Zapiski z powstańczej stolicy

17-letni Ibrahim był skautem. Razem z kolegami z drużyny pojechali na front, pomagać powstańcom. Nieletni, nie dostali broni, mieli pomagać na tyłach. Wpadli w ręce żołnierzy Kaddafiego. "Nie płakałem. Jestem z niego dumny" - mówi jego ojciec, gdy rozmawiamy w dawnej harcówce syna.

   Czyta się kilka minut

"Ściana pamięci" ze zdjęciami poległych powstańców. Bengazi, maj 2011 r. / fot. Andrzej Meller /
"Ściana pamięci" ze zdjęciami poległych powstańców. Bengazi, maj 2011 r. / fot. Andrzej Meller /

Jest początek maja, kiedy ląduję na lotnisku w Kairze. Przylatuję z gorącej i parnej Azji, więc uderza mnie wieczorny chłód i suche powietrze. Przed lotniskiem otacza mnie grupka nachalnych taksówkarzy w starych peugeotach 504. Mam wrażenie, jakbym z początku XXI wieku w Kuala Lumpur przeniósł się do lat 70. ubiegłego stulecia. Jadę do centrum. Taksówkarz, śmiejąc się, pokazuje pustą siedzibę byłego prezydenta Hosniego Mubaraka. - Tęsknię za nim - mówi nieoczekiwanie. - Mubarak i jego rodzina to skorumpowani łajdacy, ale przynajmniej wiadomo było, jak żyć. Teraz jest zupełny bałagan i wielka niewiadoma, co dalej.

Wokół placu Tahrir, serca egipskiej rewolucji, dziś jest spokojnie. O zimowej rewolucji przypominają gołe trotuary; wciąż nie wstawiono płyt chodnikowych w miejsce tych, które posłużyły rewolucjonistom za broń przeciw policji.

W jednej z bocznych uliczek, w okolicy placu Talaat Harb, siadam przy plastikowym stoliku; jak inni mężczyźni zamawiam kawę i sziszę, wodną fajkę. Dosiada się Hassan, miejscowy cwaniak, od których w Kairze aż się roi. Od słowa do słowa, od rewolucji w Egipcie przechodzimy do wojny w Libii. Obiecuje, że dowie się u miejscowych Libijczyków, jak wygląda przekraczanie granicy egipsko-libijskiej. Mamy się spotkać następnego dnia na kawie.

Ale następnego dnia okazuje się, że Hassan nie dość, że nie dowiedział się niczego konkretnego, to jego egipski "kontakt", który wozi warzywa do Bengazi, zażądał astronomicznej sumy za przerzut do tego miasta, dziś będącego stolicą libijskiego powstania. A może sam Hassan dodał do transakcji własną prowizję? - To teraz skomplikowane, my friend. Po drodze są posterunki egipskiej armii, która przeszukuje każdy pojazd. Mimo to da się przejechać. Płacisz tysiąc dolarów i dostarczamy cię bezpiecznie do Bengazi - rzecze Hassan.

Krztuszę się sziszą, dziękuję Hassanowi za te cenne informacje i postanawiam pojechać do Aleksandrii. Ale i tu, na śródziemnomorskim wybrzeżu, ludzie wiedzą niewiele więcej. Spotykam kolejnych cwaniaków, którzy oferują swoje usługi przemytnicze. To chyba taki typ Egipcjanina: gdyby zapytać go o dostanie się na Księżyc za jego pośrednictwem, bez mrugnięcia okiem nakreśli kosztorys podróży...

Granica

Postanawiam spróbować sposobem najprostszym. Na dworcu autobusowym dyspeczer informuje mnie, że co prawda do samego Bengazi nic teraz nie chodzi, ale nie ma problemu z dotarciem nad granicę, do miejscowości Sallum. Wypada sprawdzić; bilet kosztuje 7 dolarów.

Autobus jest pełen. Pasażerowie to albo Libijczycy, albo żołnierze egipscy służący na granicy. Kamień spada mi z serca, bo mężczyźni tłumaczą, że z przekroczeniem granicy nie ma absolutnie żadnego problemu.

