Libijski dziennik

Pytam Sulima, gdzie jest Kaddafi. - Bardzo daleko - odpowiada. - I nie mam na myśli geografii. Jest już po Kaddafim. Nie ma znaczenia, gdzie jest. Dla nas - daleko.

   Czyta się kilka minut

Trypolis, 27 sierpnia 2011 r. / fot. Andrzej Meller /
Trypolis, 27 sierpnia 2011 r. / fot. Andrzej Meller /

Poniedziałek

Wieczór na tunezyjskiej Dżerbie. Nadal nie wiem, jak przekroczyć granicę libijską. Dowiaduję się, że oba przejścia - w Ras Adjir i w Dhaba - nie działają. To pierwsze pozostaje w rękach kaddafistów, to drugie, na południu Tunezji, zamknięto z nie byle powodu: wszak armia Rewolucji, po pół roku walk, zdobyła Al Zawiję i wreszcie szturmuje Trypolis. Po ramadanowym "śniadaniu" - jak muzułmanie nazywają wieczorny posiłek - mężczyźni zasiadają w kawiarniach, na kawę i sziszę. Siedzą tak często do kolacji, czyli do końca naszej nocy. O 4.30 mogą zjeść następny i ostatni tej doby posiłek.

Przypadkowo w karawanseraju pojawia się Osama, znajomy jeszcze z Bengazi i Misuraty, tłumacz, który jako wolontariusz pomaga dziennikarzom. Też wybiera się do Trypolisu. Chce sprawdzić, czy mieszkanie stoi całe. Twierdzi, że w kawiarni obok spotkał Libijczyków z Zuwary i że przejść w Ras Adjir się nie da.

Idziemy do Libijczyków na sziszę. Okazuje się, że przyjechali na Dżerbę tydzień temu odwiedzić rodziny, a teraz ich miasto, 50-tysięczna Zuwara położona 60 kilometrów na wschód od przejścia granicznego, jest z trzech stron ostrzeliwana przez kaddafistów z wyrzutni Grad.

- Oczy całego świata skupiły się na Trypolisie, a u nas w ciągu ostatniej doby zginęło

50 osób. Zadzwoń do CNN! Zrób coś! - przekrzykują się Libijczycy.

Oznacza to, że następnego ranka musimy pojechać przez Dhabę. Osama twierdzi, że to przejście jest zamknięte, ale spróbować nie zaszkodzi. O drugiej w nocy odwozimy Libijczyków do portu. Starym kutrem rybackim zamierzają opłynąć kaddafistów i wylądować w domu, czyli w porcie w Zuwara. Żegnamy się, życząc sobie powodzenia.

Wtorek

W południe jesteśmy na granicy. Dopiero co ją otworzyli, zamkniętą od paru dni. Czeka już na nas Portia, dziennikarka z "The Independent", która przyjechała tu taksówką prosto z lotniska w Tunisie. Panuje chaos. Libijczycy uciekają z kraju. Dziennikarze pchają się w przeciwnym kierunku. Kiedy czekam przy pustym okienku na stempel w paszporcie, Portia i Osama łapią transport dalej w głąb Libii. Odnajdziemy się dopiero po dwóch dniach. Po stronie libijskiej znam większość rebeliantów. Ci do niedawna tak życzliwi i pomocni dziennikarzom mudżahedini poczuli teraz ruch w interesie i żądają

800 dolarów za samochód do Trypolisu. To tylko cztery godziny jazdy. Zabieram się pick-upem z norweską telewizją do Nalut, pierwszego większego miasta w Górach Zachodnich. Wysiadam pod szpitalem. Chcę sprawdzić, jak się miewa Tamara, ukraińska pielęgniarka, której niedawno umarł mąż. Ale Tamara ma tego dnia trzy operacje i jest na sali. Zatrzymuje mnie Diana ze Lwowa. Ze łzami w oczach mówi, że jej przyjaciel ze szpitala, Adel Idris, zginął dwa dni wcześniej na froncie w Al Zawija, dosłownie rozerwany rakietą Grad. I żebym jakoś zawiadomił centrum prasowe w Bengazi, skąd pochodził.

Na razie udaję się do centrum prasowego w Nalut. Połowa zachodnich dziennikarzy paraduje w kamizelkach kuloodpornych i hełmach. Tłumaczę Holendrowi, że od walk dzieli nas parę godzin jazdy, ale wykrzykuje histerycznie, że tu chodzi o jego życie.

