Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Słońce, prażące jak w sierpniu, zmęczyło Zosię i zaproponowała, żebyśmy poszli do Kunsthistorisches Museum sami - Zosia poczeka na nas na ławce w Burggarten. Rozłożyłam plan Wiednia, żeby pokazać, jak to blisko, gdyby chciała do nas dołączyć.
- Niech go pani dogoni - machnęła zniekształconą przez heinemedinę rączką w stronę męża, oddalającego się od nas biegiem. - A zresztą - westchnęła - to nic nie da.
Nie dało. Nim dogoniłam Nowosielskiego przy budce z piwem, już wychylał butelkę.
- Panie Jerzy! - Dopił pospiesznie i chwycił następną. Wytarł usta rękawem, pogmerał w kieszeni. Znalazł dziesięciogroszówkę, zerknął na mnie błagalnie. - Panie Jerzy, idziemy do Fajum!
- Do Fajum? - wymamrotał. - Do Fajum! - puknął się w czoło. - Jak ja mogłem zapomnieć! To taki zawód - powiedział - pani jeszcze tego nie wie.
- Wiem, panie Jerzy - wzięłam go pod ramię - ojciec mi powtarzał, że malarz to ciężki zawód.
- Miała pani mądrego ojca. Poznałem go przelotnie we Lwowie.
- Przed wojną?
- W czasie okupacji.
- Mówił mi Mietek (Porębski), że pan tam malował cerkiew.
- Chciałem wstąpić do klasztoru - mruknął - wikt, opierunek, mury do malowania.
Miałam na końcu języka, że kiedy zwiedzałam klasztor San Marco, wymalowany przez Fra Angelico, też mi przyszło do głowy, choć byłam ateistką, że mogłabym zostać mniszką, malować celę po celi.
Słońce prażyło coraz mocniej i weszliśmy z ulgą do chłodnego przedsionka Kunsthistorisches Museum. Portrety z Fajum obejrzeliśmy osobno, bez słowa. Potem usiedliśmy na marmurowej ławie.
- Wspaniali malarze - odezwałam się pierwsza.
- Najwspanialsi.
- Chyba ani jedno nazwisko nie jest znane?
- Nie - pokręcił głową - ale co to szkodzi.
- Chciałby pan być anonimem?
- Czemu nie. W każdym razie łatwiej malować do piachu - uzupełnił - niż na wystawę.
- Chciałby pan być malarzem w Fajum?
- Chciałbym.
- A chce pan poznać kolegę po fachu?
- Zauważyła pani! - ucieszył się. A ja jeszcze bardziej, że też zwrócił uwagę na portret kędzierzawego brodacza ze smutnymi oczami.
- Jest trochę podobny do pana.
- No może, dawniej - uśmiechnął się lekko - kiedy jeszcze nie nosiłem okularów.
I co dalej? Nic. Reszta tamtego dnia i następnego się zatarła. W dwa dni potem Nowosielscy pojechali do Włoch. Od Zosi dostałam kartkę z pizzerii w Pompejach, że się wyczekała na Jurka, bo nie mógł się oderwać od fresków w Villa dei misteri. Od Hani Porębskiej, która ich odwiedziła po powrocie z Włoch, słyszałam, że Jurek co raz to wspomina Villę i pod jej wrażeniem zabrał się za wielki obraz. Była to "Villa dei Misteri", którą Mietek Porębski wyeksponował w centrum swojej wystawy polskiego malarstwa współczesnego, otwartej specjalnie na kongres AICA (Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki), "by świat odkrył wreszcie malarstwo Jurka".
Alas! Świat nie odkrył Nowosielskiego ani wtedy, ani dotąd. Bo nie nadszedł jeszcze czas na sztukę polską? Z pewnością. Ale także dlatego, że ten piekielnie poważny twórca figuratywnej abstrakcji był na bakier z tym, co obowiązywało - z pastiszem, przymrużeniem oka, obrazoburczym gestem. Alas! Póki króluje Mona Lisa z aktualnym wąsikiem, nie ma czego szukać "malarz z Fajum", który w peryferyjnym monastyrku na Narzymskiego 19 malował, zamiast kaplic, strzeliste akty drobniutkiej Zosi i kuchenne szafy.
Jakie będą dalsze losy malarstwa mojego starszego kolegi po fachu? To zależy od tego, czy czasy i ludzie spoważnieją, a świat przetrwa. Nie podejmuję się zgadnąć, jaka jest szansa, że za 100 lub może za 50 lat stanie się w końcu jasne, że w drugiej połowie XX w. Jerzy Nowosielski należał do światowych arcymistrzów.