Sulejman - sobowtór Jeana-Paula Belmondo, nie mówiący słowa po angielsku - każe na migi trzymać się blisko siebie. Granicę mam przekroczyć z nim. Nie dowiem się, co robił w Aleksandrii, ale nie ma bagażu, a po libijskiej stronie granicy zostawił swoje renault, którym mamy dotrzeć do powstańczej stolicy.

Autobus często staje: jest piątek, dzień święty muzułmanów i pasażerowie modlą się w dworcowych meczetach. Tuż nad głową mam jedyny w autobusie głośnik; imam recytujący modlitwy z kasety nie pozwala się zdrzemnąć.

Już niedaleko granicy, w krajobrazie zaczynają pojawiać się czołgi armii egipskiej, wozy pancerne piechoty, posterunki. Wygląda jednak, jakby kontrola była czystą formalnością, jakby rację miał niejaki Muhamad, menedżer z hotelu w Aleksandrii, gdy zapewniał, że egipska armia sympatyzuje z powstańcami, jaki więc cel miałaby w niewpuszczeniu do Libii dziennikarza? Albo samochodów, podarowanych powstańcom przez Katar? Oczywiście typu pick-up: ten model auta, rodem ze Stanów, model osobowo-ciężarowy, najlepiej sprawdza się na libijskim froncie (i nie tylko libijskim).

Na granicy spory ruch. Oczywiście, większość ludzi i pojazdów przekracza ją w kierunku z Libii do Egiptu. Przy okienku egipskiej kontroli paszportowej kłębią się tłumy Afrykańczyków, głównie czarnych Algierczyków. Koczują tu w prowizorycznych namiotach, od wielu dni; egipskie władze nie bardzo wiedzą, co z nimi począć. - Oni często nie mają dokumentów, pogubili je w zawierusze lub nigdy ich nie mieli. Do domu nie mogą wrócić inną drogą, bo na granicy z Tunezją i Algierią toczą się walki, równie intensywne jak w Misuracie - powie mi później Heżyr Al Hasi, szefowa obozu dla uchodźców w Bengazi, prowadzonego przez Libijski Czerwony Półksiężyc [odpowiednik Czerwonego Krzyża w krajach islamskich - red.].

Egipscy pogranicznicy wstawiają mi tylko pieczątkę wyjazdową z Egiptu. Z kolei Libijczycy wymagają jedynie legitymacji prasowej. Są niezwykle serdeczni, wręcz dziękują, że dziennikarz przyjechał napisać o ich powstaniu.

Wdzięczność Libijczyków wobec dziennikarzy będzie mi towarzyszyć potem na każdym kroku. Wielokrotnie i od różnych ludzi usłyszę, że bez larum, jakie podnieśli korespondenci, nie byłoby zachodniej interwencji, a wojska Kaddafiego zrównałyby Bengazi z ziemią, topiąc tym samym całe powstanie we krwi.

Pamiętając opowieść Hassana z Kairu, jestem naprawdę zdziwiony, jak gładko przebiega przejście granicy kraju, było nie było, ogarniętego wojną. Sulejman śmieje się, gdy po raz piąty pytam, czy już jesteśmy na libijskiej ziemi. - Oui, vous ?tez en Libye - duka w końcu po francusku. Na widok mojego aparatu fotograficznego dzieciaki wciągają w tumanach kurzu powstańczą flagę na maszt wieży telekomunikacyjnej. - Oui, vous ?tez en Libye.

Witamy w Wolnej Libii

Nad pustynią zachodzi słońce, robi się naprawdę zimno. Zafrasowany Sulejman grzebie w swojej trzydziestoletniej renówce, ale z akumulatora nie wydobywa się najmniejsza iskra. Gorzej: po chwili na Libijczyka, leżącego teraz pod podwoziem, wycieka cała benzyna. Sulejman coś wykrzykuje, podejrzewam, że klnie, na czym świat stoi.

Szczęśliwie jakiś miejscowy młodzieniec oferuje nam transport do Tobruku - nowym hyundaiem. Wsiadamy. Droga świetna, Manif - tak ma na imię - nie schodzi poniżej 150 kilometrów na godzinę, nucąc pod muzykę z płyty "habibi, habibi". Pod Tobrukiem słychać po raz pierwszy serie z broni maszynowej - ten odgłos to w powstańczej Libii codzienność. Amunicji najwyraźniej nikomu nie żal (przynajmniej w Misuracie). Wygląda to tak, jakby cały kraj strzelał: do wroga, w powietrze na wiwat, na pogrzebach, na weselach (bo i one się odbywają, mimo wojny).

