Zagubione dusze

Ołtarze dla zmarłych Boliwijczycy stawiali na Wszystkich Świętych jak kraj długi i szeroki. Dla ofiar koronawirusa ołtarzy jeszcze nie ma.
z Boliwii

16.11.2020

Czyta się kilka minut

Juana Huallpa (z lewej) składa ofiarę z chleba na grobie swojego syna Eriberto na cmentarzu Mercedario w El Alto. Boliwia, 2 listopada 2020 r. / AIZAR RALDES / AFP / EAST NEWS
Juana Huallpa (z lewej) składa ofiarę z chleba na grobie swojego syna Eriberto na cmentarzu Mercedario w El Alto. Boliwia, 2 listopada 2020 r. / AIZAR RALDES / AFP / EAST NEWS

Robi się tłoczno. Muzycy przygrywają na andyjskich instrumentach, ale w dzielnicy Senkata w mieście El Alto atmosfera jest poważna. Fotoreporterzy przeciskają się przez tłum, walczą o najlepsze ujęcie, kiedy prezydent elekt Luis Arce z Ruchu na rzecz Socjalizmu zapala świecę. Pod namiotem świec jest już mnóstwo. Są też kwiaty, owoce, słodycze i napoje.

Pośrodku położono jedenaście t’anta wawas – to chlebki przypominające kształtem ludzkie postaci z naklejonymi twarzami z papieru. Symbolizują dusze, które 1 listopada wracają na ziemię z wizytą. Są też zdjęcia zmarłych. Na nich – sami młodzi mężczyźni. Słyszę, że najstarszy miał 38 lat, ale przeważają znacznie młodsi. To ich matki i żony ustawiły ten ołtarz, mesa, po ajmarsku apxata.

Rok temu, 19 listopada, w Senkata mieszkańcy z ludu Ajmara zablokowali drogę w proteście przeciwko prawicowemu rządowi tymczasowemu, oskarżając go o rasizm. Rząd ten powstał tydzień wcześniej – po tym, jak ustąpił prezydent Evo Morales, oskarżony o sfałszowanie wyborów. Aby umożliwić przejazd konwojowi z paliwem do położonego niedaleko La Paz, policja i wojsko otworzyły ogień do protestujących.

– W boliwijskiej tradycji Wszystkich Świętych mesas łączą żyjących ze zmarłymi. Ale gdy chodzi o ofiary masakry, ołtarz staje się polityczny – mówi Reyna Suñagua, jedna z organizatorek. – To oskarżenie. Chcemy, aby władze o tym nie zapomniały. Dusze mają spoczywać w pokoju, ale nie będzie go, dopóki krewni nie doczekają się sprawiedliwości.

Do dziś winni tamtej masakry pozostają nierozliczeni, a z obiecanych przez rząd odszkodowań rodziny wciąż nie zobaczyły złamanego peso.

Sądziliśmy, że nas nie dosięgnie

Ołtarze dla zmarłych stawiane są 1 listopada w całej Boliwii. Dla ofiar koronawirusa ołtarzy jednak nie ma. – Dopiero zmarli, jeszcze się z tym światem dobrze nie pożegnali – mówi znajomy.

Roger Chambi opowiada, że nie wierzyli, iż epidemia ich dosięgnie. – Białych jailones, bogaczy z La Paz tak, bo oni są słabi. Ale nie nas Ajmarów, przecież mieszkamy na wysokości czterech tysięcy metrów i jemy naturalnie. Ale z czasem ludzie zaczęli padać jak muchy. Na moim osiedlu – mówi Roger – co chwilę było słychać muzykę graną na stypach, a na Facebooku wysypały się ogłoszenia znajomych o śmierci w rodzinie albo prośby o osocze ozdrowieńców. W jednej rodzinie zmarła matka, tydzień później ojciec, potem najstarszy syn. Młodsza trójka, od siedmiu do dziewięciu lat, została sama.

To problem biedniejszej, rdzennej ludności w całym kraju – skarżą się rozmówcy.

Tymczasowa prezydent Jeanine Áñez zaczęła walkę z COVID-19, oblatując kraj helikopterem i modląc się o błogosławieństwo nad kolejnymi miastami. Potem był drastyczny lockdown, „kwarantanna totalna”, jak nazwał go rząd. Z domu można było wyjść raz w tygodniu, pieszo, wyłącznie po żywność, tylko do południa. Patrole wojska i policji wyłapywały „dzikusów”, „nieodpowiedzialnych”, „ignorantów”, jak mówili o łamiących zakazy bogatsi, najczęściej biali Boliwijczycy.

