnie od tematu i formy piszemy zawsze o sobie - o swoim odbiorze świata, niepowtarzalnym jak nasza osoba. Jasne, można z różnych powodów podłączać się raczej pod vox populi niż mówić własnym głosem. Lecz tak czy siak, ja decyduję o każdym słowie - równie dobrze napisanym, jak wypowiedzianym na głos. Ludzi poznajemy po głosie i charakterze pisma, słowa mają, jak zauważył Stendhal, "swoją fizjonomię" - noszą piętno osoby. "Goldi" i "Frascati" to tylko pozornie książki bardziej autobiograficzne niż "Wiedeńska apokalipsa" czy "Chusta Weroniki". W esejach o kulturze austriackiej około 1900 roku, pisanych po Marcu ‘68, zanurzyłam się w die Welt von gestern - "wczorajszy świat" rodziców. W "Chuście Weroniki" też, jeszcze głębiej, rozważając konflikt słowa i obrazu w judaizmie i chrześcijaństwie.

Skąd to zainteresowanie przeszłością bliskich?

Jestem urodzoną kulturową mieszanką z pociągiem do tragizmu po mamie i do podniosłej utopii - planety braterstwa - po ojcu. Oczywiście, w młodości nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tym bardziej wypada na starość napisać o rodzicach, prawda? "Goldi" to książka raczej o Karolu Kuryluku ze Zbaraża, dziecku wieśniaczki i murarza półanalfabety, który pragnął, żeby najstarszy syn kształcił się na księdza, bo "ten to zawsze ma co do garnka włożyć". "Frascati" to obrazki z przemilczanego życia mamy: niemiecko­języcznej Miriam Kohany z zamożnej rodziny kupieckiej w "małym Wiedniu" (Bielsku-Białej), wychowanej w kulcie austriackiej i niemieckiej kultury oświecenia, której współtwórcami byli światli Żydzi. W osobach rodziców spotkali się przedstawiciele dość typowej przedwojennej inteligencji - często pochodzenia żydowskiego i często z dołów społecznych - którzy w latach, gdy do władzy szedł Hitler, znaleźli się po stronie antyfaszystowskiej lewicy.

Czym jest dla Pani to doświadczenie losów rodziny?

Gdy osiąga się wiek rodziców, przybliżają się ich młodość i rodzinne strony. Z Wiednia mojej "Wiedeńskiej apokalipsy" było przecież tak blisko do Bielska-Białej, dokąd przyjeżdżała ze swoim kabaretem Pfeffermühle ("Młynek do pieprzu") Erika Mann, znajoma mojej przyszłej mamy. Tak blisko do Lwowa, dokąd mój przyszły ojciec, organizator antyfaszystowskiego kongresu kultury, zaprosił do honorowego prezydium wujka Eriki - Heinricha Manna. Zanim rodzice poznali się na ławce w parku Styjskim, obracali się w zbliżonej sferze duchowej. A ja, choć długo nic o rodzicach nie wiedziałam, od dziecka znałam ich ideały i sympatie, ulubionych autorów i książki. To nadało optykę i żar "Wiedeńskiej apokalipsie"- esejom o kosmopolitycznej, wielojęzycznej Europie moich rodziców, którą definitywnie zmiotła II wojna światowa.