Na parkingu w Tobruku Manif przekazuje nas znajomemu. To może 20-letni otyły hip-hopowiec imieniem Kasim. Chłopak wykręca numer i daje mi telefon. - Witamy w Wolnej Libii! Jestem ojcem Kasima - słyszę w słuchawce. - Kazałem mu pana zawieźć do Bengazi. Pojedziecie Pustynną Autostradą, tak jest bezpieczniej. Proszę dzwonić jakby co, w Wolnej Libii telefony są bezpłatne - tłumaczy.

Zgadza się: telefony są bezpłatne, odkąd powstańcy przejęli telefonię komórkową Libyana. Ale karty sim, jak się niedługo przekonam, można kupić jedynie na czarnym rynku i kosztują 150-200 dolarów. Poza tym działają jedynie między Sallum a Bengazi, czyli na terytorium w pełni kontrolowanym przez powstańców.

Pędzimy więc przez pustynię. Mijamy kolejne posterunki. Powstańcy sprawdzają co chwila mój paszport i powtarzają między sobą: "Bolanda", Polska. Kilka razy zatrzymujemy się na mocną kawę i kanapki z wątróbką baranią. Nikt nie chce pieniędzy: ludzie proszą tylko, żeby dziennikarz napisał prawdę, jak najwięcej prawdy.

Pośrodku pustyni, może trzy godziny przed Bengazi, zatrzymują nas ludzie z powstańczej milicji - ku mojemu zaskoczeniu, są dość szorstcy, każą wyjść z samochodu. Oglądają prawo jazdy kierowcy i wyraźnie coś im nie odpowiada. Głosy podnoszą się po obu stronach, arabski temperament daje o sobie znać. Okazuje się, że Kasim ma sfałszowane prawo jazdy. Na dodatek nie przyznaje się, tylko idzie w zaparte, jest agresywny i stawia się dwa razy starszym. Dziarskim krokiem podchodzi dowódca i bez słowa uderza bezczelnego młokosa w policzek. Profilaktycznie, na otrzeźwienie. Skutkuje. Hip-hopowiec jak niepyszny kładzie uszy po sobie. Jeden z powstańców zjeżdża naszym samochodem na pobocze.

Podchodzę do dowódcy. Tłumaczę, po co tu jestem, proszę, żeby nas puścił, że muszę się dostać jak najszybciej do Bengazi. No i przekonuję go. Skruszony kierowca obiecuje, że po wojnie zda egzamin na prawdziwe prawo jazdy.

Bengazi

O czwartej nad ranem docieramy do powstańczej stolicy. Jedziemy wolno przez miasto. Co chwila mijamy nadpalone budynki; wszędzie widać ślady ostrzału artyleryjskiego, dziury po kulach. To pamiątki po walkach - najpierw z lutego, gdy zaczęło się powstanie, a potem z 19 marca, gdy zagony pancerne Kaddafiego już niemal weszły do centrum miasta, zanim zostały zatrzymane i rozbite przez lotnictwo francuskie, brytyjskie i amerykańskie.

"Możesz czasem kogoś oszukać, ale nie możesz oszukiwać wszystkich przez cały czas. Więc teraz, kiedy ujrzałeś światło, wstań i walcz o swoje prawa" - na jednym z osmalonych budynków widnieje graffiti z podobizną Boba Marleya i cytatem z utworu "Get up, stand up". Co tutaj, w Bengazi, znaczy tyle, że lud powstańczego miasta uważa pułkownika Kaddafiego za notorycznego drania, kłamcę i oszusta.

Muezini zaczynają wzywać do porannej modlitwy; ich wezwanie rozchodzi się po pustym o tej porze mieście. Prawie na każdym skrzyżowaniu wystawiony jest posterunek. - Welcome to Free Libya. Your country, sir? - pyta uzbrojony powstaniec.

- Free Bolanda - odpowiadam.

- Jak sze masz? Jesztem komandosz - słyszę w odpowiedzi, jak żołnierz popisuje się swoją znajomością polskiego.

