Od sztuki można oszaleć

Ewa Kuryluk, artystka i pisarka: W sztuce i miłości nic nie można doradzić, i dlatego doradzają w nich ciocie-klocie.

01.05.2016

Czyta się kilka minut

Ewa Kuryluk, kwiecień 2016 r. / Fot. Grażyna Makara
Ewa Kuryluk, kwiecień 2016 r. / Fot. Grażyna Makara

EWA KURYLUK: Nie będzie pani przeszkadzać, jeśli się położę? Trochę muszę wyprostować grzbiet. Dużo miałam dzisiaj schylania, a dopiero wróciłam z muzeum. Ale chyba uda się zdążyć z wystawą.

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Ekspozycja w Muzeum Narodowym to retrospektywa Pani malarstwa: od 1967 do 1978 r. Dlaczego przestała Pani malować?

Sama sobie nie potrafię odpowiedzieć. Najprościej mówiąc, w pewnym momencie załamało się we mnie widzenie koloru. Byłam w Londynie, miałam dobrą galerię, odnosiłam sukcesy. Moja mama mówiła, że jestem urodzoną kolorystką...

I że maluje Pani w „psychokolorze”...

A ja nagle zaczęłam ten kolor ściemniać – ostatni mój obraz jest całkiem czarny. Malarstwo polega na kolorze, więc jeśli nie widzi się koloru, trzeba przestać malować.

Fizycznie go Pani nie widziała?

Kolor nigdy nie jest tylko fizyczny, zawsze jest też psychiczny. Malarz na płótnie chce oddać swój kolor wewnętrzny. A ja nad swoim kolorem przestałam panować.

Ma Pani jakiś pomysł, skąd się to wzięło?

Miałam wiele pomysłów. Np. że z żałoby – to był ciężki okres po śmierci ojca i próbach samobójczych brata. Tatuś zmarł na zawał serca w grudniu 1967 r., a Piotruś zachorował na schizofrenię.
Albo inne wytłumaczenie: chorowałam na astmę i jakiś lekarz wbił mi do głowy, że nie dożyję 35 lat. Sprawdziłam: wielu słynnych malarzy umarło właśnie w tym wieku – więc nawet mi się ta myśl spodobała. I kto wie, czy nie wzięłam jej aż tak serio, że w wieku 32 lat „umarłam” jako malarka.
Ale dziś myślę o tym inaczej. Po prostu namalowałam, co miałam do namalowania. I zapragnęłam pracować w innym medium.

To dlaczego na 70. urodziny przygotowała Pani właśnie wystawę obrazów, a nie fotografii, tkanin, instalacji?

Artysta nie przygotowuje wystaw. Wystawy przygotowują muzea. Zostałam tu zaproszona – może dlatego, że Muzeum Narodowe w Krakowie posiada największą, najlepszą na świecie kolekcję mojego malarstwa. To zbieg okoliczności, że jeszcze żyję, że ktoś się mną zainteresował i że moje obrazy są akurat tu, w mieście mojego urodzenia.

Wiele z nich to wczesne płótna, nie tak często reprodukowane. Lubi je Pani?

Pokazuję wyłącznie to, co uważam za udane. Na pewno mogę powiedzieć, że to wszystko namalowała inna osoba w innym życiu. Najwcześniejsze pokazywane tu obrazy powstały prawie pół wieku temu, na długo zanim się pani urodziła.
Miałam 32 lata i byłam w rozpaczy, że przestałam być malarką. Ale niedługo potem zaczęłam robić sztukę instalacji – i to pewnie mój większy wkład w sztukę XX w. niż malarstwo. Aczkolwiek artyście trudno o tym sądzić.

Jak to się stało, że Pani przeszła od „człekopejzaży” do fotorealizmu? To przejście wydaje się dość nagłe.