Lud się wkurzył

A w kraju, gdzie 80 proc. mieszkańców pracuje w szarej strefie, pozostanie w domu to wyrok śmierci. Lud żyje z ulicznego handlu, z usług, budowlanki, prywatnego transportu miejskiego. – Zarabiamy i żyjemy z dnia na dzień. Co za różnica, czy umrzemy na covid, czy z głodu? – powtarzali ludzie.

Zaczęły się samobójstwa. Z głodu? Z braku pomocy w chorobie? To mogło dotyczyć pacjentów, których nie stać na leczenie w prywatnym szpitalu. Z powodu depresji? Może wszystkiego naraz. Do lipca doliczono się 12 „covidowych” samobójstw. Głośno było o 12-latce z Montero, która powiesiła się po kłótni z młodszą siostrą o kawałek trzciny cukrowej i po ostrej reprymendzie matki.

Ludzie się wkurzyli, bo mniej więcej w tym samym czasie prezydent zachęcała do postu i modlitwy o ratunek przed epidemią, a jej córka świętowała urodziny, na które gości z drugiego końca kraju podrzucił wojskowy samolot. Ludzie się wściekli, ponieważ rząd kupił przez pośrednika po zawyżonej cenie kilkaset niesprawnych respiratorów. Brakowało sprzętu, personelu, lekarstw, testów.

Kiedy z braku łóżek chorzy jeździli od szpitala do szpitala i umierali w końcu pod jednym z nich, rząd opóźniał inaugurację nowo wybudowanego szpitala, bo przemalowywał go z błękitu, koloru partii Moralesa, na zieleń ugrupowania pani prezydent. Był środek kampanii wyborczej.

Lekarstwo od handlarki

Tata Nelsona Cussi zachorował na początku lipca. Przed epidemią był nauczycielem, a w weekendy handlował na targu. Jak wielu boliwijskich nauczycieli, którzy dorabiają jako murarze, kierowcy busów, drobni kupcy.

– Rodzice mieli przeczekać epidemię w rodzinnej wsi – opowiada Nelson. – Ale tata upierał się, żeby wracać i doglądać swojego straganu na targowisku 16 de Julio. Pewnie dlatego się zaraził. Miał gorączkę i kaszel. Kładłem mu ubite jaja na czoło, stopy i brzuch, obniżałem tak temperaturę. Do picia napary z rumianku, eukaliptusa, syrop z cebuli i czosnku. Jeszcze nie było wtedy słychać, że najlepsze są napary z naszych rodzimych ziół wira wira (Achyrocline satureioides) i matico (Piper aduncum). W aptekach już niczego nie było. Jak ktoś miał szczęście, to za jedną tabletkę głupiego paracetamolu płacił 50 bolivianos [równowartość 27 złotych – red.].

– Po pięciu dniach tacie się pogorszyło, zaczęliśmy szukać szpitala – wspomina Nelson. – Zacząłem mu też dawać lekarstwo na chorobę khari khari. Dostajesz ją, jak napadnie cię khari khari osoba, która wyciąga ci z ciała krew lub tłuszcz. Powoli słabniesz, aż w końcu umierasz.

Lekarstwo kupuje się od zaufanej handlarki, nie da się go dostać prosto od wytwórców. Nie wiadomo, z czego jest, pewnie z jakichś ziół, do tego podobno dżdżownice, nikt nie wie na pewno. W każdym razie ojcu Nelsona ten specyfik pomagał.

Nelson: – W końcu udało nam się dostać do szpitala przejściowego, miejsce tylko na noszach. Ale po czterech dniach zabrali tatę do szpitala covidowego św. Jakuba. Nie pozwalali na odwiedziny, nie mogłem mu nic zanosić, kontakt tylko przez telefon. Po kilku dniach tata zadzwonił, że znów źle się czuje. „Dają ci lekarstwa?” – spytałem. Tata odparł: „Już nic mi nie dają, tylko leżę. Wchodzą na chwilę i uciekają, boją się nas”.

Czy mogło być inaczej

Następnej nocy Nelson miał sen: – We śnie był mój tata, stał i wbijał we mnie wzrok. Nagle rozmył się, jakby zamienił się w plamę światła. Co za dziwny sen, powiedziałem sobie.

Tego dnia razem z matką mieli pójść do yatiri – to ajmarski mędrzec, wróżbita i uzdrowiciel. Chcieli złożyć ofiarę za zdrowie ojca i męża.

Nelson: – Tata od rana nie odbierał komórki i zacząłem mieć złe przeczucie. Dopiero o 10.30 udało się skontaktować. Słychać było tylko krótki urywany oddech, jakby umierał. Pędzę więc do szpitala, a tam mi mówią, że tata nie żyje. O 11.15 miał drugi zawał, mówią. Byłem w szoku, nie chciałem w to wierzyć, przecież przed chwilą słyszałem, że żyje!