Powstaniec rutynowo sprawdza zawartość bagażnika. Plotka głosi, że w mieście operują trzy dziesięcioosobowe komanda "kaddafistów", przysłanych tu w celach dywersyjnych ("kaddafiści": tak można chyba przełożyć słowo, jakim powstańcy określają przeciwnika). W istocie, tydzień temu wybuchł samochód z TNT, o sile dziesięciu kilogramów, jakieś sto metrów od centrum prasowego. Kilka dni wcześniej powstańcy zatrzymali na rogatkach "kaddafistów" z 800 kilogramami ładunków wybuchowych w ciężarówce.

Tuż przed świtem wchodzę do starego centrum prasowego, gdzie teraz siedzibę mają powstańcy. Przy wejściu dziesiątki uzbrojonych chłopaków, w mundurach, w dresach. Jeden, długowłosy i brodaty - każe się nazywać "Che Guevara" - przesłuchuje mnie. Chce wiedzieć, skąd jestem, dla kogo pracuję, jakie mam plany. Nagle do pokoju wpada kilku innych. Są nerwowi, krzyczą "Muamar, Muamar!". Za chwilę prowadzą korytarzem skutego kajdankami mężczyznę, solidnie już obitego - to prawdopodobnie ujęty "kaddafista".

"Che" każe mi się zameldować rano w centrum prasowym, gdzie mam wyrobić akredytację. W końcu, po 20 godzinach w podróży, można odpocząć.

Ściana

Centrum prasowe mieści się w starym budynku sądu, niedaleko portu i głównego meidanu, czyli placu, na którym wybuchła rewolucja. Jest poranek, Bengazi jeszcze śpi. Pospieszyłem się niepotrzebnie, centrum prasowe otwiera się o dziesiątej. Czerwono-czarno-zielone flagi łopoczą na wietrze od morza: tak wyglądała libijska flaga, zanim w 1969 r. władzę objął Kaddafi, i takie barwy przyjęła powstańcza Libia. Namioty "miasteczka rewolucyjnego" są zamknięte, urzędujący w nich od trzech miesięcy rewolucjoniści śpią. W porcie nad innymi jednostkami góruje tankowiec należący wcześniej podobno do syna libijskiego dyktatora, Seifa Al Islama; został uprowadzony przez powstańców z greckiego wybrzeża.

Centrum już otwarte; Dina, jedna z dziewczyn, które w niezwykle profesjonalny sposób organizują tu pracę dziennikarzom, wyrabia mi akredytację (nr 1671). Ma dziś urodziny, więc składam życzenia i wyrażam nadzieję, że następne będzie obchodzić w wolnej Libii już bez Kaddafiego. Uśmiecha się i pyta, czy jestem pewien, że to możliwe. Oglądam centrum prasowe; rewolucyjne plakaty, zdjęcia uprowadzonych dziennikarzy: Clare Morgana Gillis, Anton Hammerl, James Foley i Manuel Brando zostali pod koniec kwietnia zatrzymani pod Żdabią przez "kaddafistów". Ich samochód spalono, a ich samych przewieziono do więzienia w Trypolisie, gdzie siedzą do dziś, w charakterze zakładników. To wszystko, co wiadomo o ich losie.

Nagle w pobliżu słychać dudniącą serię i nie jest to automat Kałasznikowa ani nawet karabin maszynowy. Wychylam się z okna i widzę pick-upa z zamontowaną sowiecką "zenitką": szybkostrzelnym działkiem przeciwlotniczym, które strzela na całego w stronę morza. Za "zenitką" szpaler z trzema trumnami, owiniętymi w czerwono-czarno-zielone flagi. I tłum mudżahedinów z bronią wycelowaną ku niebu (używam terminu "mudżahedini", bo tak mówią o sobie sami powstańcy: "mudżahedin" to "święty wojownik", pojęcie kojarzące się z radykalnym islamem; tu, w Libii, ma jednak znaczenie inne - rewolucjoniści nie powstali przeciw Kaddafiemu pod sztandarami Proroka, ich celem jest wolny kraj, nie państwo islamskie).

