Zapasy z duszą

Jasność tej aktorki ma określoną barwę. To raczej krem niż biel, dramatyczna żółć Lady Makbet, nie nieskazitelność Ofelii. Komorowska jest jasnością wątpiącą, szaloną, pełną wigoru.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

Jej aktorstwo jest splotem przeciwieństw, w którym wszystko ma znaczenie. Jej charakterystyczny tembr głosu, tiki, rozwibrowanie, zawodowa dyscyplina i społecznikowska postawa. Nie pasuje do żadnych szkół teoretycznych, obala wszelkie teatrologiczne pewniki. Jest amorficznym cierpieniem, które kończy się orgiastycznym tańcem. Zmysłowym, radosnym flamenco - jak w "Sztuce hiszpańskiej" Lupy. To taniec życia, w którym wymieszały się rodzajowe polki i hołubce, eksperymentalne figury z teatru Grotowskiego, desperackie somnambuliczne trwanie z filmów Zanussiego, euforia Racheli z "Wesela" Wajdy, wieczna młodość Marii z "Wymazywania" Lupy...

Status aktora w tworzeniu kultury jest niemożliwy do przewidzenia. Nie chodzi tylko o role - teatralne, telewizyjne lub filmowe; nie chodzi nawet o własny styl, uczciwość i klasę osobistą. Ważne jest natomiast, żeby ów talent, styl i klasa trafiły w zbiorowe marzenie publiczności, która odtąd będzie chciała się w takim, charakterologicznym i zawodowym konglomeracie odnaleźć. Tak jak wcześniej próbowała odnaleźć się w ciemnych okularach Cybulskiego, frenezji młodego Olbrychskiego albo w dżinsowym uniformie Jandy z "Człowieka z marmuru". Maja Komorowska w trakcie długiej i pięknej kariery podarowała nam niejeden uniform. Uszyty z dżinsu, ale także z depresji i z nadziei. Z wielu aktorskich tkanin.

Pierwszy fason Komorowskiej komponował się z niedopasowaniem Anny w "Za ścianą" Zanussiego; potem pruły się kanty, strzępiły fastrygi, a zdekompletowana ciotka Idalia w najlepsze cwałowała do uśmiechu ("Cwał" Zanussiego). Trzeba było dobrze zmagazynować tamten uśmiech i rozprężenie, bo dżins w końcu przegrywał z krepą. Z utratą bliskich: męża, syna. Jak w "Katyniu" Wajdy. To najtrudniejsze wyzwanie.

Gimnastyka przeczuć

Komorowska nigdy nie bała się wyzwań. Była w stanie podjąć największe artystyczne ryzyko, ale tylko wtedy, gdy widziała w nim sens. W książce Barbary Osterloff "Pejzaż. Rozmowy z Mają Komorowską" aktorka tak wspomina pracę nad rolą Starej Kobiety w różewiczowskim przedstawieniu Jerzego Jarockiego z 1959 r.: "Kręciłam się, zmieniałam pozycje. Jakoś tak usiadłam inaczej i nagle weszłam na krzesło. I usłyszałam głos reżysera: nie przerywać, dalej, dalej, gdzie jeszcze pani wejdzie... No to weszłam na stół. Nie przerywać, no, gdzie jeszcze... Już tylko był żyrandol. No i skoczyłam, zawisłam".

Nadrzędnym celem, któremu trzeba i warto podporządkować wszystkie możliwe - również fizyczne - umiejętności aktora, była bowiem zawsze dla Komorowskiej sztuka, czyli prawdziwa rozmowa z widzem. Poważna, pozbawiona kokieterii rozmowa o sztuce; o powinności artysty; o pokorze wobec zawodu. To twarde i odpowiedzialne słowa. Chyba na dobre wyszły już z teatralnego słownika. Dzisiaj mało kto chce i potrafi być poważny. Coraz mniej liczne grono aktorów próbuje dodawać splendoru profesji, której znaczenie wynika przede wszystkim z błysku mediów, blasku flesza, z internetowych obelg. Komorowska błyszczy inaczej. Jej jasność to wysoce artystyczny kostium, któremu pozostała wierna. To wewnętrzny dekalog, którego konsekwentnie przestrzega.