Podchodzi do mnie Maria Alba z Radio Katalunya z Barcelony. Pyta o transport. Organizuję go, umawiam się z kierowcą na 21.00, po "śniadaniu". Idę z dźwiękowcem Alby na zakupy, ale wszystko pozamykane, bo mieszkańcy Nalut właśnie jedzą. Po drodze jesteśmy zaproszeni przez Libijski Czerwony Półksiężyc na posiłek na głównym placu Nalut, dla nas też pierwszy tego dnia.

O 22.00 ruszamy z młodym kierowcą do Al Zawiji. Do Trypolisu boi się jechać, a tę drogę zna i wie, że jest bezpieczna - dopiero co stamtąd wrócił. Po drodze usypane z piasku barykady. Przez te tereny, pomiędzy Nalut a Zawiją, dopiero co przeszedł "marsz wolności". W ciemnościach młodzież maluje na murach miasteczek powstańcze graffiti.

Na fali rewolucji wjeżdżamy do zupełnie pustej Al Zawiji. Do Trypolisu zostało 37 km. Miejscowi powstańcy mówią nam, że w stolicy trwa szturm siedziby Kaddafiego, miasteczka rządowego i jednocześnie bazy wojskowej, sławnej Bab Al Zaziya, której główną bramę noc wcześniej zbombardowały samoloty NATO. Czekam z Katalończykami do rana w opuszczonym szpitalu.

Środa

Od rana próbuję zorganizować transport do stolicy, ale miasto opustoszało. W końcu, za pośrednictwem dopiero co powstałego centrum prasowego w Al Zawiji, udaje się wynająć busa. Kierowca bierze sto dolarów za 37 km. W tych okolicach od dawna prawie nie ma benzyny, a jej cena skoczyła z dziesięciu centów do ośmiu dolarów za litr. W kolejkach po nią stoi po sto--dwieście samochodów, a sfrustrowani ludzie z kanistrami strzelają w powietrze i do siebie.

Im bliżej Trypolisu, tym mniej ludzi. Po zabudowie widać, jak fala wojny, którą do tej pory widziałem w powstańczej stolicy Bengazi, w oblężonej Misuracie i w miasteczkach Gór Zachodnich - wlała się w końcu do Trypolisu. Wszystkie budynki noszą ślady walk. Khatiby, czyli bazy wojskowe kaddafistów, dosłownie zrównane z ziemią przez NATO.

Wjeżdżamy do Trypolisu od południowego wschodu, obok dzielnicy Abu Sulim.

Cały czas toczą się walki. Brygady powstańcze starają się opanować miasto, wyznaczając sobie odcinki i całe kwartały dzielnic. Na każdym skrzyżowaniu sprawdzane są wszystkie samochody. Nagle gdzieś z lewej strzelają snajperzy, słychać też broń automatyczną. Pod murem biegną skuleni powstańcy i cywile, a my chowamy głowy między kolana i pędzimy przed siebie.

Zatrzymujemy się dopiero w gęstej zabudowie. Tu z kolei trwa "zaczystka". Rebelianci zablokowali z obu stron jedną z ulic i przeczesują teraz dom po domu w poszukiwaniu żołnierzy rządowych. Wskazują nam też drogę do hotelu Koryntia, gdzie zatrzymała się większość dziennikarzy. Miejsc już nie ma, poza tym i tak nie stać nas, żeby płacić 300 euro za noc. Chavi, dźwiękowiec Alby, mówi, że "nawet za darmo nie zostałby w tym cyrku, gdzie co drugi dziennikarz przechadza się po hallu hotelowym w kamizelce i hełmie".

Zastanawiamy się, co robić, czy nie wracać do Al Zawiji, gdzie mamy zapewniony nocleg. Podjeżdżamy na placyk w pobliżu Starego Miasta. Radio Katalunya wystawia na dach busa antenę satelitarną, a ja, gdy oni nadają relację, szukam rozwiązania. Na tle Koryntii, należącej do syna Kaddafiego El Islama, buszują w śmieciach bezdomni Egipcjanie. Handlowali tu ubraniami; teraz zamienili się w kloszardów i nocują obok śmietnika w namiotach skleconych z koców.