Powstańcy strzelają w powietrze i chórem wykrzykują w kółko: "Nie ma Boga prócz Allaha, a szahid jest jego ukochanym wybrańcem!". Niektórzy płaczą, chowają twarze w dłonie. Jest w nich coś niesamowitego: jakaś ogromna wiara i determinacja, której, jak się wydaje, nic nie jest w stanie złamać. Ciarki przechodzą mi po plecach, kiedy idę na czele strzelającej w powietrze kolumny, próbując robić zdjęcia.

Ci trzej koledzy, których właśnie niosą, zginęli pod Bregą szóstego maja; podobno na ich pozycję spadły rakiety z wyrzutni "Grad". Mudżahedini niosą więc poległych na meidan, gdzie tłum mieszkańców odmawia modlitwę wraz ze starym imamem. Kobiety płaczą, zawodzą dramatycznie. Mudżahedini strzelają bez przerwy w powietrze. Ojcowie dają paroletnim synkom kałasznikowy do potrzymania i robią im zdjęcia.

Dźwig, zamontowany na landroverze, wznosi się coraz wyżej przy ścianie budynku. Ściana jest wysoka, codziennie wiesza się na niej zdjęcia nowych "szahidów". To taka - jak byśmy powiedzieli w Europie - ściana pamięci. Już prawie nie ma miejsca, a tu trzeba przecież przylepić trzy nowe fotografie.

Doktor Fathi

Dinie zależy, aby moim tłumaczem został Fathi Ali Bayou. - Nie pożałujesz - powtarza.

Fathi ma 55 lat, dobrotliwą twarz i zna świetnie polski: studiował w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Mówi, że w Polsce spędził najpiękniejsze lata młodości. Laryngolog, chce mi pokazać "powstanie w pigułce".

Najpierw jedziemy do dawnych koszar armii Kaddafiego. To tutaj 17 lutego doszło do pierwszych walk, a może raczej rzezi. Budynki są zupełnie spalone, także gabinet Fathiego, gdzie raz w tygodniu przyjmował pacjentów.

Opowiada, jak wielotysięczny tłum otoczył 1200 żołnierzy. Mieszkańcy Bengazi prawie nie mieli broni palnej. Ruszyli uzbrojeni w maczety, noże, kije. Żołnierze otwierali do nich ogień z broni maszynowej - zginęło, jak się oblicza, około trzystu powstańców. Wielu kule z broni wielkokalibrowej dosłownie przecięły; przepołowione korpusy zwożono potem na meidan. Po dwóch dniach część żołnierzy zaczęła się buntować przeciw dowódcom. Ale koszary nadal się trzymały, a powtórka szturmu, takiego jak pierwszego dnia, nie miała sensu. W końcu jakiś młody człowiek załadował ciężarówkę butlami z gazem, staranował bramę i wysadził się - grzebiąc pod gruzami siebie i kilkudziesięciu żołnierzy. Reszta uciekła.

- Kilka tysięcy młodych chłopaków rzuciło się na koszary i doszczętnie opróżniło "arsenał Kaddafiego" - mówi laryngolog. - Moi synowie byli wśród nich.

Jesteśmy w podziemiach koszar, w dawnym arsenale. Jest ciemno, Fathi mówi, że z miejsca, gdzie stoimy, w dwóch kierunkach rozchodzą się korytarze, każdy o długości 500 metrów.

Gdy mówi o powstaniu - Fathi mówi o "Rewolucji", z naciskiem, jakby należało to napisać przez duże "R" - promienieje. Rzuca cyframi, detalami; mam wrażenie, jakby znał armię wroga na wylot. Orientuje się w sytuacji na frontach: pod Żdabią, Bregą, Misuratą i na granicy z Tunezją w Górach Zachodnich. Wszak całe życie pracował dla armii, której część teraz zbuntowała się przeciw dyktatorowi i stanęła po stronie powstania. Zapewnia, że leczył też synów Kaddafiego, gdy ci byli jeszcze dziećmi. To niewykluczone; Libia jest pięć razy większa od Polski, ale liczy tylko pięć milionów mieszkańców, tak że ludzie po prostu się znają.