Nie jest nagłe. Od 13. roku życia robię auto- fotografie. Już jako piętnastolatka malowałam siebie ze zdjęć.
Ale w latach 60. uważano, że fotografia jest wrogiem malarstwa, że posługują się nią jedynie beztalencia. Dopiero w 1974 r., kiedy byłam po raz pierwszy w Nowym Jorku i zobaczyłam amerykański fotorealizm, zrozumiałam, iż mogę konsekwentnie pracować z fotografią, oprzeć na niej swój styl. Moje obrazy zaczęły przypominać surrealne kolaże: brałam elementy różnych fotografii z różnych okresów i układałam z nich rebusy czy łamigłówki.

Z jakich elementów ułożyła Pani „Et in Arcadia”?

Z dwóch fotografii. Po umyciu włosów owinęłam sobie głowę ręcznikiem i zrobiłam zdjęcia. Na jednym leżę na łóżku, na drugim wkładam skarpetkę. Te dwie sylwetki wycięłam z kontekstu i zrobiłam z nich autoportret podwójny, dosyć monumentalny i niejednoznaczny. Na dodatek leżąca postać trzyma na zielonym sznureczku malutkiego tancerza, który stoi na pudełeczku z napisem „Et in Arcadia”. To niedokończony cytat łacińskiego przysłowia: „Et in Arcadia ego”, czyli „I ja jestem w Arkadii”.

Albo „Jestem nawet w Arkadii”.

A mówi to Śmierć.
Obraz na ogół powstaje intuicyjnie, z fascynacji kolorem, formą. Głębszy powód jest dla artysty niedostrzegalny. Rekonstruuje go odbiorca. Tylko wtedy dzieło sztuki może narodzić się na nowo. Szczególnie po tylu latach.
To pani musi odtworzyć sens, na swój sposób, w innym kontekście i innej epoce. Zawsze zostanie jednak coś wspólnego – bo natura ludzka ma wspólną część, myśli ludzkie spotykają się ponad przestrzenią i czasem – ale zrekonstruowanie sensu jako takiego nie jest możliwe. Ja mogę tylko opowiedzieć, co na tym obrazie jest. Np. że malutka postać Rudolfa Nuriejewa została wycięta z jakiegoś programu baletowego i umieszczona na tym pudełeczku.

A zielona nitka? Podobne nitki, ale zwykle czerwone, pojawiają się na innych Pani obrazach.

To ja spytam: z czym się pani kojarzy ta nitka?

Z Ariadną, labiryntem... Albo ze smyczą.

Ano właśnie. Dzisiaj czytam to raczej w tych kategoriach: gdy nam się ktoś podoba, chcemy go do siebie przywiązać i poruszać nim jak kukiełeczką. Dlatego miłość bywa takim dramatem – gdy druga osoba nie chce być pajacykiem na niteczce.

Ten obraz ma też namalowaną ramę, która wygląda jak ciemny obrys zdjęcia wywołanego na powiększalniku.

Bardzo lubię kontur i ramę. To potrzeba, którą miałam już jako dziecko – potrzeba wstawiania świata w ramy. Zresztą, czym innym jest obraz, jak nie fragmentem świata wstawionym w ramę?

To się wiąże u Pani z potrzebą porządkowania czasu, dnia? Wydaje mi się, że ma Pani ogromną samodyscyplinę.

Nie. Po prostu jak muszę coś zrobić, to nie robię nic innego. Mam duży stopień obsesyjności. I dziecinną potrzebę skuteczności: przekonanie, że jak się raz do czegoś człowiek zabrał, musi to skończyć. Dam pani przykład: malowałam tło na obrazach mojego brata, bo nie mogłam ścierpieć, że jakiś ładny obraz będzie nieskończony tylko z powodu lenistwa Piotrusia.
To nie ma nic wspólnego z dyscypliną, to coś głębszego. Usposobienie czy charakter... Mój ojciec był podobny, ale w innych dziedzinach. Na co dzień to okropna cecha: jeśli tylko coś sobie wbiję do głowy, muszę to jeszcze przeprowadzić. Ale może jest to cecha potrzebna artyście – bo bez niej twórcze pomysły byłyby nie do zrealizowania.