Nie wiem, co robić. Nie znam dokładnie sytuacji w mieście, a ze wszystkich stron bez przerwy dudnią serie broni maszynowej. Mamy jednak ogromne szczęście. Współpasażer busa, Khalid, który trochę mówi po angielsku, spotyka swojego wujka Sulima. Ten z kolei bierze na siebie - jak mówi - "obowiązek" zakwaterowania nas w bezpiecznym miejscu.

W ciągu następnych kilku godzin zmieniamy z różnych powodów cztery mieszkania. W jednym nie działa antena i nie będzie można nadawać relacji ani korzystać z internetu, w drugim nie ma wody, bo rada dzielnicy odłączyła ją, obawiając się zatrucia przez kaddafistów. Trzecie jest świetne, ale Sulim wyraźnie się boi zatrzymać nas u siebie. Twierdzi, że musi nas zgłosić "władzom" i przenosi nas do pustego hotelu obok swojego domu w samym centrum miasta. Ten kwaterunek okazuje się strzałem w dziesiątkę. Budynek jest prawie pusty. Pozostała tylko obsługa z Tunezji, Maroka i Egiptu, i młoda rodzina uchodźców ze Zlitan. Sulim daje nam całe piąte piętro, nad którym mamy ogromny dach i widok na wszystko, co się dzieje w mieście. Wszyscy odnoszą się tu do niego z szacunkiem. Każe pracownikom hotelu zapewnić nam "śniadanie" i bezpieczeństwo, następnego dnia rozstawia wokół na dachach swoich zaufanych ludzi, żeby nie spuszczali z oka naszych okien i okolicznych budynków. Wszyscy są dla nas niezwykle życzliwi i wdzięczni, że przyjechaliśmy. Tak jakbyśmy mogli ich ochronić przed nieznanym na razie losem.

Okoliczni mieszkańcy podchodzą, żeby podać dłoń, przywitać się; przejeżdżający samochodami ludzie krzyczą "thank you" i wyciągają przez okna dwa palce ułożone w znak wiktorii - zwycięstwa.

Panuje ogromne napięcie. Pytam Sulima, gdzie jest Kaddafi.

- Bardzo daleko, i nie mam na myśli geografii. Jest już po Kaddafim. Nie ma znaczenia, gdzie jest. Dla nas jest bardzo daleko - mówi.

Tego popołudnia kanonada wystrzałów ze wszystkich chyba spotykanych w Libii rodzajów broni cichnie tylko na chwilę. Brat Sulima, Islam, mówi, że rewolucjoniści - jak nazywa powstańców - dali siłom Kaddafiego sześć godzin na złożenie broni; w przeciwnym razie rozpocznie się szturm rządowej dzielnicy Abu Sulim, obok której przejeżdżaliśmy.

Wieczorem po ramadanie walki rozpoczynają się od nowa. Znowu pali się Bab Al Zaziya, gdzie ukryli się kaddafiści; intensywne boje toczą się w Abu Sulim, strzały nie milkną w centrum koło portu i na lotnisku. Kiedy stoimy na dachu, co chwilę kule świszczą nam nad głowami. Niebo jest tak zadymione, że nie widać gwiazd. Jedynie rozgrzane do czerwoności pociski szalonymi trajektoriami lecą ku niebu. Tak jakby walczący rywalizowali, kto ułoży wymyślniejszy napis z rozpalonych pocisków w chmurze dymu. Poza działkami przeciwlotniczymi słychać także artylerię kaddafistów od strony lotniska oraz samoloty NATO, które najpewniej lecą w okolice Syrty, dokąd uciekają pobite w Trypolisie oddziały Kaddafiego. Wyją klaksony i koguty karetek, które pędzą do szpitali z rannymi.

Czwartek

O siódmej rano budzimy Nasira, żeby otwo-

rzył nam drzwi hotelu. Wszyscy śpią po "kolacji". Nasir mocuje się z barykadą ustawioną od wewnątrz, otwiera kolejne zamki. Ulice puste. Smród straszny, bo od pół roku nikt nie sprząta miasta; wszędzie śmieci, które wiatr unosi w powietrzu. Ani żywej duszy, ani jednego samochodu, żeby złapać "okazję". Idziemy na piechotę, starając się nie myśleć o snajperach.

Na głównej ulicy dochodzącej do Placu Męczenników zatrzymuję jeepa z mudżahedinami. Bojownicy wysiadają, żeby zrobić nam miejsce. Sami trzymają się od okien i jakoś jedziemy. Tłumaczę komendantowi, że chcemy się dostać do głównego szpitala w mieście. Mówi świetnie po angielsku: mieszka w Anglii od piętnastu lat i jak wielu angielskich Libijczyków "przyjechał tu walczyć o wolną Libię". Teraz wraca z 50-osobowym oddziałem z całonocnych walk na lotnisku. Twierdzi, że opanowali sytuację i przegnali kaddafistów.