W pomarcowej Warszawie, z której emigrowali przyjaciele, a mama ukrywała się pod fortepianem, analizowałam z wypiekami twórczość Hofmann­sthala. Od dziecka wiedziałam, że ojciec pochodził z praktykującej rodziny katolickiej, bo na Frascati odwiedzał nas dziadek Franciszek i codziennie skoro świt chodził na pierwsze nabożeństwo do kościoła na placu Trzech Krzyży. O mamie, rodzinie żydowskiej, ale chyba niezbyt religijnej, bo mama i jej siostra Hilde chodziły do gimnazjum ewangelickiego, nie wiedziałam nic. "Wiedeńska apokalipsa", zadedykowana mojemu ojcu, to ważna, a kto wie, czy nie najważniejsza część mojej autobiografii. Dała mi jakby teoretyczne przygotowanie i pozwoliła znaleźć na stare lata nowy ton, raczej niski - z perspektywy dziecka, które nie zna tragicznych tajemnic rodziców, ale czegoś się domyśla, wychwytuje z powietrza elektryczność. "Goldi" i "Frascati" to jakby "Wiedeńskiej apokalipsy" post scriptum, a raczej finał, co ciekawsze: oglądany z dwóch stron. Jedna strona to historia Karola Kuryluka, który po maturze przywędrował ze Zbaraża do Lwowa piechotą, bo nie było go stać na bilet kolejowy. Małe stypendium państwowe pozwoliło studiować Karolowi na Uniwersytecie Lwowskim polonistykę; mieszkał w akademiku "Łoziniec", wylęgarni endeków; stał na wykładach pod ścianą ze studentami Żydami na znak protestu przeciwko gettu ławkowemu; stawał w obronie swoich żydowskich i ukraińskich kolegów i koleżanek, wyzywanych, znieważanych i pałowanych przez nacjonalistycznych bojówkarzy; a w roku 1938 o mało nie padł ofiarą łomiarzy ONR-u, gdy zaatakowali oni redakcję "Sygnałów", która mieściła się w sublokatorskim pokoiku Karola. Druga strona to ucieczka Miriam Kohany z lwowskiego getta mniej więcej w tym samym czasie, pewnie w 1942 roku, kiedy koło Krakowa zamordowano Hermana Kohany, ojca mojej przyszłej mamy, a w Treblince jej mamę Paulinę i młodszą siostrę Hildę. "Goldi" i "Frascati" to książki seniorki po utracie rodziny, gdy dominuje żałoba, a w pamięci na pierwszy plan wysuwa się dzieciństwo.

Mówi Pani o przeszłości, ale co się stało z Pani "własnym" czasem?

O moim wieku średnim mówi najwięcej powieść "Century 21" ("Wiek 21", przełożony na polski przez Michała Kłobukowskiego), napisana po angielsku w Nowym Świecie w okresie, gdy nie śniło mi się, że padnie ZSRR i wrócę na Frascati. To bez wątpienia najodważniejsza i najbardziej nowatorska z moich książek, ale też najtrudniejsza. Eros i seks, Anna Karenina i Mojżesz Majmonides, Afganistan i Chiny; anatomia miłości rzutowanej na cały kosmos i wojny, ludobójstwo, zniewolenie jednostki - oraz Instytut Międzynarodowej Próżności, gdzie debatują nad losem świata światli pisarze i artyści dobrej woli, ale nic zrobić nie mogą.

Pani eseje i szkice o sztuce zadziwiają lekkością połączoną ze znakomitą wiedzą o świecie. Erudycja jest potrzebna do uprawiania sztuki?

Ojciec mawiał, że "wypada wiedzieć". Lecz do sztuki wiedza nie jest konieczna. Nikifor jest lepszym malarzem niż Matejko.

Jako artystka, pisarka, jest Pani wszechstronna, swobodnie poruszając się między gatunkami. Wydaje się, że medium jest dla Pani mniej istotne niż sam przekaz.

Trafna obserwacja. Zaczyna się od marzenia, żeby coś przekazać. A co dokładnie? To klaruje się w trakcie pracy, która ma swoją dynamikę i logikę, narzuca formy, sposoby, kolory, rzeczy. W ostatniej instalacji "Spotkanie rodzinne na żółtym tle", przygotowywanej na wystawę we wrocławskiej BWA w marcu 2011 r., brak mi czegoś błękitnego - ale nie farby. W czasie ubiegłych wakacji widziałam w ogrodzie botanicznym w Akureyri mak tybetański i długo siedziałam przed nim na ławce. Ma kolor nieba, każdy płatek wygląda jak jego skrawek. Kilka zasuszyłam. Ale czy coś z tego będzie? Mam lecieć w lecie do północnej Islandii po więcej płatków?

Skąd Pani wie, w jakiej formie powinien się ziścić pomysł, który do Pani przychodzi?

Nie wiem. Na sto pomysłów coś wart jest jeden. A który? O tym decydują najczęściej sen albo przypadek.

Jakie warunki powinna spełniać opowieść, żeby wciągnąć czytelnika w swoją orbitę?

