Zakochani do garów!

Nieważne, na co konkretnie pozwalają budżet, zdolności i warunki. Liczy się troska. Kiedy wbijam jajka w gęsty sos paprykowy, żeby szakszuka powoli doszła, zanim usłyszę zaspane kroki z łazienki, albo kiedy wracając do pustego domu kombinuję, co by tu poskładać na wieczorny makaron zjedzony w towarzystwie książki, troska prowadzi we właściwe rewiry.

15.10.2018

Czyta się kilka minut

 / Fot. ADOBESTOCK
/ Fot. ADOBESTOCK

Półki z książkami to siedlisko sił nieczystych. I nie chodzi mi tylko o to, że każdy tom jest zamkniętym światem, z którego po otwarciu, jak na dawnej czołówce przygód Bolka i Lolka, wyskakują kowboje, samoloty, groźne zwierzęta. Albo, czego już w kreskówce dla niewinnych dzieci (były takie) nie pokazano – pary skotłowane w namiętnej obłapce, cyniczni bankierzy rzucający monetę upodlonej córce stróża czy ludzie bez widoków idący brudną ulicą w stronę najbliższego mostu.

Nie, chodzi o półki, bibliotekę jako całość: samoistny byt pulsujący własnym rytmem podejmuje z człowiekiem grę, w której podział ról na kotka i myszkę jest z góry ustalony. Znacie to zjawisko: ni stąd, ni z owąd, człapiąc z wieczorną herbatą do łóżka albo biegnąc w spóźnieniu przedpokojem do wyjścia, nagle widzimy książkę, której wcześniej nie zauważaliśmy. Jakby oświetlona specjalnym światłem, wypchnięta przez żyjącą bibliotekę na pierwszy plan woła: weź mnie natychmiast. Po czym się okazuje, że jej treść czekała dokładnie na ten dzień, żeby wniknąć w nas z siłą, której jeszcze wczoraj by nie miała.

Czasem to zdarzenia zewnętrzne skłaniają, by nagle sięgnąć po książkę. Na przykład nagrody, na przykład Nike dla „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Z pierwszej lektury został mi w pamięci delikatnie gorzki ton rozważań Marcina Wichy nad materialnymi śladami życia matki, ale rok temu byłem zbyt zajęty uwalnianiem się od nadmiaru przedmiotów budujących celę mojej egzystencji, żeby docenić smaki, jakich w tej książce pełno. Przypadkiem otworzyłem ją na rozdzialiku o książkach kucharskich i gromadzonych skwapliwie wycinkach z przepisami. Nie byle jakich, bo z legendarnego czasopisma „Ty i Ja”. Autorska sygnatura „Maria Lemnis i Henryk Vitry”, jak słusznie przypuszcza Wicha, to pseudonim – ale nie pary, lecz jednego człowieka, muzykologa Tadeusza Żakieja. Nie znam napisanej przezeń biografii Schuberta, choć obiecuję sobie to nadrobić. Miłość nieszczęśliwa z cyklu o pięknej młynarce to była dla mnie kluczowa szkoła nastoletnich uczuć, a żywot kompozytora, z tego co mniej więcej wiem, daleko od sentymentalnej czystości odbiega.

Powinienem też przeczytać choćby z szacunku, bo Żakiej w pewnym sensie mnie ukształtował. Jego „Książka kucharska dla samotnych i zakochanych” to jedna z pierwszych książek, którą samodzielnie przeczytałem. Nie umiem odtworzyć powodów, dla których tamto przedwcześnie oswojone z literami pacholę wzięło do ręki akurat tę książeczkę, może skusiły mnie krótkie rozdziały i nieliczne wesołe rysunki. Ale dzięki reminiscencji, jaką odpalił mi Wicha, pamiętam zadowolenie, że słowa składały się w oswojony obraz mojego codziennego świata: jajka, chleb i masło, patelnia, nóż i prodiż. Omijały mnie sensy subtelnych obserwacji obyczajowych, jakich jest tam mnóstwo, za to niepokój i niezrozumienie budziło jedno: samotni i zakochani? Co to w ogóle za ludzie? Dlaczego mają gotować w specjalny sposób?

Wiele lat później, kartkując egzemplarz, pojąłem założenie wyłuszczone przez autora we wstępie. Opisywał proste, szybkie, tanie rzeczy, bo dla siebie samego nie warto specjalnie pichcić, a zakochani, no cóż, szkoda im czasu na luzowanie kaczki. Pojąłem założenie rozumem, ale dziś oświeciło mnie, że całą resztą duszy stanowczo je odrzucam, znając, co to zakochanie i samotność. Otóż nie, panie Lemnis-Vitry! Właśnie wtedy gotowanie jest priorytetem. Kiedym sam, to kuchenna staranność, wysiłek i podążanie za zachciankami są najprostszym, dostępnym od ręki i za parę złotych sposobem otoczenia siebie siłą i akceptacją. Dowodem na pełne istnienie. Kiedym zakochany, to kuchenna staranność, wysiłek i pożądanie same dyktują najprostszą formę ofiarowania siebie w intencji bycia razem. Są dowodem chęci, by podzielić z kimś istnienie.

Nieważne, na co konkretnie pozwalają budżet, zdolności i warunki. Liczy się troska. Kiedy wbijam jajka w gęsty sos paprykowy, żeby szakszuka powoli doszła, zanim usłyszę zaspane kroki z łazienki, albo kiedy wracając do pustego domu kombinuję, co by tu poskładać na wieczorny makaron zjedzony w towarzystwie książki, troska prowadzi we właściwe rewiry. I liczy się czas. Którego i tak będzie za mało, więc tym bardziej odejdźmy dobrze najedzeni. ©℗

Jeśli coś mi się w kuchni zupełnie nie kojarzy z zakochaniem, to wszystkie, pożal się Boże, afrodyzjaki i kiczowaty anturaż walentynkowych kolacji. Ale jeśli tradycja każe wierzyć, że lubczyk wznieca w ludziach chęć miłowania, to ja chętnie go zastosuję, szalenie bowiem lubię jego zapach. Nie wiem, jak z miłowaniem, ale chęć jedzenia na pewno wzmaga – stąd niestety bywa nadużywany w upodlonej postaci jako składnik przyprawy maggi. Lubczyk jest kuzynem selera i bardzo pasuje do dobrej zupy, którą można zacząć sezon wieczornych rozgrzewek. Siekamy cebulę, dusimy na oliwie na małym ogniu kilka minut. Wrzucamy pokrojone w małą kostkę dużego selera i dwa sypkie ziemniaki, zwiększamy ogień, podsmażamy minutę mieszając, solimy, zalewamy ok. litrem wywaru warzywnego (od biedy może być posolona woda), dodajemy łodygę lubczyku, gotujemy pod przykryciem ok. kwadransa, trochę studzimy i miksujemy. W zimie trudno o świeży lubczyk, ale możecie popytać na straganach – można dostać jego suszony korzeń, bardzo aromatyczny, w takim wypadku dodajemy go ok. 0,5 cm, a przed miksowaniem wyjmujemy. Można doprawić odrobiną niebieskiego sera na wydaniu. Dla rzadkich amatorów słodko-słonych potraw jest arcyciekawy wariant, w którym nie dajemy lubczyku, za to po ugotowaniu wkrajamy 2 obrane gruszki i razem miksujemy. Solimy wtedy dopiero gotowy krem, żeby złapać delikatną równowagę ze słodyczą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2018