Mudżahedini wysadzają nas przed szpitalem. Zaraz podjeżdża prywatna biała mazda. Czarnoskórzy Libijczycy wynoszą swojego kuzyna, którego postrzelił snajper. Mężczyzna przelewa im się przez ręce, umiera.

Po szpitalu oprowadza nas stary prof. Baszir Elwkhi. Jest roztrzęsiony. Przez ostatnie trzy dni w szpitalu zmarło 500 pacjentów. Co chwilę dowożeni są nowi. Brakuje wszystkiego, nie ma nawet tlenu i kończą się opatrunki oraz środki przeciwbólowe. Jeszcze parę dni wcześniej w szpitalu byli snajperzy, którzy próbowali strzelać do lekarzy. Wpadli raz na starego Baszira, ale był ubrany zwyczajnie - nie rozpoznali w nim doktora. Odwiedzamy kolejne ofiary snajperów postrzelone w biały dzień w centrum miasta. 12-letniego Mohammeda kaddafista trafił w szyję. Opuchnięta od płaczu mama siedzi przy nim od 20 godzin.

Zszokowany profesor nagle odnajduje na jednym z łóżek siostrzeńca. Obok umiera w konwulsjach przywieziony przed chwilą czarnoskóry Libijczyk. Jego brat łapie się za głowę i wyje. Baszir apeluje, błaga o pomoc Zachodu dla szpitali. Prosi, żeby słać morzem wszystko, co się da.

Ze szpitala jedziemy do Bab Al Zaziya. Wewnątrz nie ma nikogo. Wszystko zbombardowane. Tylko jeden powstańczy pick-up przejeżdża obok nas, a powstańcy krzyczą "Allah Akbar". Zostawiamy Marię Albę z taksówkarzem i idziemy z Chaviem się rozejrzeć. Ktoś strzela seriami, więc biegniemy do samochodu.

Alba spokojna, ale zła. Kiedy nas nie było, kierowca próbował ją molestować. Teraz spanikowany, że się o tym dowiedzieliśmy, wiezie nas do hotelu i po kłótni zostawia kilkaset metrów obok hotelu Trypolis, twierdząc, że nie ma więcej benzyny. Za ten krótki kurs chce 50 dolarów. Z tarapatów ratują nas wysłańcy kontrolującego chyba całą dzielnicę Sulima.

W południe robi się małe zamieszanie. Z balkonu budynku naprzeciw hotelu macha do mnie mężczyzna z portretem Kaddafiego w dłoni i pokazuje znak wiktorii. - Kaddafi good! - krzyczy. Sądzę, że to żart. Mężczyzna unosi kałasznikowa do góry i krzyczy: - Foto! foto! - więc robię mu zoomem sesję zdjęciową. Po chwili wpada do pokoju Sulim z kilkoma panami.

- Andrew, jesteś moim przyjacielem, nie możesz tego zrobić mnie i Libii! - Sulim ma łzy w oczach. - Ten facet jest chory. Błagam, nie wysyłaj tych zdjęć do gazety - prosi i radzi zmienić pokój, gdzie mamy wystawioną satelitę, bo "ten wariat może do nas zacząć strzelać". Kasuję zdjęcia na oczach Sulima.

Nie ma prądu i wody. Podobno to sabotaż kaddafistów. Tak będzie, z przerwami, codziennie. Idziemy na dach. Trwają intensywne walki. Całe popołudnie powstańcy oblegają jeden z banków, gdzie jakoby ukrył się Kaddafi wraz z rodziną. Ginie około 20 z nich. Znowu na niebie chmury dymu, znowu ogromna bitwa w mieście. Płonie Bab Al Zaziya. Imamowie nawołują z meczetów do przynoszenia do świątyń wody i zapasów jedzenia, jeśli ktoś ma za dużo. Potem duchowni zajmą się dystrybucją. Nie możemy spać. Nie działa klimatyzacja, pod oknem ktoś puszcza na cały regulator hymn Wolnej Libii, na okrągło.