- Nie dadzą nam rady! - mówi podniośle lekarz. - A wiesz dlaczego? Bo tylko 25 procent "kaddafistów" to Libijczycy, reszta to najemnicy z Afryki i z Europy Wschodniej. Nie wygrają, bo walczą jedynie za pieniądze, a my walczymy o życie i wolność. I jest nas więcej. Nie mamy drogi powrotnej. W samym Bengazi pięć tysięcy młodych chłopców zgłosiło się, że chcą jako "szahidzi" iść na front, na śmierć, byle pokonać Kaddafiego. Tłumaczymy im, że z jednym granatem nie idzie się na czołg. Ale prawda jest taka, że nic im zabronić nie możemy, ich roznosi chęć zemsty za kolegów. Jak za mojego syna - dodaje.

Skauci z Bengazi

Patrząc na ciepłego, uśmiechniętego doktora trudno uwierzyć, że dopiero co przeżył dramat. Jego najmłodszy syn, 17-letni Ibrahim, był skautem. Na początku marca wraz z kolegami z drużyny pojechali pomagać powstańcom. Byli nieletni, nie wydano im broni, mieli pomagać na tyłach. Wpadli w ręce "kaddafistów" - zginęli wszyscy, rozstrzelani.

Fathi może nigdy nie poznałby okoliczności śmierci syna, gdyby u jednego z jeńców, którego później pojmali powstańcy, nie znaleziono aparatu fotograficznego. A w nim - zdjęć, na których ojciec rozpoznał ciało syna. Leżało wraz z ciałami trzydziestu innych skautów z Bengazi w pustynnym rowie.

Fathi pokazał mi te zdjęcia. A także filmy z tej samej karty pamięci, na których jeden z synów Kaddafiego, Motasam, odwiedza swoich żołnierzy na froncie pod Bregą. "Chcę stanąć na zachodnich rogatkach Bengazi i swobodnie zobaczyć wschodnią granicę z Egiptem" - mówi młody Kaddafi. A potem apeluje do swych żołnierzy: "Zabijajcie każdego mężczyznę między dziesiątym a siedemdziesiątym rokiem życia. Z kobietami róbcie, co chcecie, zabawcie się!". Fathi opowiada, że przy "kaddafistach" powstańcy często znajdują viagrę.

- Nie myśl, że jestem złym ojcem - mówi Fathi - że za mało kocham moją dziewiątkę... ósemkę dzieci - poprawia się. - Wam, Europejczykom, ciężko uwierzyć w coś nienamacalnego, ale dla nas, muzułmanów, śmierć ma inny wymiar. Jestem tak spokojny, bo cieszę się, że mój syn poszedł do Boga. To dla niego nagroda za walkę ze złem. Bóg wziął go do siebie tak wcześnie, żeby mu ulżyć. Bałem się, że niedługo zacznie studia, że będzie musiał znaleźć żonę i pracę, stawić czoło życiowym problemom. A tak, Allah jakby skrócił jego ziemską drogę. Nie, nie płakałem. Jestem z Ibrahima dumny. - Tak mówi ojciec, gdy stoimy pod zdjęciem jego syna, w budynku, gdzie miał z kolegami harcówkę.

Fathi przyjechał tu na spotkanie z innymi rodzicami, na spotkanie, jak mówi, "mojej generacji skautów"; mają ustalać, jak dalej organizować pomoc dla uchodźców, wdów i sierot. - Oni są jak zerwane kwiaty - powtarza, spoglądając na zdjęcia pomordowanych chłopców.

Wojna pick-upów

Na tej wojnie duże znaczenie militarne mają nie czołgi i lotnictwo, narażone na ataki NATO. Tutaj ogromną rolę odgrywają szybkie ruchy wojsk, przemieszczających się w pick-upach po pustyni. Oraz artyleria, mogąca razić na dalekie dystanse. - Dajcie nam pick-upy i broń przeciwczołgową, a w dwa tygodnie zetrzemy ich w pył - powtarzają powstańcy.

Wraz z Wadimem, dziennikarzem z Kijowa, jedziemy na linię frontu pod Żdabią. To tutaj obie armie walczą "na pick-upy": front jest ruchomy, klasyka to szybki atak i szybki odwrót, ukąszenie wroga i wycofanie się na pozycje.

Przy wyjeździe z Bengazi, po obu stronach szosy walają się wypalone czołgi "kaddafistów", haubice samobieżne, wozy pancerne - efekty natowskich nalotów. Na lufie jednego z czołgów ktoś napisał sprayem: "Wiązanka kwiatów dla ludu Bengazi". To nawiązanie do często powtarzanych słów Kaddafiego, że "kocha lud Bengazi".