Da się takie usposobienie korygować?

W życiu codziennym – tak. Żeby nie udręczyć innych i żeby nie zamęczyć siebie, trzeba to zmoderować.
Może dlatego wyżywam się w sztuce. Tam mogę wyczyniać, co mi się tylko podoba. Kiedy słyszę, że ludzie uprawiają sztukę dla celów propagandowych czy komercyjnych, żeby zarobić parę groszy, wydaje mi się to śmieszne i głupie. Przecież sztuka to nadzwyczajny sposób na życie! Daje tak wielkie poczucie sensu, że wszystko inne schodzi na dalszy plan.
Stąd ja się zupełnie nie nadaję na artystę, który by coś tworzył w zbożnym celu, albo na konkurs, albo na zamówienie. Ja to robię z szaleństwa.

Sztuka może chyba być też pomocą w żałobie. Może ocalić.

Może być pomocą, ale przestaje, gdy żałoba jest zbyt wielka. Zaraz za żałobą jest depresja, marazm. Ale to delikatna granica, niesłychanie indywidualna. Zawsze powtarzam, że natura nas nie klonuje. Bardzo dobra recepta dla jednej osoby nie musi sprawdzić się u innej.
A w słowo „ocalić” nie wierzę. Ocalić można kogoś tylko tak, jak mój tatuś ocalił moją mamę.

Zabrał z parkowej ławki uciekinierkę z getta i ukrył u siebie.

Chodzi o tę chwilę, w której trzeba podać rękę, bo inaczej ktoś utonie. Więc ocalenie nie jest odpowiednim słowem dla sztuki. Ani dla miłości. Miłość to jest proces, dzień za dniem, a ocalenie to jest moment.

W nowej książce, wydanej razem z Agnieszką Drotkiewicz, mówi Pani, że sztuka jest „niepozorną pociechą”.

Jest pociechą dla tych, którzy są na nią wrażliwi, a to niewielki procent ludzkości. Chyba że mówimy o pocieszeniu w ciężkich czasach – tak jak pociesza film. Widok cudzego cierpienia przynosi ukojenie we własnym.
Ale tworząc sztukę, można również oszaleć. Powiedziałam pani, jak wspaniałą rzeczą jest dla mnie twórczość – ale nie powiedziałam, jak bardzo się bałam przed następnym obrazem. Byłam przekonana, że nie podołam. Musiałam zjeść coś słodkiego, posiedzieć bezczynnie, żeby się uspokoić i przezwyciężyć ten strach.

Po skończeniu obrazu, przed rozpoczęciem kolejnego – to najgorszy moment?

Jak się skończy, to jest najwspanialszy moment. Wtedy obraz wydaje się piękny. Nazajutrz – już mniej piękny, a za dwa dni można go wyrzucić na śmietnik. Potem zaczynają się pytania: a jak następny mi się nie uda? Co wtedy zrobię? Kim będę? Potwornie stresujące.

Te kryzysy jeszcze wracają?

Tak, ale inaczej niż w młodości, kiedy ma się wielką amplitudę emocjonalną. Teraz to ja jestem staruszek portier, ruch emocjonalny we mnie mniejszy. Mniej cierpienia i mniej radości.

Podobnie ma Pani z pisaniem? Pojawia się lęk przed kolejnym rozdziałem?

Pisanie jest dla mnie łatwiejsze od malowania. Duży obraz to duży problem, złożony proces, wiele decyzji. Tak, malarstwo bardzo mnie stresowało, może dlatego od niego odeszłam. Żeby się nie zamęczyć.

Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy malują. Wydawało mi się to o wiele przyjemniejsze od pisania.

Bo pani to traktuje amatorsko. Wszystko, co traktujemy amatorsko, jest przyjemne. Ale kiedy tylko przechodzimy na profesjonalizm, zaczyna się męka.