Pierwsze ważne przykazania tego dekalogu wynikały z przełomowego dla aktorki, absolwentki Wydziału Lalkarskiego PWST w Krakowie, spotkania z teatrem Grotowskiego. Pracując z twórcą Teatru 13 Rzędów, Komorowska zapamiętała, że ciało aktora jest także twarzą (pamięcią). Może być mimiką, ale powinno potrafić oddać najsubtelniejsze, psychologiczne emocje: czułość, bezradność, otępienie. Ukrytą w ciele "twarzą" jest także oddech, bezbłędna dykcja, ale i intuicja. Te dwie płaszczyzny: gimnastyka ciała i gimnastyka przeczuć, muszą jednak nieustannie ćwiczyć się na trapezie pracowitości i skrupulatności po to, żeby przeczucia zastąpić pewnością. Dopiero wtedy rozbudzona wyobraźnia zyskuje realne kształty, a postać z dramatu otrzymuje charakter aktora.

Bohaterki Komorowskiej, stawiane często wobec spraw ostatecznych - śmierci, choroby lub szaleństwa - zazwyczaj nie podejmują żadnych nagłych decyzji. Rezygnują, cofają się, wracają. Los człowieka jest zaklęty nie tylko w przeznaczeniu: także w przeczuciach, wierze, w wyniesionych z rodzinnego domu i zapamiętanych na całe życie zasadach. Są to definicje wyjęte jakby ze starego sztambucha pojęć zapomnianych. Że dobro w końcu zwycięży, wybaczenie ociepli rozpacz, zrozumienie skasuje smutek. Kolejny paradoks jej aktorstwa polega jednak na tym, że prywatne zasady, którym aktorka jest wierna, w zadziwiający sposób stały się także charakterem jej bohaterek teatralnych i filmowych. Komorowska słucha, uważnie patrzy, czasami krzywi się z dezaprobatą. Ale kiedy jest - na scenie lub na ekranie - czujemy się bezpieczni. Na pewno nic złego się nie stanie. Jej prywatna jasność ocala mrok fikcji.

Na szczytach panuje cisza

Trzeba jednak pamiętać, że jasność Mai Komorowskiej ma określoną barwę. To raczej krem niż biel, dramatyczna żółć Lady Makbet, nie - nieskazitelność Ofelii. Komorowska jest jasnością wątpiącą, szaloną, pełną wigoru. Myślę, że i tę charakterystyczną cechę odziedziczyła po Grotowskim. Trening ciała stał się w jej przypadku zapasami z duszą. Dlatego gdy pod koniec lat 60. "szamanka od Grotowskiego" przechodziła z teatru eksperymentalnego do sceny repertuarowej, od razu było wiadomo, że razem z niebywałymi umiejętnościami warsztatowymi artystka wniesie do teatru ton pasji, łączącej zapamiętanie w sztuce swojego guru - Grotowskiego (pamięć wielogodzinnych ćwiczeń nad emisją głosu, ruchem, plastyką ciała) - i własny, oryginalny charakter: szlachetność i otwartość, czyli cechy, dzięki którym uda się Komorowskiej odnaleźć w tak różnym repertuarze, współpracując z wieloma reżyserami, tworząc setki niezapomnianych ról.

W dniu jubileuszu Mai Komorowskiej widać wyraźnie, do jakiego stopnia jej najważniejsze role teatralne stały się kroniką sławy i chwały ostatnich dekad polskiego teatru. To imponująca lista: od legendarnych spektakli Grotowskiego ("Kordian" Słowackiego, "Książę niezłomny" Calderona / Słowackiego), poprzez przedstawienia Erwina Axera w stołecznym Teatrze Współczesnym, któremu aktorka jest wierna do dzisiaj (np. "Lir" Bonda, "Święto Borysa" Bernharda), na kontynuujących Axerowską linię spektaklach Macieja Englerta kończąc (choćby "Kurka wodna" Witkiewicza, "Trzy siostry" Czechowa, "Letycja i lubczyk" Shaffera).