Z pokojów wyciąga nas rakieta, która spada gdzieś obok. Potworny huk. Idziemy znowu na dach. Na niebie ponownie fire show. W dodatku, nie wiadomo dlaczego, powstańcy świętują, odpalając masę sztucznych ogni. Dym szczypie w oczy.

Piątek

Nastaje spokój. To dla muzułmanów święty dzień. Zwykle po południu zbierają się na modlitwę na placach, ale tym razem z uwagi na bezpieczeństwo modły odbywają się w meczetach. Obok Abu Al Zaziyi powstańcy zdzierają zielone flagi Kaddafiego i wciągają na maszty czarno-czerwono-zielone z półksiężycem. Strzelają seriami w powietrze. Ludzie krzyczą: "Allah Akbar!" bez przerwy. To pierwszy spokojny dzień w Trypolisie od weekendu. Czuć wyraźnie, że po tym, jak w nocy powstańcy oczyścili dzielnicę Abu Sulim i centrum, zwykli mieszkańcy poczuli się zupełnie wyzwoleni. Są szczęśliwi i dają nam o tym znać na każdym kroku.

Pod kwaterą pierwszej brygady, która z Al Zawiji wkroczyła do Trypolisu, stoi tłumek ludzi oczekujących pomocy. Farida Zaruk przyszła tu z synem prosić o cokolwiek. Parę dni temu jej mąż poszedł kupić paliwo i został zastrzelony na stacji benzynowej. - Co ja bez niego zrobię? - zawodzi przed dowódcą kobieta, która została sama z piątką dzieci. Jeden z jej synów, trzynastolatek, stoi spokojnie obok. Jak mężczyzna.

W meczecie Abouhmaira, obok siedziby Kaddafiego, zbierają się tłumy mężczyzn. Podchodzą, przytulają, całują. Dziękują, jakbyśmy to my ich wyzwolili.

- Jesteście wreszcie wolni - mówi imam. - Jak każdy, macie prawo do wolności, do demokracji. Weźcie odpowiedzialność za Libię! Zadbajcie o domy, o dobro publiczne, nawet rządowe, zadbajcie o szkoły i szpitale, bo one się nam przydadzą. I nie bójcie się, odbudujemy ten kraj... - kończy stary duchowny.

Wracamy, pierwszy raz w poczuciu bezpieczeństwa, do hotelu. Szczęście i wesołość mieszkańców udziela się i nam. To pozytywna energia. Na placu pod hotelem trwa zebranie mudżahedinów. Wczorajszy zwolennik Kaddafiego strzela w powietrze z balkonu serią z karabinu, po czym zbiega na dół i przyłącza się do rewolucji...

W hotelu dowiadujemy się o tragedii szpitala w Abu Sulim. W czasie walk w tej dzielnicy personel opuścił rannych cywilów, kaddafistów i rebeliantów. Teraz odkryto tam 75 ciał. Te dni walki bez opieki przeżyć miało 17 osób.

Sobota

W sobotni poranek ludzie plotkują, że sześć mercedesów przekroczyło granicę z Algierią. Jak się domyślają, może to być rodzina Kaddafiego lub nawet on sam.

Przychodzi spokojny weekend i pierwsze konferencje Tymczasowej Rady Narodowej. Priorytetami są teraz bezpieczeństwo, elektryczność i woda. W porcie stoi już pomoc humanitarna, tysiące ton wody i ropy, środki medyczne dla szpitali. Wyładowanie ich zajmie trochę czasu, bo jak wszędzie, tak i w Libii w portach pracowali ludzie z biedniejszych krajów Afryki. A ci już dawno pouciekali do domów.

Jednego z nich spotykam w czasie spaceru po bezpiecznej w weekend starówce. Nad rzymskim łukiem powiewa powstańcza flaga. Senegalczyk Lamine jest piekarzem. Od tygodnia prawie nie wychodzi z domu, ale jest jedynym z Czarnych w dzielnicy, którzy w ogóle się na to ważą. Żali się, że wszyscy Czarni są wrzucani do jednego worka, a on, tak jak i wielu innych, nie ma nic wspólnego z najemnikami. - Piekłem chleb, nie biegałem z kałasznikowem - mówi.

Teraz Lamine roznosi znajomym wiadomości i pożywienie. Inni siedzą zamknięci w domach. On po dziewiętnastej też nie wychodzi. Nie chce być wzięty za najemnika z Czadu czy Mauretanii i zastrzelony.

Libijski dziennik Andrzeja Mellera - czytaj także codziennie na www.tygodnik.onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011