Nelson poszedł do apteki, aby kupić fartuch i czepek, jakich używa personel. Z tyłu szpitala nie było ochrony, więc wszedł przez garaż. Zapytał sprzątaczkę, gdzie jest kostnica. Opowiada: – Wszedłem. Było tam chyba więcej niż 15 ciał. Na jednym worku było nazwisko taty. Dotknąłem go, był jeszcze ciepły – opowiada, płacząc. – I wtedy zacząłem go reanimować… Nie wiedziałem, co robić, byłem bezsilny. Uderzałem go, tato, obudź się!

Dziś mężczyzna czuje się winny. – Jakbym go nie oddał do szpitala, to mógłby żyć – przekonuje sam siebie. – Później słyszałem, że wiele osób wyleczyło się w domach. Ale wierzyłem, że tak będzie lepiej, bo tam miał butlę z tlenem. Nie respirator, zwykłą butlę. A taka na rynku kosztowała 8 tys. bolivianos. Może gdybym miał znajomości, dałbym łapówkę, mógłby trafić na terapię intensywną z respiratorem.

Zwłoki pacjentów covidowych szły do kremacji, ale Nelson nie chciał, aby ojciec został skremowany: – Zapłaciłem firmie pogrzebowej trochę więcej, żeby ciało ze szpitala przywieźli do domu. Kupiłem trumnę, choć było trudno, rzadki towar. Najtańsze były za pięć tysięcy, ale takie z dykty, były przypadki, że pękały. Szukałem cmentarza, ale nigdzie taty nie chcieli. W Boliwii normalnie chowa się ciało następnego dnia, a on cztery dni leżał w domu, zanim go pochowaliśmy.

– Może napisz, jak ważne jest, żeby korzystać z życia – mówi mi Nelson. – Tutaj ludzie poświęcają całe życie na pracę, żeby móc mieszkać w mieście, żeby dzieci skończyły szkoły. Życie ucieka, a powinni spędzić czas z rodziną, wydać czasem trochę na jakąś podróż albo dobre jedzenie.

Kiedy rozmawiamy, jego mama wypatruje przez okno. Nelson zerka i mówi: – Zapominamy się z mamą. Wyglądamy na plac, czy za chwilę nie wróci tata.

Gość niezaproszony

Zanim w sierpniu na ulice miast wyjechały mobilne krematoria, aby rozwiązać problem z lawinowo przybywającymi zwłokami (we wrześniu Boliwia była na trzecim miejscu w świecie pod względem liczby zachorowań i zgonów, liczonych na milion mieszkańców), wiele osób miało problemy z pochówkiem swoich bliskich.

Tak jak Paula Quenallata z La Paz, która w lipcu musiała pochować ojczyma. Nie dostał się do szpitala, lekarstw nie było, leczył się tylko syropem z czosnku, cebuli, jabłka, pomarańczy i imbiru.

– Przez telefon powiedzieli nam, że dopiero za półtora tygodnia mogą przyjść zrobić test na covid – opowiada Paula. – Kiedy się pogorszyło, dzwoniliśmy po karetkę, ale nie było karetki. Kiedy zmarł, musieliśmy go zawieźć własnym autem do szpitala, żeby załatwić papiery, bez tego pochówek nie był możliwy. Był wieczór, zakaz poruszania się o tej porze, to było przestępstwo przeciw zdrowiu publicznemu. Ledwo ubłagaliśmy policjanta przed szpitalem, żeby pozwolił nam zostać. Ojczym leżał w aucie do następnego dnia rano, bo nikt nie chciał do nas przyjść, ale w końcu załatwiliśmy dokumenty.

Paula: – Potem szukaliśmy firmy pogrzebowej, ale nikt nie chciał przyjąć zlecenia. Postanowiliśmy pochować go sami, cmentarze jednak odmawiały. W końcu dostaliśmy zgodę na pochówek we wspólnocie na wsi, 70 km od La Paz. Mama stamtąd pochodzi i z ojczymem ciągle mieli tam kawałek ziemi. Postanowiliśmy zawieźć tam zwłoki sami.

Wyjeżdżając z La Paz, co rusz trafiali na kontrole. Paula: – Prywatne auta bez autoryzacji nie mogą przejechać, do tego z ciałem. Mandat, kolejny, kolejny, zawracajcie! Kilku policjantom udało się dać łapówkę, ale znów trafialiśmy na upartego, który nas zawrócił. W końcu po trzech dniach znaleźliśmy firmę pogrzebową, która za 17 tys. bolivianos zgodziła się zawieźć ciało na wieś.