To może pisanie traktuje Pani amatorsko? I dlatego nie ma z nim Pani problemu.

Chyba tak... Bardzo możliwe.

Albo chodzi o terapeutyczną rolę opowiadania: pisząc, przepracowuje Pani traumy, przywraca pamięć bliskich.

Nie, nie, skąd!

„Moim tematem nie jest Zagłada, ale żałoba” – tak Pani mówi Agnieszce Drotkiewicz. Nie napisała Pani „Goldiego” i „Frascati”, żeby uporać się z rodzinną historią?

Nie, powstały z innych powodów. Nie wiem, może ze smutku, z tęsknoty? Z tego, co najtrudniej określić – z wewnętrznego przymusu. Przypomniał mi się nagle nasz chomik Goldi i musiałam o nim napisać, o nim i o Piotrusiu.
W ogóle słowo „przepracowanie” nie ma nic wspólnego ze sztuką. To jakiś nowy, popularny banał. „Przepracowywać” można na sesjach terapii, które pewnie i tak nic nie dają. Sztuka to coś innego. Sztuka to przymus robienia tego, do czego ma się dar. To jest potrzeba, również fizyczna: żeby oddać kolor, żeby ruszać ręką.

Albo żeby usłyszeć stukot maszyny do pisania – mówi Pani o tym w nowej książce.

Robi się to wszystko nie wiedząc czemu, a później się to tłumaczy, zapewne błędnie, pod presją dziennikarzy w różnych wywiadach. A ludzie to czytają i wyciągają pochopne wnioski.

Wyciągnę pochopny wniosek z wystawy: ten szczupły mężczyzna, Helmut Kirchner, musiał być dla Pani bardzo ważny, skoro pojawia się na tak wielu obrazach.

Wie pani, dokoła nie ma znowu tak wielu chłopców, którzy by chcieli pozować. Mało jest takich, co mają czas i ochotę, i jeszcze są przystojni. Poza tym działam w wąskim kręgu, interesują mnie wyłącznie ludzie bliscy. Tylko w ich portrety potrafię coś włożyć – portrety innych to byłaby tektura.

Poznała pani Helmuta...

...w Warszawie w 1966 r. Studiował fizykę w Cambridge.

Co robił w Polsce?

Przyjechał zwiedzić nasz kraj, bo był wielkim podróżnikiem. A teraz przyjedzie, żeby zobaczyć moją wystawę.

To będzie 50 lat razem.

Tak, na Boże Narodzenie tego roku.
Nasz związek jest o tyle ciekawy, że odbywał się często na dwóch różnych kontynentach, przy dużym dystansie i bez konwencjonalnej formy. Może dlatego tak długo trwa.

Nigdy Państwo razem nie mieszkali?

Raczej rzadko.

I to jest recepta?

Nie ma recept! Jeśli ktoś uwielbia mieć kogoś co noc w łóżku, to musi go mieć co noc w łóżku, a nie na drugim końcu świata. Znaleźć własny sposób jest podstawą w sztuce i w miłości. To dwie domeny, w których nic nie można doradzić, i dlatego doradzają w nich ciocie-klocie we wszystkich pismach świata.
Kiedy spotykają się dwie niepowtarzalne istoty, jedyne w całej historii ludzkości, i muszą się odpowiednio zejść, to nie jest wcale taka prosta sprawa.

Opowie mi Pani o obrazie „Nie śnij o miłości, Kuryluk”? To także tytuł wystawy.

Wybrała go Ania Budzałek, moja kuratorka. Podobało jej się, że na tym obrazie patrzę z uśmiechem, ni to szczerym, ni to ironicznym, widzowi prosto w oczy. I że tło jest różowe. A teraz kwitną głogi i kasztany, więc pasuje. Często w moich obrazach atmosfera jest ponura, a tego Ania chciała uniknąć. To jej wystawa, więc się zgodziłam na wszystko.