Nie mam pojęcia. Odbiór sztuki jest równie tajemniczy jak jej tworzenie. Co kogo wciągnie i kiedy - to zagadka. W "Wieku 21" zachwycił się skrawkiem mojej powieści, jak pani może pamięta, badacz literatury ziemskiej na księżycu - potomek uciekinierów ze zniszczonej planety i najbliższy mi ideał czytelnika czy czytelniczki: osoba, która zdobędzie się na trud, by odkryć wiersz Safony czy Propercjusza po tysiącach lat.

Podobno autobiografia jest z gruntu - jako forma literacka - skłamana. Przedarła się Pani do jakiejś prawdy, pisząc "Frascati"?

"Z gruntu skłamane" bywają dzienniki i autobiografie pisane z myślą o publikacji za życia. "Goldi" i "Frascati" to powieści napisane na podstawie pamięci - tego, co zapamiętałam dobrze albo źle, albo wcale. Życie mojej biednej rodziny było niestety tak "ciekawe", że nie ma co koloryzować. A prawda to trudna sprawa. Słuchałam kiedyś relacji o jednym i tym samym wypadku ulicznym, którego byłam świadkiem z kilkoma osobami. Każda opowiadała co innego - w najlepszej wierze, bo nie chodziło o nic ważnego. Jaką prawdę może przekazać o Złotych Piaskach siedmiolatka, zamknięta z młodszym bratem przez mamę w łazience? Może najwyżej opowiedzieć, co jej najbardziej utkwiło w pamięci, najlepiej słowami tamtego dziecka, co nie jest wcale łatwe.

Nieczęsto się ilustruje książki dla dorosłych. U Pani czytelnik zawsze dostaje kilka wizualnych niespodzianek: zdjęcia albo reprodukcje. Książka - jako przedmiot - jest dziełem sztuki?

Wszystkie moje książki są ilustrowane, bo żyjemy w dobie fotografii, a ja sama fotografuję od trzynastego roku życia. Co widać na zdjęciu, tego lepiej nie opisywać. Wygląd małego Piotrusia oddaje jego zdjęcie. Moje zadanie polega na zapisaniu słów brata, które znam tylko ja.

Pisarstwo i tworzenie to próba znalezienia jakiegoś wzoru w świecie?

Kto wie? Może to odruch, by świat uporządkować, przeobrażając w deseń komplikację nie do ogarnięcia? A może to raczej odruch, by cokolwiek ocalić z naszego świata, zanim go opuścimy? Pewnie jedno i drugie... i setne. Sztuka to część naszej kondycji.

W jaki sposób szuka Pani odpowiedniego języka (sztuki, literatury)?

Nie szukam. Jak coś znajdę - rzadko - to dobrze. Jak nie, daję za wygraną.

Czego - pisząc "Frascati" - dowiedziała się Pani o mechanizmach pamięci?

Człowiek może sobie przypomnieć tylko to, co chce sobie przypomnieć. Na swoim przedmiocie trzeba zogniskować uwagę. No i trzeba mieć dobrą pamięć - przynajmniej do czegoś. Potrafię sobie przypomnieć słowa i pojedyncze obrazy lepiej niż chronologię wydarzeń, unikam więc linearnej akcji. Nie mogłabym być muzykiem, bo nie mam pamięci do melodii, potrafię zanucić, inaczej niż mama i brat, jedynie łatwe frazy.

"Goldi" i "Frascati" obfitują w rozmaite szczegóły z dalekiej przeszłości. W jaki sposób przywoływała Pani zdarzenia i obrazy, jak je Pani rekonstruowała?

Gdy będzie pani w moim wieku, zaobserwuje pani figle, jakie nam płata fizjologia. Oto zapomniałam, co zjadłam na obiad. Za to przypomniał mi się kisiel z żurawin z bitą śmietaną, sześćdziesiąt lat temu ugotowany przez mamę. I tak na każdym kroku. Nie da się przechytrzyć biologii, lepiej skorzystać z niespodzianek, które ma dla nas stale w zanadrzu.

Wyobrażałam sobie, że pisząc "Frascati" siedzi Pani wśród przedmiotów pozostałych po mamie.