– Gdy przyjechaliśmy, było już ciemno – opowiada. – Świeciliśmy komórkami, kopiąc grób. Ja, mój mąż i brat kopaliśmy grób, ale mieliśmy tylko dwie łopaty, więc odgarniałam ziemię rękami. Rano przyszli do nas mieszkańcy wioski i pytali: czemu nie przyjechaliście, kiedy świętowaliśmy pożegnanie wirusa?

W wielu wspólnotach w Boliwii rdzenni mieszkańcy wierzyli, że covid jest jak wizyta. Jak nieproszony gość, którego należy jednak przyjąć serdecznie, tańcem, śpiewami i ucztą, aby jak najszybciej zadowolony sobie poszedł.

To jeszcze nie ich czas

– Nasza ciocia zmarła – opowiada Roger. – A po pięciu dniach, kiedy zdobyliśmy miejsce na cmentarzu i mieliśmy ją chować, zmarł wujek, jej mąż. Kuzyni zapłacili więc ludziom z cmentarza i pochowali wujka od razu w tym samym grobie.

Roger mówi, że był przerażony. Jak to? Kilka dni i kolejna śmierć? – Siostra zmarłej, ciocia Gregoria, płakała, że tak strasznie ją pochowali, w worku do trumny, nieuczesaną, bez jej najlepszej spódnicy, bez kolczyków, bez kapelusza. Babcia płakała, że przez kwarantannę nie mogliśmy zrobić niezbędnych rytuałów.

O ofiarach covidu yatiris mówią, że to nie był jeszcze ich czas, tak jak ofiar wypadków. Takim osobom trzeba zrobić rytuał pożegnania, bo dusze mogą być zagubione.

Roger: – Oprócz tego zwyczaj każe, że trzeciego dnia po śmierci pierzemy w rzece ubrania zmarłej osoby. Wierzymy, że kiedy ktoś umiera, może zabrać ze sobą kogoś jeszcze. Żeby zmarły nie zabrał swoich dzieci, podczas prania krewni biją je mokrymi ubraniami po plecach, w stopy, żeby każda cząstka zmarłego, która pozostała na dzieciach, odeszła razem z nim. Kiedy odzież schnie, robimy piknik i wspominamy zmarłego. Wyschniętą odzież palimy i w popiele odczytujemy, czy następny zmarły w rodzinie będzie mężczyzną czy kobietą.

Przez epidemię te rytuały nie były możliwe. Roger: – Ja, moja dziewczyna i moja mama też byliśmy chorzy. Zaczęliśmy brać lekarstwo na khari khari. Nikt nie wie, z czego się je robi, ja słyszałem, że z ludzkiego łożyska. Oprócz tego robiliśmy napary z matico i wira wira. To była nasza jedyna broń. Ludzie bali się iść do szpitala, tam mogłeś umrzeć najszybciej. W czerwcu urodził się mój siostrzeniec, ale w domu, z akuszerką, bo w szpitalu siostra z synkiem tylko by się zarazili.

Roger uważa, że epidemia pokazała kompletną bezradność państwa: – Mogliśmy liczyć tylko na siebie i naszą własną medycynę naturalną, na nasze tradycje. Działania rządu były oderwane od rzeczywistości. Nie ma go, kiedy potrzebna jest pomoc zwykłym ludziom. Ten rząd pojawia się tylko po to, żeby mówić ci, czego nie możesz robić, zabrać ci pracę, obrażać cię, wyzywając od dzikusów.

Dusze wrócą za rok

W sierpniu cała Boliwia stanęła w blokadach. Ludzie domagali się wyborów. Miały być w maju, ale władze ciągle je przekładały, bo epidemia. Protestujący nie bali się wychodzić – mówili, że nie mają już nic do stracenia. Osamotnieni, ze wszystkim radzili sobie sami. Polityczny chaos, kryzys gospodarczy, brak pomocy podczas epidemii pchały ludzi na ulice. Zmiana władzy była jedyną nadzieją. – Rząd mówi, że przez blokady nie mogą dowieźć sprzętu do szpitali. To kłamstwo! – krzyczała protestująca kobieta. – Zresztą, czy my załapiemy się na respiratory? Nie, one są tylko dla bogatych!

W końcu, w niedzielę 18 października, przeprowadzono długo wyczekiwane wybory. Miażdżące zwycięstwo odniosła w nich partia usuniętego rok wcześniej prezydenta Moralesa.

Tradycyjnie 3 listopada Boliwijczycy pożegnali dusze bliskich, które przyszły z wizytą na Wszystkich Świętych.

Dusze wrócą za rok. Razem z nowymi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2020