Ale czemu ma Pani nie śnić o miłości?
„Kuryluk, weź się za pracę, nie śnij już o miłości!” – taki miałam postulat do siebie. Proszę popatrzeć. W lewym górnym rogu jest wklejona reprodukcja romantycznego obrazu prerafaelickiego, a w prawym dolnym rogu, po przekątnej, płynie w łódeczce parka zakochanych. A Kuryluk siedzi, uśmiecha się i coś pisze.

Chyba list pisze, czerwonym ołówkiem.

Ano właśnie. Dodam, że Kuryluk zawsze była kochliwa, popadała w coraz to nowe, nieodpowiednie romanse, które jej przysparzały milion przykrości.

A co Pani pisze na „Maszynie do pisania”?

To wiem dokładnie: właśnie wróciłam z Nowego Jorku i u mamy na Frascati piszę książkę „Hiperrealizm – nowy realizm” dla Wydawnictw Artystycznych i Filmowych. Wcześniej przetłumaczyliśmy dla nich z bratem trzytomową „Twórczość Indian”. Gdy jechałam do Ameryki, przyszłam spytać, czy nie mają dla mnie czegoś nowego. „Nie, Ewuniu, ale jak zobaczysz w Ameryce coś ciekawego, to napisz dla nas książeczkę”. Oni tak sobie powiedzieli, a ja tak naprawdę zrobiłam.
Przy pisaniu sfotografowałam się z papierosem. W młodości paliłam jak smok. W wiedeńskim gimnazjum opłacałam ciecia, żeby móc palić w piwnicy. Ale kiedy zrobiłam to zdjęcie, nie paliłam już od kilku lat, z powodu astmy. Lecz nadal podobał mi się gest zapalania papierosa – zachciało mi się namalować ten gest i ten malutki płomyczek. Dlatego fotografia, z której powstała „Maszyna do pisania”, jest trochę dokumentem, a trochę kreacją.
[W pokoju hotelowym dzwoni telefon, przerywamy na chwilę rozmowę.]
Przypomniano mi, że mam jeszcze wystawę w Warszawie.

Co na niej będzie?

Zupełne juwenilia, z mojej teczki na Akademię.
To dla fundacji Frascati, którą stworzyłam, żeby – gdy mnie zabraknie – były fundusze na utrzymanie mieszkania po rodzicach, gdzie są nasze ukochane meble i książki. Fundacja nie ma jeszcze ani grosza, więc na jej konto robię aukcję. A że Galeria Stalowa specjalizuje się w wystawach młodych artystów, teczka nastoletniej Ewuni będzie w sam raz.

Teczka, w którą nie mogli uwierzyć profesorowie. Mówili, że ktoś to musiał namalować za Panią.

Dowiedziałam się o tym po latach od Mietka Porębskiego. Oczywiście wtedy uważałam, że mnie przyjmą z zachwytem. Zawsze się myliłam. Będąc fantastką, wyobrażałam sobie, że każdy mój następny obraz wszystkich olśni. Nie dostrzegałam, do jakiego stopnia byłam niekonwencjonalna. Wydawało mi się, że jestem zwyczajna i maluję zwyczajnie, a potem się okazywało, że nikt nic z tego nie rozumie. I ciągle byłam zaskoczona.
Kiedyś nie chcieli mnie z tą teczką dopuścić do egzaminu, teraz będę mieć z niej korzyść. Zgodnie z dewizą tatusia, że artyści muszą długo żyć, żeby coś mieć ze sztuki. ©℗

Nie śnij o miłości, Kuryluk kurator: Anna Budzałek, Muzeum Narodowe w Krakowie, wystawa czynna od 6 maja do 14 sierpnia.

Ewa Kuryluk/Agnieszka Drotkiewicz „Manhattan i Mała Wenecja”, Zeszyty Literackie, Warszawa 2016.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2016