A jednak wszystkie te zróżnicowane i piękne role były, moim zdaniem, tylko preludium przed najważniejszym teatralnym spotkaniem Komorowskiej. Spotkaniem z Krystianem Lupą. Dopiero jemu udało się dostrzec w aktorce (jeszcze) więcej. Zobaczyć ją inaczej, głębiej. W "Niedokończonym utworze na aktora" Czechowa i Rezy, w "Wymazywaniu" i "Na szczytach panuje cisza" Bernharda Maja Komorowska stworzyła kreacje, które przejdą do historii.

"Maja ma świadomość, że nie może (roli) odłożyć do walizki, a po jakimś czasie wyjąć ją stamtąd i odkurzyć" - mówił Lupa w rozmowie z Beatą Matkowską-Święs. Miłosne flamenco w "Sztuce hiszpańskiej", przeszywający osłupiały wzrok Anny, żony Meistera, w finale "Na szczytach panuje cisza", wreszcie wyznanie Marii w "Wymazywaniu", że "nie da się pisać samym bólem" - to sceny nie do zapomnienia. Komorowska nie jest w nich tylko aktorką: nie udaje cudzej prawdy, nie przywłaszcza literackich gestów. Tańczy flamenco bez kresu. Nic więcej się nie liczy.

Królowa smutku

O ile sukces Mai Komorowskiej w teatrze ma kilku ważnych ojców, o tyle w kinie - mimo filmografii liczącej kilkadziesiąt pozycji - aktorka pozostaje muzą Krzysztofa Zanussiego. To wielkie szczęście, kiedy reżyser filmowy spotka na swojej drodze aktora, który stanie się medium jego świata, stylu i wyobraźni. Tak jak Fellini spotkał kiedyś Masinę, Truffaut - Léauda, a Scorsese - de Niro, tak Zanussi spotkał Maję Komorowską. Ten wieloletni artystyczny romans - od "Gór o zmierzchu" (1970) po "Skarby ukryte" (2000) - zaowocował jednym z najpiękniejszych kobiecych portretów w polskim kinie. Jestem przekonany, że niebawem przyjdzie czas, kiedy odkryjemy na nowo dawne, nieco zapomniane filmy Zanussiego i zrozumiemy, jak niesprawiedliwa wydaje się przyczepiona mu łatka dyżurnego intelektualisty kina. Przecież przyglądając się uważnie samym tylko kreacjom Komorowskiej w filmach Zanussiego, widać wyraźnie, jak w pewnym momencie tłumiąc łzy, łamiąc nerwowy chichot, inteligent Zanussiego zrywa z zasadami klerka. Ucieka w popłochu z pustego mieszkania, uporczywie trze dłonią o blat stołu albo wyciera z pamięci dawne sukcesy. Bo liczy się tylko beznamiętne teraz albo bezkształtne jutro.

W "Za ścianą", najwybitniejszym moim zdaniem polskim filmie telewizyjnym, Komorowska zagrała kwintesencję takiej postawy. Jej Anna bardzo starała się być taka jak wszyscy, próbowała żyć zwyczajnie. Miała marzenia: tęsknoty wyczytane w romansach, ambicje wyniesione ze studenckich wmówień. Wierzyła, że będzie kochana i ceniona. Tylko dlaczego wszystko idzie tak opornie, siłą bezwładu? Dlaczego, choć bardzo się stara, niewiele potrafi? Niczego nie rozumie? Ryba ciągle pływa w wannie, tęsknota rozpływa się w sercu, a Anna nie może zasnąć. Na zawsze... Nawet jeżeli w późniejszych latach Komorowska grała u Zanussiego także role krańcowo inne - jak Marta Siemińska w "Bilansie kwartalnym" albo Zofia w "Stanie posiadania" - to cień smutku Anny z "Za ścianą" prowokował wszystkie radosne spazmy jej następczyń.

Od egzystencjalnego pęknięcia nie ma bowiem ucieczki. I nawet mądra Muza z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego, które wspaniale przeniósł właśnie do telewizji Maciej Prus, w interpretacji Komorowskiej rozumiała więcej, niż by chciała. Widziała przyszłość bojowniczego Konrada (Piotr Adamczyk) z chlebakiem pożyczonym od Cybulskiego, ale rozumiała, że on także spóźni się na swój pociąg. Nie zdąży ocalić siebie. I Polski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2007