Zastanawiam się, dlaczego powstanie wybuchło teraz. Co ci ludzie czuli i robili przez 42 lata? Poprzedniego wieczora spotkałem w palarni sziszy 65-letniego Ibraika z Derny, farmera, a dziś powstańca (jak twierdzi, jest łącznikiem między regionami, tj. plemionami). - To nie jest tak, że siedzieliśmy cicho i cały czas modliliśmy się do Muammara - mówił Ibraik. - Po trzech latach jego rządów wiedziałem, że w mowie tego człowieka nie ma słowa prawdy. Każdy ci powie, że ten bandyta łgał w każdym przemówieniu przez 42 lata. Ja w każdym razie miałem 23 lata, jak powiedziałem ojcu, że chcę zabić Kaddafiego - zapewniał. - Odpowiedział, czy chcę wydać wyrok śmierci na siostry, braci, matkę, wszystkich kuzynów i pewnie całą wioskę. Terror już wtedy był taki, że ludzie byli sparaliżowani. Dopiero jak teraz wybuchły rewolucje w Tunezji i Egipcie, zdaliśmy sobie sprawę, że trzeba stanąć do walki. Dlatego wybuch jest tak silny, czekaliśmy prawie pół wieku - dodawał brodacz, popijając herbatę.

Żdabia. Miejscowość jak wymarła. Wszystkie okiennice zamknięte. Domy nadpalone. Na dworcu i boisku spalone transportery.

Zatrzymuje nas powstańczy patrol. Mamy być ostrożni, bo godzinę wcześniej w mieście widziano "kaddafistów".

Przy wyjeździe z miasta w kierunku zachodnim widzimy jeepa katarskiej telewizji Al Dżazira. Nowego jeepa, bo starego podziurawili kulami "kaddafiści"; mówi się, że wykonywali zlecenie zamordowania dziennikarza tej telewizji. Dalej nie można jechać.

Mudżahedini w pick-upach jadą na zachód. Dwa palce w znaku zwycięstwa i okrzyk: "Allah akbar!" - to najbardziej rozpoznawalne symbole tej wojny.

"Libijskie Sarajewa"

Znów w Bengazi. W mieście na chwilę wybucha euforia - po niesprawdzonych informacjach o rzekomej ucieczce rzekomo rannego Kaddafiego z Trypolisu.

Decyduję się na wyjazd do Misuraty, tego "libijskiego Sarajewa": nabrzeżnego miasta, obleganego przez wojska Kaddafiego od ponad dwóch miesięcy. Mówi się, że w Misuracie miało zginąć już 10 tysięcy ludzi. Czy to prawda? Informacje stamtąd dobiegają z wielodniowym opóźnieniem i często są sprzeczne. Nawet rzecznik powstańczej rady tymczasowej, Abdel Hafiz Hogha, nie wie dokładnie, co się tam dzieje. Wiadomo tylko, że port jest jeszcze w rękach powstańców - bo co kilka dni z Bengazi do Misuraty płynie kutrami zaopatrzenie i ochotnicy; w drugą stronę płyną ranni i uchodźcy.

Wpisuję się na listę. Podróż trwa półtora dnia, ale zdarzają się rejsy trwające i 60 godzin, gdy pogoda jest niepomyślna.

Misurata to teraz jeden z głównych frontów tej wojny. Podobnie jak ostrzeliwane rakietami i pociskami artyleryjskimi miasta zachodniej Libii, Zintan i Jafran. Ale o nich prawie się nie słyszy - dziennikarze tam nie docierają.

Ile więc to jeszcze potrwa, ile czasu potrzeba do zwycięstwa? - takie pytanie Libijczycy z Bengazi, powstańczej stolicy, zadają sobie codziennie. Bo że w zwycięstwo wierzą - co do tego nie ma wątpliwości.

Andrzej Meller jest stałym współpracownikiem "Tygodnika Powszechnego". W październiku w warszawskim wydawnictwie The Facto ukaże się jego książka pt. "Miraż. Trzy lata w Azji", będąca zbiorem jego reportaży m.in. z Gruzji, Birmy, Indii, Pakistanu i Afganistanu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2011