Nie, napisałam "Frascati" w Paryżu. Patrzyłam na niebo albo przymykałam oczy, by odpoczęły od komputera. I już mi stawały przed oczami jak żywe pomniki stolarstwa pana Stanisława, fortepian mamy i dziadków, tapczan Łapki. Z Frascati mam na Montparnasie tylko trochę fotografii i listów, niektóre teksty rodziców, książki. Oraz jedwabną chustkę mamy z "Łodziami" van Gogha.

Pisanie autobiografii bywa formą sprzątania, układania, rozliczania się, spłacania jakiegoś długu. Jaki dług Pani spłaciła?

Długu nie spłacałam. W żałobie po utracie rodziców i brata przywoływałam ich postaci w dzisiejszych czasach pokoju, dobrobytu i tolerancji, przynajmniej w naszej części świata, gdy zapomina się łatwo, do czego zdolny był homo sapiens niedawno. I znów byłby do tego zdolny. Gdyby zawaliła się gospodarka, glob ogarnąłby fanatyzm, wybuchłaby kolejna wojna światowa...

Relacja z matką, którą rysuje Pani w książce, jest trudna, ale też poprzez swoją złożoność bardzo prawdziwa. W polskiej sztuce temat relacji matka-córka wykluwa się z oporem. Dlaczego?

To trudny temat, a dla pisarek szczególnie. Póki nie ma pełnego równouprawnienia kobiet, córka, z natury lgnąca do ojca, zwykle szybko spostrzega, że ojciec liczy się bardziej niż matka. W młodości, gdy nie znałam jeszcze historii mamy, myślałam o niej często bez sympatii. Zatruwa nam życie - myślałam - bez mamy panowałby błogi spokój, miałabym dla siebie ojca. W latach szkolnych chciałam, żeby rozwiódł się z mamą, oddał ją do zakładu. Zabrało mi dekady, nim zrozumiałam, ile zawdzięczam mamie właśnie dlatego, że nie była w normie. Zagłada i okupacja mieszały się mamie z wydarzeniami w PRL-u i postnazistowskiej Austrii. Te podobieństwa dawały do myślenia bratu i mnie, uwrażliwiały nas na okrucieństwo ludzi i świata. Z nadwrażliwości wzięła się po części choroba brata, któremu chciałabym poświęcić osobną książkę. Ja zawdzięczam mamie - szalonemu niedobitkowi, który był nikim i umarł w ukryciu - prawie wszystko. Po niej słyszę głosy, widzę obrazy jak żywe, ocieram się o halucynacje. Choroba i sztuka to trochę jak matka z córką, urodzoną w bólu.

Pisarz, artysta, to rola społeczna?

Każda jednostka odgrywa jakąś rolę. Im więcej frustratów i obskurantów, fanatyków i pałkarzy, tym gorzej dzieje się w społeczeństwie. Im więcej ludzi znających swoją wartość, odważnych, opanowanych i światłych, tym milej żyć na ziemi. To nie sekret, że sprawiedliwych brak zawsze i wszędzie, w tym - a może nawet szczególnie? - wśród artystów. Bywa, że przykłada się do nich łagodniejszą miarkę, usprawiedliwiając złe zachowanie geniusza, czasem nawet słusznie. Lecz mnie geniusze-zbiry, geniusze-chamy, geniusze-osły i geniusze-oportuniści nie zachwycają. Imponuje mi natomiast, gdy artysta czy artystka bierze swoje postępowanie równie poważnie jak swoją sztukę. To świata oczywiście nie zbawi, lecz czyni go odrobinkę znośniejszym, prawda?

Agnieszka Wolny-Hamkało jest poetką, krytyczką literacką i publicystką. Opublikowała pięć tomów poetyckich. Ostatnio ukazały się "Spamy miłosne" (2007).

Ewa Kuryluk jest historyczką sztuki, malarką i pisarką. Autorką powieści: "Wiek 21" (1992, 1995), "Grand Hotel Oriental" (1997), "Encyklopedioerotyk" (2001), "Goldi. Apoteoza zwierzaczkowatości" (2004). Opublikowała także książki o sztuce: "Weronika i jej chusta. Historia, symbolizm i struktura »prawdziwego obrazu«" (1991, 1998), "Art mon amour. Szkice o sztuce" (2002).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 02 (29/2010)